czwartek, 21 listopada 2013

o polity(cz)ce Bieńkowskiej

posłuchałam wywiadu z OKMRR (Osobą Kierującą Ministerstwem Rozwoju Regionalnego) - Ministrem/Ministrą Elżbietą Bieńkowską, która wczoraj została zapowiedziana jako kierująca nowym ministerstwem i wicepremierująca.

i trochę mi się zrobiło smutno, z kilku powodów:
1. tytuł w GW "Premiera Bieńkowska" - "ja nie używam takiego języka, wolę być ministrem, wicepremierem, a w ogóle to jest to na pewno odniesienie do tego, że to moja premiera",
2. "wyjdę może na blondynkę, ale cały czas nie uważam się za polityka" (tu razi mnie pierwsza część, drugiej jestem po prostu ciekawa),
3. "wydawanie takiej dużej ilości pieniędzy nie jest tak łatwe, jak się wydaje, nawet dla kobiety",
4. pytanie od Paradowskiej "takie pani prowadziła zgrabne ministerstwo, a teraz każdy problem z koleją to będzie pani problem. po co pani to wszystko?",
5. "i na pewno jakieś swoje zmiany, jak każda wściekła kobieta, przeprowadzę".

w ciągu 13 minut rozmowy o nowym ministerstwie, i byciu wicepremierem, taki zestaw? niechże ten patriarchat już skona. nie można się skupić na kompetencjach? wynikach? planach? bez tych ozdobników?

na koniec Bieńkowska (podobno oceniana najlepiej w rządzie) powiedziała, że lepiej działać niż mówić i czytać pochwały. 

kibicuję, podziwiam, trzymam kciuki. ale apeluję o merytorykę. 
bo to nie jest dobra polityka, również dla innych kobiet w sferze politycznej. 

wywiad z Elżbietą Bieńkowską w TOK FM, prowadzi Janina Paradowska.



niedziela, 17 listopada 2013

zmiany, zmiany

no i stało się...

wygraliśmy casting!

podpisaliśmy całkowicie nowy kontrakt mieszkaniowy. wszystko wskazuje na to, że od 15 grudnia nasz adres zmieni się. a że zmiany powinno się robić małymi kroczkami, zmieniamy tylko numer domu, a ulicę zostawiamy tę samą :) taka to koincydencja, że do przedszkola już teraz naprawdę będę mogła chodzić w piżamie, bo jakie 100 metrów mamy.

mieszkanie nie będzie szczególnie ogromne, wręcz przeciwnie, ale samodzielne oraz własne. dla naszej trójki. bez kolegów, bez różnych norm i zasad (choć normy i zasady są potrzebne, ale lepiej, jeśli są spójne i pochodzą od rodziców), bez tekstów, które z naszymi wartościami mają niewiele wspólnego, bez krzyków i ustawiania dziecka jako mniej ważnego i mniej człowieczego, bez cudzych okruchów (i niech okruchy metaforycznie obejmą różne pomieszczenia i rodzaje brudu). 
sami. 

będziemy mieszkać na parterze, w piwnicy teoretycznie, ale że dom stoi na zboczu (jak większość w naszej dzielnicy), piwniczny charakter jest w zasadzie nieodczuwalny. nad nami właścicielka i właściciel, osoby, które własnie kupiły dom. bardzo uprzejme. mam nadzieję wreszcie mieć kontakt z norweskim językiem. szczególnie, że właścicielka nie mówi po angielsku, za to "trochę po polsku" - po czym powiedziała "cześć. chcesz ze mną żyć?" (nasze parsknięcie śmiechem chyba do uprzejmych nie należało, ale to było takie urocze). może miała jakiegoś polskiego narzeczonego? narzeczoną? może nasza narodowość zadziałała na naszą korzyść? a może wielokrotne podkreślanie, że mieszkanie tuż obok przedszkola jest tak cudowne. bo też czterolatek-jak-on-urósł dał trochę czadu na spotkaniu pierwszym. umówiliśmy się na spokojne oglądanie, które wychodziło przez pierwszych kilka minut. potem siedliśmy na chwilę pogadać, i nagle zorientowałam się, że Maciek krąży wokół mnie, przeskakując oparcie kanapy... następnie bardzo nie chciał się ubrać. kiedy już udało się go oblec w odzież wierzchnią i opuścić pomieszczenie pracownicze, oznajmił nam, że musiał się tak zachowywać, ponieważ musiał pokazać swoje UMIEJĘTNOŚCI (sic!). no w tej sytuacji to już wiele nie mieliśmy do dodania, jak się domyślacie.

jeszcze pozostaje znaleźć kogoś na nasze miejsce. i będzie można spokojnie udać się do Polski (ostatnio zajmowałam się porównywaniem cen biletów w tanich liniach, różnych miastach, szaleństwo... wiem np., że z Leszna k. Błonia można w pół godziny dojechać na lotnisko w Modlinie, tnąc przez Kampinoski Park Narodowy). 
w każdym razie potwierdzone, że czas świąteczny w matczyźnie (czego nie można powiedzieć o imprezie sylwestrowej, ale co tam, jakoś się tu ogarniemy). poza tym ja jeszcze mam jeden tygodniowy wypad krakowsko-warszawski, już za tydzień. 

a potem już chyba przestanę szaleć, zajmę się e-learningiem :) albo czymś innym, równie pożytecznym.

no. to było "słowo na niedzielę". wracam do wycinanek.

poniedziałek, 11 listopada 2013

zaczyna się - cd.

posty "zaczyna się" miały dotyczyć językowych umiejętności Maćkowiaka. 

a on wczoraj znienacka zaczął pisać literki, i ja już po prostu nie nadążam. zwłaszcza, że literki pisze na zmianę polskie i norweskie oraz czyta od prawej do lewej :)

oto próbka

wszystko na małych karteczkach, bo to wiadomości dla Taty, każda wycinana z tajemniczego powodu. 

wracając do języka norweskiego jednakowoż, przedszkolny opiekun donosi, że ostatnio na zajęciach językowych idealnie wymówione zostały imiona wszystkich dzieci, co również na pamięciowe osiągnięcia wskazuje. co chwilę jakieś wrzutki, co znaczy takie czy inne słowo. musimy się ostro wziąć do roboty, żeby nie wprowadzać w błąd dziecka, ostatnie loty nad Bałtykiem spowodowały, że norweski zarzucony kompletnie. to też powoduje, że chętnie przysiadam w przedszkolu, żeby trochę posłuchać.
dodatkowo gra z angielskimi słówkami, nadesłana przez jedną z babć, zyskała zainteresowanie wielkie - wygląda na to, że Maciek w trzech językach będzie nadawał na dobry początek :) wróżę mu międzynarodową karierę (definicja "kariery" szeroka na maxa oczywiście).

dzisiaj przymrozek, więc ryzyko pobrudzenia przedszkolnego będzie mniejsze, co już stanowi spełnienie mojego ostatniego życzenia o zmrożeniu błota. a norweskie dziecko wygląda tak: 


zwracam uwagę na odblaski - tutaj chyba w ogóle nie produkuje się dziecięcych ubrań bez elementów odblaskowych - proste, prawda? oraz dorośli odblaski również noszą - również ja nabyłam w drodze kupna trzy giętkie "linijki", które zgrabnie zawijają się na rękawie. bo już z przedszkola wracamy w mroku, drogą bez chodnika. 
o czym jeszcze pomyśleli producenci? o miejscu na podpisanie ubrania - jest prawie wszędzie: na kurtce, spodniach, rękawiczkach, w plecaku, czapce. nie trzeba wyszywać inicjałów ani rozstrzygać dylematu "wyciąć metkę, żeby nie drapała? czy zostawić metkę, żeby umieścić na niej podpis?"
spodnie widoczne na zdjęciu oprócz dodatkowej nogawki na gumce mają jeszcze jakieś zmyślne haczyki, które odkryłam dzisiaj, kiedy zaczepiły się o rzepy w butach. nooo, w tej sytuacji przedostanie się śniegu do wnętrza odzieży jest znacznie utrudnione.

co u nas jeszcze? planujemy zmianę mieszkania, rozstanie z koleżkami, wystarczy tej komuny, wracamy do tradycyjnej definicji rodziny :) wczoraj oglądaliśmy mieszkanie, które jest naprzeciwko przedszkola (WIELKA ZALETA), ale kuchnia przechodnia, jakby w przedpokoju (WIELKA WADA). oprócz wewnętrznego rozdarcia jest także fakt, że bierzemy udział w castingu i to jest frustrujące dość... 

zasięg zmiany ograniczony, bo postanowienie silne, że przedszkole zostanie TO SAMO, zmian w życiu nasz czterolatek-jak-on-urósł miał aż nadto. auta nie ma, więc musi być blisko (już wizja dowleczenia się z przystanku metra tudzież autobusowego przyprawia mnie o zawroty głowy - zima wkrótce, droga pod górkę, Maciek jest piechurem, który najbardziej na świecie ceni sobie własne, wewnętrzne tempo; ja z kolei nie jestem w stanie nosić go na ramionach dłużej niż kilka minut). poza tym chcemy zostać blisko lasu, blisko jeziora, lubimy nasze przedmieścia. 

ehhh, dylematy...
zobaczymy, jak się ułoży, będę donosić uprzejmie oczywiście. 

a teraz biegnę świętować Dzień Niepodległości w IKEI - może w końcu uda się z tym biurkiem :) to będize moja niepodległość, bo czasem pracuję na przykład tak:



no to pa!

zaczyna się - cz.1

zaczyna się...

dzisiaj rano usłyszałam "ojć, przypomniało mi się, że zostawiłem wielką matpake" :) 
parę dni temu także "powiedziałem 'nei', tato!" - w proteście z okazji mycia zębów czy czegoś w tym stylu.
norweski powoli wchodzi.

przedszkolem nadal zachwycone dziecko, mamusia również, tatuś trochę narzeka (no jeszcze nie miałem takiego dnia, żeby Maciek był w przedszkolu, a ja w domu". rozumiem narzekanie, rozumiem doskonale.

nowa porcja ubrań w związku z obniżeniem się temperatur zakupiona, mamy więcej do prania. zdecydowanie dodatek na mydło powinien funkcjonować dla każdego przedszkolaka tudzież przedszkolaczki - nigdy nie widziałam tak brudnych dzieci, szczególnie swojego. wczoraj, po kolejnym czyszczeniu i wylewaniu brunatnej wody z butów świetnie chroniących przed zimnem oraz wodą, postanowiłam, że powiem to głośno: MARZĘ O ZIMIE ŚNIEŻNEJ. marzę o śniegu, który przykryje warstwą półmetrową wszystkie błocka, kałuże, brudy... i dziecko będzie takie czyste, przeczyste. 

w międzyczasie w przedszkolu zawitały: ospa wietrzna oraz wszawica. z tego, co nam wiadomo, były uprzejme nas ominąć (tudzież przebiec bezobjawowo). 

fajnie w tym przedszkolu, rodzice wchodzą do sali, przysiadają, oglądają obrazki, gadają lub są zagadywani, bardzo dobrze się tam czuję. własnie dostaliśmy zaproszenie na półgodzinną rozmowę o Maćku, mamy sobie wybrać jeden z 20 (sc!) terminów, kiedy opiekun Maćka ma zaplanowany czas na rozmowy o dzieciach (o połowie, druga opiekunka ma innych 20 terminów dla rodziców). terminy poranne i popołudniowe, no cóż, jakoś się zorganizują. można? można!

Maciek rysuje i koloruje. rysunki zaczęły przypominać przedmioty i stwory rzeczywiste, to jest absolutnie fascynujący skok. 

(napisałam te słowa, tradycyjnie wrzuciłam do roboczych, następnego dnia spadło trochę śniegu, a mnie powaliła choroba. to chyba kara, jednak jestem jedną z niewielu, które na zimę czekają - pewnie dlatego, że samochód prowadzę z rzadka).

poniedziałek, 4 listopada 2013

nieznośna wielowątkowość

to napisałam 14 września:

z okazji pozyskania dużych połaci czasu wolnego od dziecka zabrałam się za różne zaległe robótki polskie, ewaluacyjno-antydyskryminacyjne. scenariusze zajęć, pomysły na projekty, bo jeszcze pozostaję w rozkroku polsko-norweskim przez kilka miesięcy na pewno. 

coraz więcej jednak pojawia się opcji/pomysłów/inspiracji na osadzanie się w Norwegii. i to jest przyjemna perspektywa, wygląda na to, że faza szoku kulturowego faktycznie była przejściowa, bo teraz mogę myśleć o życiu tutaj ze spokojem. więcej wiem, swobodniej poruszam się (dosłownie i w przenośni) w norweskiej rzeczywistości. więcej znajomych, więcej kontaktów, i czas na to, żeby myśleć nie tylko o dinozaurach i klockach, ale też o tzw. dorosłości. 


przedszkole oczywiście sprzedało nam infekcję, którą chwilę ignorowałam, teraz leczymy. ale - zupełnie inaczej niż w Polsce - nie rozwija się ona w żadną masakrę chorobową. więc przerwa będzie pewnikiem krótka. 


trochę myślę o Virginii Woolf i jej "Własnym pokoju"


i tu urwała się myśl we wrześniu...
właśnie, o Virginii Woolf myślę nadal, bo to ona pisała o braku cichego kąta, własnego pokoju. a ja taki brak odczuwałam we wrześniu, odczuwam nadal. piszę przycupnięta na łóżku, bo jedyny dostępny w tym domu stół jest w tym samym pomieszczeniu, gdzie nieumyte naczynia, resztki jedzenia i ogólny syf. już mi się nawet schodzić tam nie chce, mówić o tym, uczyniłam nasze pięterko niemal samowystarczalnym, choć przy kolejnym huknięciu się w głowę o "uroczy skos" czuję się niczym bohaterka tragiczna. 

wracając do merytoryki, ewaluacyjno-antydyskryminacyjne rzeczy pochłonęły mnie na kilka tygodni, więc niech nikt nie waży się powiedzieć mi, że ja w tej Norwegii ""nie pracuję", bo otrzyma ciętą ripostę co najmniej. zwłaszcza, że w ramach połaci czasu, kiedy dziecko w ochronce przebywa, moja społecznikowska dusza wyrywa się do coraz to nowych prac nieodpłatnych, inicjatyw, pomysłów.

myślę o pomyśle na bloga, którego już zeszłej jesieni obmyśliłyśmy z K. 
myślę o tym, czy nie pisać o różnorodności osobno, do czego namawia mnie M. 
myślę, czy tu da się pisać o wszystkim (ostatnio osoba zainteresowana moim życiem z przyczyn prywatnych oświadczyła, że wpisu o charakterze innym, komentującym rzeczywistość, nie doczytała do końca, bo był nudny :) co mnie ubawiło setnie, ale też zastanowiło).

wspominana 23 września, cytowana już dzisiaj... nieznośna wielowątkowość


joszka reaktywacja

matko i córko, ładnych parę tygodni minęło... znowu okazuje się, że nie da się wszystkiego. jak to możliwe?!

21 września poleciałam do Polski, chora zresztą, postanowiłam tu przekleić kilka zupełnie chwilowych refleksji z tego czasu, którym dawałam wyraz na fb

21 września
2h z polskim kierowcą, dużo nieprzychylnych komentarzy nt. trolli (czyt. Norwegów/Norweżek), bo maraton w mieście i ulice pozamykane, a on jeeedzieee. potem o polskich klient(k)ach sporo. Dobrze, że on taki fajny, bo nie dałoby się żyć
w tym kraju. Dlatego zawijam się do Pl 
 — w Sandefjord Lufthavn TORP.

23 września
nieznośna wielowątkowość

26 września
poranne rozmowy z zaprzyjaźnioną ekspedientką: (po ujawnieniu bezgłosu) ooo, tu się tak załatwiła czy już z tym przyjechała? (...) na długo przyjechała? (...) z dzieckiem? (...)
chyba jestem u siebie 

(...) w drodze wyjątku będę uprawiać zachwyt polską rzeczywistością: podróżuję oto przewozami regionalnymi, w ciepłym i czystym, nowym pociągu, gdzie występuje prąd oraz internet. cudownie jest, cudownie... a wszystko w przystępnej cenie

5 października
rozumiem, że można mieć znajomą panią w spożywczaku, rozpoznawać kierowcę autobusu uczęszczanej linii albo innego konduktora lokalnych kolei. Ale znajoma i rozpoznawalna twarz stewardessy... to jakieś niepokojące :)

5 października wróciłam. Jak herstoria pokazuje, zajmowałam się głównie podróżowaniem oraz szkoleniami, w międzyczasie walcząc z bankami, komputerem, który umarł był, komputerami zastępczymi (już mi się nawet opowiadać nie chce, w każdym razie zastępczość w ich nazwie sugerowałaby raczej, że powinny być zastąpione), chorobą gardła zmierzającą w stronę bezgłosu - co w obliczu 8 dni szkoleniowych stanowiło pewien kłopot, a przy okazji: czemu jest tak zimno, tak gorąco, o której obiad, o której autobus, czy dobrze wypełniłam ten formularz, wszystko naraz.

wróciłam. na 10 dni. akurat tyle, żeby współnapisać i złożyć wniosek do funduszy norweskich w mojej organizacji. przeprowadziłam milion konsultacji, kilkanaście godzin rozmów telefonicznych i na skajpie, starałam się godzić rzeczy nie-do-pogodzenia oraz myśleć strategicznie. 14 października wniosek złożyłam.

15 października wyleciałam do Polski, do Poznania tym razem. Szkolenia w Gorzowie
i pod Kielcami, spotkanie robocze organizacji, chwila w Gliwicach.
i znowu kilka śladów, niewiele osobistych, bo w zasadzie moją głowę oprócz pracy zajmowało również szerokie otwieranie oczu na kolejne bzdury wygadywane przez pewnego hierarchę pewnego kościoła. i komentowanie lapsusów, paranoi i histerii. pewnie kiedyś tu też się skuszę. 

22 października
wszystkie osoby, które uważały, ze badania porównawcze polskich lotnisk oraz ruchy poznań/gorzówwielkopolski/krzyż/warszawa/gliwice/jastrzębiezdrój/gliwice/mąchocicekapitulnegminamasłówkołokielc/gliwice/wrocław są niewystarczającą rozrywką, uprzejmie informuję, że w środku jedynego dnia gliwickiego umarł zamek do drzwi wejściowych - poszukiwania ślusarza, po otrzymaniu oferty cenowej - poszukiwania znajomego, taty znajomego, godzina w samochodzie, godzina na korytarzu, wycieczka do marketu budowlanego, rozmowy z panami, konkluzja, że z tymi drzwiami nic się nie da zrobić. udało się na pół gwizdka i na przeczekanie. japierd***e.
28 października - wylot do Norwegii, dla odmiany z Wrocławia
jesień w Polsce, 2/3 planu wykonane... wyjeżdżam/wracam na prawie miesiąc do Norge. pobyt extra, dużo inspiracji, dyskusji, nadzieja - szczególnie w TEA (www.tea.org.pl). Obiecuję odpisywać na mejle, wiadomości, nadrobię zaległości różne. zatrzymam się. odsapnę. poleżę. przytulę chłopaków. taki plan. dziękuję Wam za ten czas.

29 października
zmęczoność... podróżowanie z walizką w walizce autobsuempociągiemautobusem, przy czym walizka większa z zepsutą rączką ciągnącą, więc ciągnięcie za pomocą rączki noszącej wymagające wyginu znacznie dziwniejszego niż własna skolioza, nóg obijanie, rozdwajanie walizek lotniskowe, ważenie wielokrotne, rozbieranie/ubieranie, alkoholi upychanie, latanie, busowanie, zaskutkowało całkowitym sił opadem. zakwasy wszędzie, siniaki gdzieniegdzie. leżenie, fejsowanie i serialowanie dziś, ot co!


Dzisiaj 4 listopada, mam wrażenie, że to niekończąca się regeneracja, dobrze, że jest przedszkole. Lista rzecz do zrobienia długa, coraz dłuższa, i tak trudno.
Unurzana jestem aktualnie w:
a) wściekłości, że gliwicka skarbówka działa z prędkością światła i zawinęła cały wymęczony zarobek na poczet czegośtam czegoś,
b) smutko-refleksji po skończeniu książki "Chustka" - zapis bloga Joanny Sałygi, która rok temu zmarła na chorobę nowotworową, a bloga pisała dla Syna (wówczas 7-latka)... pamiętam wywiad z "Wysokich Obcasów", pamiętam grafikę zapraszającą na pożegnanie Chustki, choć wtedy byłam od tego daleko. a jednocześnie, jak tylko książka pojawiła się w księgarni, poczułam, że muszę ją przeczytać. pewnie napiszę o tym jeszcze,
c) niecierpliwości - chcę się wyprowadzić z tego domu, chcę mieć biurko, bo mnie bolą plecy, chcę znać norweski, chcę własny pokój, chcę spokoju. 

to tyle u mnie na wierzchu.
a w roboczych pół wpisu o przedszkolu... dokończę, uzupełnię.

czwartek, 24 października 2013

przerwa w nadawaniu

Szanowne Osoby Czytające,

wybaczcie milczenie, które osiągnęło zupełnie nieprzyzwoite rozmiary jak na bloga, ale moje życie oszalało, pędzę, latam, piszę, prowadzę, składam, brzydkie słowa wypowiadam, leczę dolegliwości, organizuję, jeżdżę, szkolę, dyskutuję, strategicznie planuję oraz roboczo, wariuję...

obiecuję, że wkrótce usiądę i wszystko opiszę. albo prawie wszystko ;)

czwartek, 5 września 2013

przedszkole - ciąg dalszy

we wstępie przepraszam wszystkie osoby, którym opisy norweskiego przedszkola podniosły ciśnienie, zwłaszcza w kontekście wywalenia zajęć dodatkowych w przedszkolach polskich... kiedy tylko coś mi się nie spodoba, napiszę o tym drukowanymi literami, żeby osoby mogły się czegoś uczepić :) bo na razie to sama sobie zazdroszczę momentami :)))

bo u nas nadal znakomicie, wczoraj weszłam do przedszkola na godzinę, porozmawiałam sobie z Ramonem z Malty, który jest jednym z opiekunów grupy żółtej - o pracy w przedszkolu, o nauce norweskiego, o meczu Polska-Rosja (jakimś staaaarym), o różnorodności w przedszkolu...

Maćkowiak w międzyczasie obwąchiwał kąty (pierwszego dnia większość czasu spędził na dworze, więc teraz można było pooglądać salę i jej zawartość), po chwili zgłosił chęć rysowania, bo kilka osób rysowało, i zasiadł na dobry kwadrans nad kolorowanką z Angry Birds - takiego skupienia na kolorowaniu w domu nie udało nam się osiągnąć. a potem dzieci zebrano, żeby omówić plan dnia, osoby nauczycielskie przemawiały po norwesku, ale to chyba nie przeszkadzało :) a kiedy o coś zapytano i dużo dzieci się zgłosiło, Maciek rozejrzał się i też zgłosił najwyżej jak się da, a potem za tymi dziećmi poszedł. wrócił na chwilę, powiedział "wiesz, dalej nie wiem, co będziemy robić", ale z pełnym uśmiechem, totalnie bez spiny w tym temacie.
kiedy Ramon zobaczył, że jest ok, zezwolił mi na oddalenie się i dzień "pod telefonem", zasugerował, że może koło 15 powinnam przyjść (przedszkole czynne do 17), żeby Maciek powoli wchodził w życie przedszkolne. 
no więc poszłam, puściłam sobie Freedom'90 George'a Michaela, bardzo głośno, 3 razy pod rząd :) potem miałam bardzo ważne sprawy: spotkanie z koleżanką sąsiadką, na którym piłam kawę, gadałam i zajmowałam się niczym... 

o 15, zgodnie z instrukcją, udałam się po dziecko, które było totalnie niezadowolone, że już jestem, więc jeszcze trochę posiedziałam i pogadałam z polskimi dziećmi. jedna dziewczynka opowiadała mi o tym, że mają dwie beemki, oraz że ona to bardzo lubi wracać do domu, bo może założyć suknię księżniczki, taką balową do kostek (to ta sama, która poprzedniego dnia oznajmiła, że nie bawi się z chłopakami). w grupie Maćka objawił się też jeden Polak mały, który z kolei zapytał mnie sto tysięcy razy, czy Maciek może iść do niego do domu zobaczyć jego zabaweczki :)))) a potem jeszcze okazało się, że jedna z asystentek, pracująca w przedszkolu od dwóch dni, jest Polką, więc może w razie kłopotu tłumaczyć (na razie nie było potrzeby, ale kto wie...).
no i dzisiaj już buziak i do widzenia, zamierzam być ostatnią matką, bo już mi się nie chce tłumaczyć, "dlaaaczeeeeego juuuuż idzieeeeeemyyyyyy?"

to takie różne szczególiki dla osób, które ciekawe są, jak Maciek sobie radzi i jak reaguje, a teraz jeszcze trochę o przedszkolu:

1. pisałam już, że żadnych tutaj obiadów dzieciom się nie podaje, natomiast cała kultura drugiego śniadania tudzież lunchu, czyli mattpake, którą obserwuję z fascynacją, próbując nadążyć :) i muszę jakieś atrakcyjne pudełka nabyć oraz bidon, ale to jeszcze przed nami

a tu dwa linki do stron, gdzie osoby fotografują rzeczone mattpake: http://www.matpakkebloggen.no/2011_01_01_archive.html; http://famhaagensen.blogspot.no/2012_08_01_archive.html.

dzisiaj dowiedziałam się także, że mogę dawać max. 1 jogurt, bo w nim za dużo cukru, oraz że nie ma tu tradycji "klapsznitek", raczej kromki niezłożone, przekładane papierem 

2. co kilka dni na rodziców czekają zdjęcia z danego dnia, co jest bardzo przyjemne, można zobaczyć, jak dziecko sobie poczyna. oraz codziennie pisane są krótkie relacje, co działo się danego dnia. zresztą w związku z różnymi dokumentami i informacjami moja znajomość norweskich słówek wzrasta skokowo :)

3. wczoraj był dzień basenowy, dzieci chodzą na basen w małych grupach, nie wszystkie co tydzień, więc opiekunowie/ki przyklejają na glucie gotową, zalaminowaną informację do szafki "dziecko idzie jutro na basen, proszę przynieść ręcznik i strój kąpielowy".

4. dzisiaj był dzień gotowania (cały dzień piszę tego posta), w menu rybne ciasteczka, ziemniaki, marchewka, ale gotowanie jakoś nie przypadło do gustu chłopczykowi podobno, oraz jedzenie. no bo proszę was, rybne ciasteczka?! 

5. i jeszcze pewnie mogłabym trochę napisać, ale właśnie skończyła mi się wena, więc ciąg dalszy nastąpi...

bo ja dzisiaj, z tej radości, oddałam się pracy zawodowej i w kontekście projektowo-ewaluacyjno-antydyskryminacyjnym spędziłam cały dzień i pół nocy. nie pamiętam, kiedy ostatni raz tyle siedziałam. i kiedy ostatni raz tyle napisałam literek...

i anegdotycznie na zakończenie - Oslo zasadniczo jest położone na pagórkowatym dość terenie, moja dzielnica również. okazało się, że poruszając się po niej bez czterolatka w różnych momentach dostaję zadyszki, co się wcześniej nie wydarzało. a zatem przemieszczanie się w baaaardzo wolnym tempie oraz z licznymi postojami było po prostu rozsądnym zarządzaniem zasobami energetycznymi? a teraz masz ci los - zadyszka :)

wtorek, 3 września 2013

rodzicielstwo bliskości

a teraz coś z pozornie innej beczki... choć doświadczenie przedszkolne wskazuje, że jednak podobne tematy wokół mnie krążą ostatnio.

kilka miesięcy temu moja przyjaciółka G. zaczęła opowiadać mi o rodzicielstwie bliskości. początkowo nastawiona byłam ostrożnie, poddawałam w wątpliwość proponowaną w jego ramach uwagę niewartościującą, czyli rezygnację z kar i nagród na rzecz towarzyszenia dziecku w różnych sytuacjach życiowych, okazywania zrozumienia
i akcpetacji dla różnych emocji... teraz wiem, że uczepiłam się wówczas pewnej powierzchowności, łatwej do uchwycenia wątpliwości. bo przecież na psychologii mnie uczono, jak ważna jest motywacja, oraz na pedagogice dokładano. a podczas pracy
w poradni i obserwacji starszych stażem koleżanek, kiedy tylko pojawiała się osoba sprawiająca trudności wychowawcze, czy może rodzic mający trudności wychowawcze, padało sakramentalne "czy w domu funkcjonuje KONSEKWENTNY system kar i nagród?".


ale gadałyśmy z G., gadałyśmy, opowiadała o webinariach na ten temat (piszę o nich poniżej),
o zaskoczeniu, o tym, że jakies zachowanie dziecka się wyjaśniło, a co do innego pojawiła się nowa hipoteza. w ramach noclegu podczytywałam książkę G.
o rodzicielstwie bliskości, w efekcie czego w prezencie otrzymałam własną... czytam, sprawdzam, nazywam... i bardzo mi to wszystko pasuje.


tu o rodzicielstwie bliskości, naturalnym rodzicielstwie, rodzicielstwie opartym na więzi, piszą współautorki strony "Dzikie dzieci", Agnieszka Stein i Małgorzata Strzelecka.

Agnieszka Stein napisała także książkę "Dziecko z bliska", postanowiłam wstawić tu cytat:

Rodzicielstwo bliskości nie jest na pewno metodą wychowawczą ani zbiorem metod, ani znakiem towarowym. To bardziej pewna filozofia i styl życia:
  • sposób patrzenia na dzieci, dorosłych i relacje między nimi, oparty na szacunku
    i zaufaniu,
  • sposób rozumienia tego, czym jest rozwój i skąd bierze się potrzebna do niego energia,
  • podejście, w którym ważna jest ekologia tego, co robią rodzice, a więc szukanie równowagi i rozpoczynanie wszystkiego od własnego rozwoju, (...)
  • bardziej bycie tu i teraz, bycie z dzieckiem niż kształtowanie dziecka, (...)
  • ostrożność wobec stereotypów, które narodziły się w naszej kulturze - pewna dyscyplina w patrzeniu na dziecko i reagowaniu na jego zachowanie,
  • pewien zbiór narzędzi, jakich można użyć do tego, żeby lepiej rozumieć dziecko, mieć
    z nim lepszą relację, pomagać mu w zaspokajaniu jego potrzeb, wspierać je
    w radzeniu sobie z emocjami i nabywaniu nowych umiejętności, lepiej radzić sobie
    z własnymi emocjami i zaspokajać własne potrzeby.
Rodzicielstwo bliskości to ciekawość.

(Agnieszka Stein, Dziecko z bliska. Zbuduj szczęśliwą relację, Wydawnictwo Mamania, Warszawa 2012, s. 21-22)

czytając te słowa, czuję się tak, jakby ktoś nazywał te wartości, takie podejście, które jest dla mnie w relacji z Maćkiem ważne, choć może realizacja bywa mocno niedoskonała. 
przyszło mi do głowy, że czuję się tak, jak 12 lat temu, kiedy dowiedziałam się, czym jest feminizm, równość płci, i okazało się, że to idea i język, które pozwalają mi nazwać moje poglądy, rozumienie świata, to, co dla mnie ważne. Nie od razu wiedziałam, że przyjdzie mi się z tego tłumaczyć przez całe życie.

po drugim kontakcie z rodzicielstwem bliskości i kilku rozmowach z różnymi znajomymi okazało się, że będzie tu podobnie jak z tym feminizmem.
ja mówię "to propozycja rezygnacji z kar i nagród, wygaszania motywacji zewnętrznej, sytuacji,
w których dziecko robi coś tylko dla nagrody albo w celu uniknięcia kary, na rzecz motywacji wewnętrznej"

a osoby słyszą "co?! to jest to całe bezstresowe wychowanie! i potem nie da się dziecka ogarnąć,
i szaleje, i myśli, że mu wszystko wolno"

"jak  to bez kar? muszą być jakieś zasady!"
"bez nagród? to nie można kupować słodyczy? nigdy?"

tak, zasady, granice ustala się z dzieckiem. to nie oznacza bezstresowego wychowania (które zresztą jest niemożliwym do realizacji konceptem, moim zdaniem). zresztą sam proces rozwoju wystarczająco dużo napięć rodzi w międzyczasie, stres i tak jest.
ta koncepcja nie oznacza, że rezygnujemy ze wszystkich życiowych przyjemności - oznacza, że przyjemności są same w sobie istotne, nie występują jako nagroda powiązana z jakimś osiągnięciem, wydarzeniem, "grzecznością". 


te reakcje mnie zaskoczyły... pozostawiały mało miejsca na dyskusję... zezłościłam się... a potem pomyślałam, że jednak moja pierwsza reakcja była chyba podobna, mogła być podobnie trudna dla G. Dużo mam teraz rozkmin na temat tego, jak traktujemy dzieci jako dorośli, czego oczekujemy, jak nazywamy różne zachowania, definiujemy sytuacje, interpretujemy, co jest "grzeczne", a co "niegrzeczne". jak używamy siły, żeby wymusić posłuszeństwo - siły psychicznej, przewagi, tonu,
a czasem siły fizycznej. i jakie to jest smutne. ale też jak mocno w naszej kulturze zakorzeniony jest model karania i nagradzania (a czasem nawet karania i braku kary - co samo w sobie ma już być nagrodą). czysty behawioryzm, psy Pawłowa i szczury Watsona. sami nie chcielibyśmy być tak traktowani...

wczoraj, podczas webinarium, napisałam, że chcę sprawdzić, jak zadziała rezygnacja z kar
i nagród, że się nad tym zastanawiam. Agnieszka Stein powiedziała "rezygnuj, nie zastanawiaj się. każda kara i każda nagroda oddala nas od współpracy z dzieckiem". o matko i córko...


to wszystko bardzo składa mi się z podejściem antydyskryminacyjnym, równościowym, prawo-człowieczym, demokratycznym, zachęcaniem do współdecydowania, wsłuchiwaniem się w potrzeby, towarzyszeniem osobie w rozwoju. 
ciekawe, czy to jest to, co widziałam dzisiaj w norweskim przedszkolu...

G., dziękuję Ci za inspirację :) i za cierpliwość...

parę słów na temat techniki: wzięłam udział w dwóch webinariach, poświęconych poczuciu własnej wartości oraz potrzebom dziecka i dorosłych. dla niewtajemniczonych (ja jeszcze miesiąc temu nie byłam): webinarium oznacza rodzaj seminarium/krótkiego szkolenia, realizowanego przez internet. osoba prowadząca nadaje w trybie audio, omawiając prezentację, osoby uczestniczące, jeśli mają pytania, czatują pisemnie, a OP odpowiada, komentuje, dopytuje, czasem zadaje pytania czy daje krótkie zadania. Oba webinaria prowadziła wspominana już Agnieszka Stein,
a organizowała
 Izabela Lenkiewicz, prowadząca Internetowy Klub Mam. Od razu uspokoję, że nie linkuję, bo mam jakiś interes. Linkuję, bo te dwa wirtualne spotkania były naprawdę świetnej jakości. 
Udział w 2-godzinnym spotkaniu kosztuje 20 zł i są to dobrze zainwestowane pieniądze :)

niech żyje przedszkole :)

dzisiaj wystartowaliśmy w norweskim przedszkolu... z jego czeluści nadałam następujący komunikat na FB (ku pamięci powtarzam tutaj, obiecując rozszerzenie :)):

nasz pierwszy dzień w przedszkolu, dosłownie nasz jeszcze nigdy nie poznałam tylu Norweżek i Norwegów naraz. Osoby duże przechodzą na angielski, osoby mniejsze bez litości zmuszają mnie do uruchomienia wszystkich norweskich zasobów językowych. Maciek zmontował się w polską ekipę. Tzw. grono pedagogiczne: uśmiech, gender balance, tatuaże, kolczyki, wygolone głowy, cudownie różnorodność jest piękna!rano, tuż po budziku (byliśmy zaproszeni na 10:00) odbyła się rozmowa "mamo, nie chcę tam być bez ciebie", co mnie zaskoczyło nieco, bo tydzień pełnej ekscytacji mamy na koncie. na szczęście mogłam odpowiedzieć, że będę w przedszkolu, co uspokoiło nerwy "no tak, bo dla dorosłych jest to dozwolone, żeby być w tym przedszkolu, prawdaaa?"

przywitał nas miły człowiek o dźwięcznie brzmiącym imieniu Thorbjørn, była też poznana ostatnio Lisbeth, Ramon i jeszcze jedna osoba, której imienia nie pomnę (osoby pracujące w grupie żółtej, maćkowej). Thorbjørn nas oprowadził, opowiedział, i zaprosił na dwór, bo wtorek jest dniem "nadwornym". początkowo moja obecność i wsparcie były istotne, więc siedziałam na ławce, gawędziłam z osobami dorosłymi, zaproponowano mi kawę, którę to propozycję przyjęłam, pogoda dopisywała, uroczo :) a potem pojawiło się mnóstwo dzieci, ujawniły się dzieci polskie (dziewczynka niestety spuściła nas na drzewo, bo ona się z chłopcami nie bawi - co w widoczny sposób było dla Maćka kompletnie niezrozumiałe), ale skumał się z chłopcami z równoległych grup i wpadł w zabawę po uszy. dodatkowo ujawnił się także świetny plac zabaw na tyłach, i przestałam być potrzebna, zaczęłam raczej przeszkadzać... podobnie jak tatuś, który poszedł Maćka odebrać w związku z moją wizytą u lekarza, u którego widok wzbudził płacz, a następnie spowodował ewakuację.


w międzyczasie co chwilę kogoś poznawałam, osoby pracujące w przedszkolu uśmiechały się (nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak się nauśmiechałam, policzki mnie bolały), gadki-szmatki, życzliwe zainteresowanie, poczucie, że nie przeszkadzam osobom (przypomniało mi się nasze polskie przedszkole "pani nie wchodzi na górę, bo inne dzieci mi tu płaczą, kiedy panią widzą!").

wzbudzałam totalne zainteresowanie dzieci, które chyba sprawdzały, czy aby nie jestem nową panią, czasem pytały, jak się nazywam, i to było ok, a czasem pytały o coś zupełnie innego, i to było mniej ok :) na szczęście już potrafię powiedzieć, że nie rozumiem, oraz że mówię troszeczkę po norwesku, oraz że się uczę. 

no i rzeczona różnorodność wreszcie oraz równość - mam wrażenie, że w przedszkolu pracuje pół na pół kobiet i mężczyzn, i to jest absolutnie niezwykłe jak na polskie warunki, doświadczenia, komentarze. i cieszy mnie ogromnie :) oraz osoby wyglądają różnie, mają róże rysy, kolory skóry, włosy, ręce w tatuażach, hidżab, dziwne kolczyki. i nadal mogą być odpowiednim dla dzieci towarzystwem. 

tygiel, który wydaje mi się dzisiaj spełnieniem marzeń, i będę się tym upajać :)

bo "w domu", w kuchni, trochę było dzisiaj o pewnym Żydzie, o pakistańskich szmatach tudzież szmaciarskich pakisach (nie jestem w stanie tego zapamiętać nawet), o wieśniakach, o Szwedach, co głupio dzieci wychowują bezstresowo, o Niemcach, o Murzynie, i o tym, że po lesie nieatrakcyjne dupy biegają. przysięgam, że niczego nie wymyśliłam niestety :( i znowu zastanawiam się, jak długo i jak mocna trzeba gryźć się w język, żeby mieszkać w spokoju. bo chyba osoba nie byłaby w stanie wypowiedzieć się w ogóle, gdybym cały czas wołała "nie!". wszechpogarda. to nie jest mój dom.

czwartek, 29 sierpnia 2013

życie codzienne

mnóstwo się u nas dzieje teraz, wakacje się kończą, faza szoku kulturowego chyba też, ledwo się ogarniam...

1. drugi kontakt z przedszkolem 
czterolatek-jak-on-urósł natychmiast znalazł w swojej przyszłej sali parazaurolofa oraz krowy i krokodyle, w międzyczasie wypowiedział jedno z dwóch zdań, które zna po norwesku, czyli "Jeg heter Maciek", za to kompletnie nie przeszkadzało mu, że Lisbeth i Lotte nawijają do niego w tym języku. 
o przedszkolu wiemy, że: 
- Maciek będzie w grupie żółtej, 
- na każdy dzień tygodnia przypadają inne zajęcia (np. basenowanie albo gotowanie), 
- Maciek będzie miał dwie szafki, na każdej swoje zdjęcie,
- w grupie 27 dzieci i 4 opiekunek/opiekunów,
- dzieci w przedszkolu jedzą zdrowo i z ograniczaniem cukru, tzn. żadnych dżemów, nutelli oraz ciast urodzinowych, urodzinowe owoce - proszę uprzejmie,
- przedszkole otwarte jest w godzinach 7:30-17:00,
- dziecko ma zapewniony w przedszkolu posiłek w porze lunchu (choć bynajmniej nie jest to żadna polska zupa i polskie drugie danie), na śniadanie i popołudnie musi dostać matpakke, czyli pudełeczko pełne cudów,
- gmina płaci za 20 godzin pobytu w przedszkolu (4- i 5-latkom), żeby dziecko dobrze nauczyło się języka przed wyruszeniem do szkoły,
- wprowadzenie dziecka do przedszkola to kilka dni, kiedy jestem z nim, a potem pomału się wycofuję oraz żegnam, w zależności od reakcji. Tu przypomina mi się cytat z jednego z zabrzańskich przedszkoli, który ostatnio zamieściła G. "lepiej, gdy do przedszkola przyprowadza rodzic mniej emocjonalnie związany z dzieckiem (często jest to tata)" - nie wiem jeszcze, czy w Norge to zwyczajowe wprowadzanie dzieci do instytucji, czy to dotyczy dziecka "dochodzącego" albo z mniejszości narodowej - ale pamiętam polskie "proszę się szybko pożegnać i wyjść", albo "proszę nie wchodzić na górę, bo dzieci płaczą, kiedy widzą innych rodziców" i zastanawiam się, dla kogo takie rozwiązania są wygodne, a dla kogo bezpieczne emocjonalnie. 

Maciek, kiedy dowiedział się, że musi jeszcze raz opuścić przedszkole po kilkunastu minutach, bardzo się zezłościł i posmutniał, i wszystko naraz, zasadniczo duża frustracja i rozczarowanie. z tej złości poszedł w długą, w las, i jakieś 20 minut był zanurzony w sobie. mam nadzieję, że to dobrze wróży, jeśli chodzi radość ze spędzania czasu w przedszkolu :)

2. pierwszy kontakt z norweską służbą zdrowia
w związku z tym, że podczas pobytu w Polsce, w ramach święta państwowego, w okolicznościach zaskakujących, nabyłam 3 szwy na brodzie, musiałam się ich po 10 dniach pozbyć. więc wreszcie dotarłam do Legesenter i przyjęłam wsparcie dwóch pielęgniarek, mówiących po angielsku oczywiście. wsparcie było płatne, tak jest zresztą z każdą wizytą u lekarza tutaj - zdjęcie szwów to 126 koron (60 zł w przeliczeniu, ale w relacji do zarobków byłby to wydatek rzędu 13 zł), każda wizyta to ok. 150-200 koron, przy czym płacenie kończy się w takim momencie roku, w którym wydatki na wizyty przekroczą 2000 koron. bezpłatne są wizyty lekarskie dla dzieci oraz wizyty związane z ciążą. tutaj kolejna duża różnica - bardzo utrudniony dostęp do ginekologa - prowadzeniem ciąży, opieką ginekologiczną zajmują się lekarze pierwszego kontaktu. poza tym znacznie mniej wykonuje się tu badań - krwi, USG - w trakcie ciąży. co daje mi dużo rozkmin (nie, nie jestem w ciąży :) ) na temat różnic kulturowych w podejściu do zdrowia, na temat tego, czego jestem nauczona, czego potrzebuję (albo myślę, że potrzebuję). ciekawe.

3. urzędy
dwa miesiące temu pisałam, że młody zarejestrowany w końcu. jednak przez te dwa miesiące nie nadszedł zwyczajowy list z numerem personalnym. w końcu udaliśmy się do urzędu imigracyjnego, żeby sprawdzić, dlaczego. okazało się, że po rejestracji dziecka nie ma śladu, i mimo tego, że mamy potwierdzenie, nie ma go w systemie. trwa dyskusja, czy byliśmy w jednym okienku, czy w dwóch, oraz kto nas odesłał/a albo nie (bo ja byłam w dwóch okienkach, ale w drugim w sprawach podatkowych, które dziecka na razie nie dotyczą, i też pamiętam precyzyjne przekierowanie do drugiego okienka. przy rejestracji Maćka uśmiechnięty pan powiedział "that's all" i tego akurat jestem pewna). tak czy inaczej, jutro ponownie wycieczka do urzędu, ponowne okazanie dziecka i rejestracja (tfu, tfu, odpluć, odpukać). śmiech na sali.

niedziela, 25 sierpnia 2013

powroty do dzieciństwa...

informacja o miejscu w przedszkolu spowodowała, że niecierpliwię się i chcę już baaaaardzo bywać przez część dnia sama. wyobrażam sobie, co będę robić SAMA, jak to będzie, kiedy SAMA pójdę do sklepu, SAMA pojadę do miasta, SAMA usiądę z kawą na tarasie, SAMA będę uczyć się norweskiego, sama, sama, sama, ważna mi dama :)

mam nadzieję, że rozumieją mnie osoby życzliwe, szczególnie rodzice, szczególnie matki "siedzące w domu" ze swoimi "skarbami" i "szkrabami".

ale tymczasem, spędzając razem 5 dni x 24 godziny, wyszukuję smaczki własnego dzieciństwa - oto kilka z nich, ciekawe, czy pamiętacie to też...

1. do oglądania
zaszczepiłam czterolatkowi-jak-on-urósł miłość do "Sąsiadów" - powrót do jednej z ulubionych bajek dostarcza dużo radości, pomysły Pata i Mata przyprawiają mnie o zawrót głowy absolutny, polecam... a dzisiaj, z inspiracji dziecka, zaczęłam poszukiwania produktów związanych z tą kreskówką i odkryłam czeski market, oszalałam po prostu, takie cudowności... i z krecikiem, i z Rumcajsem, Hanką i Cypiskiem... zamawiam :)

2. do czytania
kilka miesięcy przed wyjazdem do Norwegii przywlokłam z piwnicy rodowej pudła z książkami z dzieciństwa, które wiele lat temu schowałam dla potomnych, i nadszedł ich czas. teraz po kawałku wywożę je na północ i z radością przypominam sobie. Potomny uradowany, ja odkrywam w sobie jakieś mgliste, emocjonalne wspomnienia (bo dokładnie wiedziałam, które książki były moimi ulubionymi, choć pamiętałam głównie emocje właśnie, treści w zasadzie nie). niestety genderowe oko trzeba przymykać często, a czasem po prostu omijać fragmenty o głupiej Elce albo samochodzie idiocie.









do czytania mamy też coś od Taty... pamiętam z pierwszych randek, kiedy pokazywał mi strzępy książki z dzieciństwa o przygodach rycerza Szaławiły (o którego istnieniu, nawiasem mówiąc, nie miałam pojęcia)... w trakcie kolejnych przeprowadzek strzępy zaginęły, ale pewnego dnia udało mi się znaleźć to samo wydanie w internecie i kupić za bezcen. to chyba najlepszy prezent, jaki zrobiłam mężu wężu :) a teraz Szaławiła z nami w Norge oczywiście, czytany z rozrzewnieniem... i młodzież wie, że trzeba na niego baaaaardzo uważać, i nie wolno do swojego pokoju zabierać i traktować źle ;)



3. do słuchania
już jakiś czas temu ze wzruszeniem wróciłam do Pchły Szachrajki - niezła z niej była typiara - i Lisa Witalisa, szelmy nieznośnego. obie rzeczy miałam na płytach winylowych (nie wiem, czy dziecko wiedziałoby, co to, choć na szczęście ma DJ-wujków). słuchamy...
"chcecie bajki? oto bajka:
była sobie Pchła Szachrajka.
niesłychana rzecz po prostu,
by ktoś tak marnego wzrostu
i nędznego pchlego rodu
mógł wyczyniać bez powodu
takie psoty i gałgaństwa,
jak pchła owa, proszę państwa"


w lesie

parę tygodni temu byłam na pierwszych norweskich tańcach... tańce miały miejsce w leśnej głuszy, a impreza - kolejną była z serii tajemniczych imprez w dziwnych miejscach. trasa wiodła naszą ulicą, następnie szutrową drogą w ciemnościach (ok. 2 km) oraz ścieżką leśną, a w zasadzie - jak się okazało za jasności - wąwozem.
szliśmy tam w 12 osób, niezupełnie trzeźwych na umyśle, o północy, chichocząc i dając wiary przewodnikom, którzy wprowadzali nas w las. ostatnio postanowiłam powtórzyć tę trasę w dzień i sprawdzić, jak wygląda to miejsce i co spowodowało, że grupa wariacka wtaszczyła tam decki, miksery, kolumny, agregaty i światła. 

w trakcie wyglądało to np. tak:



a za dnia tak... polecam puszczenie sobie tego kawałka "A droga długa jest" Akurat... ja podśpiewywałam to cały czas, kiedy po ciemku pokonywaliśmy kolejne etapy podróży :)



a droga długa jest...
... nie wiadomo, czy ma kres...

... a droga kręta jest...

... co dalej za zakrętem jest...

... kamieni mnóstwo, pod kamieniami leży szkło...
... szłoby się długo, gdyby nie to szkło, to by się szło...

... to by się szło...

... to by się szło... gdyby nie to szkło...

... choć droga jest bez końca, pozornie bez znaczenia...

... mniemam, że mam powody, by drogi swej nie zmieniać...

... nie zmieniać, nie zmieniać, nie zmieniać...

to klepisko przed kamieniem to parkiet :) obok kamienia - dj-ka... 
muzyka elektroniczna ulubiona porywająca, mnóstwo puszek z piwem i po piwie (Żywiec, Tyskie, Lech, Żubr - jak to w Norwegii)... i mnóstwo osób wyglądających na hippiski i hippisów, w ubraniach indiańskich, w kocach, K. powiedziała nawet: "Patrz, tu jest pełno Jezusów!"... 
Szczęśliwie A. sfilmował to i owo, co oddaje klimat.

oczywiście za jasności po imprezie ani śladu :) lubię tę Norwegię... i tych ludzi za fantazję :)

piątek, 23 sierpnia 2013

norweski przedszkolarz

ha!
dzięki norweskiemu systemowi edukacji przedszkolnej wraca do mnie pytanie o to, jak nazywać mężczyznę pracującego w zawodzie nauczyciela przedszkola, skoro kobiety nazywamy przedkolankami. abstrahując od tego, jaka część tych kobiet życzy sobie takiego nazewnictwa (moje skromne badania terenowe wskazują, że zdania są absolutnie podzielone), wracam do tzw. meritumu. wielokrotnie bowiem przekonywano mnie, że słowo "przedszkolanka" stanowi niezbity dowód na to, że jest to zawód dla kobiet... no bo jak nazwać mężczyznę? "przedszkolakiem"? przecież to dziecko! "przedszkolanek"? śmieszne i groteskowe. podobnie jak śmieszny i groteskowy wydaje się wielu mężczyzna zainteresowany pracą z dziećmi (o ile oczywiście nie jest... cośtam, cośtam). odpowiadając, osobiście lansuję słowo "przedszkolarz" (analogicznie do "pielęgniarka" - "pielęgniarz") i z takim oto przedszkolarzem miałam dzisiaj do czynienia.

poszliśmy z Maćkiem na rekonesans do placówki - mnóstwo dzieci biegających i skaczących po skałach, oraz nauczyciel - mężczyzna, który nas poinformował, oprowadził, pokazał inne polskie dzieci, za którymi wołał "Timek!" oraz "Jeremi!". Przedszkolarz wiedział, co mówi, dzieci przed nim nie uciekały, wszyscy byli zadowoleni. Przedszkolarzy zresztą widuję tutaj regularnie (dzieci wyprowadzane są na rozliczne wycieczki w przestrzeń publiczną) i to jest extra :)

polskich dzieci podobno jest trochę w tym naszym przedszkolu, choć zabawna sytuacja, bo pierwsze na polskie zagajenie odwróciło się na pięcie i odeszło, a wspomniane bliźniaki też niekoniecznie były zainteresowany kontaktem z językiem polskim (choć w przedszkolu są tylko tydzień) - jeden pitnął w krzaki, drugi siedział i nic nie mówił. przedszkolarz skomentował, że dzieci w przedszkolu niekoniecznie są chętne, żeby używać języka ojczystego, co widać było na załączonym obrazku.

za to Maciek miał luz na wszystko - przez 2 minuty trzymał się moich spodni - widocznie wybrałam zbyt szerokie - a potem nie wytrzymał nerwowo i zaczął po kamieniach biegać oraz był głęboko rozczarowany, że musimy iść i że to nie jest jeszcze ten moment, kiedy przedszkole będzie stałym elementem życia. mam nadzieję, że to dobra wróżba i adaptacja nastąpi szybciutko. 

osobiście odliczam dni :)

dodam jeszcze, że Maciek dostał miejsce w przedszkolu, do którego trafiliśmy podczas jednego z zimowych spacerów, w którym ok. 30% dzieci należy do mniejszości narodowych i etnicznych, co cieszy. i dyrektorka mówiła mi wówczas, że przedszkole jest przygotowane do pracy z dziećmi, które nie mówią po norwesku, co cieszy jeszcze bardziej, bo Maciek nadaje dwa zdania. ale niebawem planuję się od niego uczyć ja :D

eh, cudownieee...

jest przedszkole! są urzędy :(

uffff...
wizja rocznego oczekiwania na miejsce w przedszkolu została zażegnana.
dostaliśmy list, a w nim info, że Maciek otrzymał miejsce w przedszkolu :) i od 3 września może zacząć. A ja zacznę nowe życie, w którym praca zawodowa wydarza się w godzinach innych niż nocne, zawodowe wyjazdy do Polski wydarzają się bez czterolatka-jak-on-urósł, a teksty "pobaw się ze mną" trafiają w inne uszy. mamy taką wizję, że teraz to my popołudniami będziemy błagać "Maciek, pobaw się ze mną", a on powie "nie chce mi się, już się dzisiaj tyyyyle bawiłem, muszę odpocząć" :)

tymczasem próbuję uporać się z kwitkami i załącznikami, rozkminiam różnice między zeznaniem podatkowym oraz rozliczeniem podatkowym (bo takie papiery składa się do gminy w celu ustalenia wysokości opłat za przedszkole). 

kilka godzin później...
kolejne spotkanie z urzędami norweskimi. miejsce w przedszkolu potwierdzone, rozliczenie podatkowe może być złożone w terminie późniejszym, bo jeszcze go nie przysłano nam, wszystko ok.

a przy okazji wizyta w urzędzie pracy, gdzie potwierdza się plotka przekazana mi przez sąsiadkę z dzielnicy zapoznaną przypadkiem - nie jestem zarejestrowana w urzędzie pracy, ponieważ nie wysyłam co dwa tygodnie jakiejś "meldekort"! nie wysyłam nie dlatego, że jestem głupia, że jestem leniwą Polką, że jestem złośliwa. po prostu nikt mi o tym nie powiedziała przy rejestracji, że mam jakiś obowiązek co dwa tygodnie (to - z tego, co rozumiem, potwierdzenie zdolności do pracy czy zainteresowania tą pracą właśnie). kolejny raz zmieliłam przekleństwa, wyraziłam zdziwienie i poszłam dalej. zgłosiłam także swoje zainteresowanie kursem dla Polek i Polaków - kolejny zaczyna się 28 października, co odpowiada mi baaaardzo. pani mnie zapisała, choć z informacją, że na całe Oslo jest 25 miejsc, i że większe szanse mają osoby, które już pracowały w Norge i teraz są bezrobotne, korzystają z zasiłku. no zobaczymy, czekam. bo to niestety jedyny kurs dla osób, które nie władają językiem norweskim. choć sytuacja, w której dziecko jest w przedszkolu, daje jakieś widoki na zmianę tej sytuacji. 

udało mi się załatwić jeszcze jedną sprawę - prawdopodobnie - to jest zasiłek na dziecko. w tym kraju każde dziecko co miesiąc otrzymuje od państwa ok. 1000 koron. pieniądz przysługuje również dziecku mieszkającemu za granicą, więc jeszcze w ubiegłym roku mieszkający tutaj Pan Tato złożył taki wniosek. w lutym strona norweska zwróciła się do polskiej o wypełnienie formularza, dzięki któremu unika się podwójnego wspierania - czyli zasiłku na to samo dziecko w różnych krajach. w kwietniu Regionalny Ośrodek Polityki Społecznej Woj. Śląskiego napisał do mnie i kazał mi złożyć masę kwitów (np. uwierzytelnioną kopię dowodu osobistego, akt małżeństwa, akt urodzenia dziecka, potwierdzenie wspólnego zameldowania, zaświadczenia z ZUSu, skarbówki, ewidencji działalności gospodarczych, a także z OPS o niepobieraniu zasiłku). w maju okazało się, że poczta zgubiła list z ZUSu, więc gromadzenie tych dokumentów zajęło miesiąc, a nie tydzień. W lipcu przez telefon dowiedziałam się, że jako osoba zameldowana w innym mieście na stałe, w innym tymczasowo powinnam udać się do dwóch ośrodków pomocy społecznej po stosowne zaświadczenia, że nie pobieram (i nigdy nie pobierałam) zasiłku na dziecko. pani z ROPS powiedziała, że już oni się sami zwrócą do drugiego OPS (zwłaszcza, że ja nie dostałam takiej informacji, że czegoś brakuje), no i wczoraj dowiedziałam się, że mimo tego, że jest koniec sierpnia, strona polska nadal nie wypluła z siebie żadnej odpowiedzi (dowiedziałam się od strony norweskiej, bo "na polską stronę" znowu nie mogę się dodzwonić). a możnaby sądzić, że w dobie komputeryzacji jedna urzędniczka/urzędnik w Katowicach jest w stanie sprawdzić, czy osoba mieszkająca w Gliwicach i Zabrzu pobierała kasę i taką odpowiedź wypluć do Norwegii w ciągu dwóch dni... ale nieee, po co. dodam jeszcze, że od kwietnia ani razu nie udało mi się dodzwonić do osoby, która rzekomo prowadzi moją sprawę, na wskazany numer wewnętrzny. dzwoniłam na różne inne, rozmawiałam z kilkoma innymi osobami, zapisywałam nazwiska, a skuteczność zerowa. 

urzędnik norweski bardzo ucieszył się, że nasza rodzina w międzyczasie zdołała przeprowadzić się do Norwegii i zarejestrować w tym kraju, ponieważ to prawdopodobnie oznacza, że w końcu zasiłek otrzymamy, miejmy nadzieję, że również zaległy. 

żebym nie nudziła się zbytnio, konieczna jest jeszcze wizyta w urzędzie imigracyjnym, gdzie pod koniec czerwca Maciek został zarejestrowany i w ciągu dwóch tygodni powinien otrzymać list z numerem personalnym. właśnie mijają dwa miesiące...

a gdyby tak każda/y wykonywał swoją pracę na 100%...

piątek, 9 sierpnia 2013

...

sporo ostatnio miejsca poświęcałam norweskim urzędom pracy, NAV. 
przez ostatni tydzień "szłam" do urzędu, rozkminiałam sprawy, dzisiaj wreszcie dotarłam, a tu zamknięte. trochę dręczyłam strażnika, bo ni cholery nie potrafiłam wywnioskować z informacji na tablicy, jak długo będzie zamknięte i czy na zawsze. a strażnik chyba chciał być uprzejmy i sam pytał, czy ja z dokumentami, czy co. w końcu jakaś zniecierpliwiona kobieta (która przywiozła chyba pracowniczkę), otworzyła okno i powiedziała "they are closed, because somobody was killed. just leave them alone". zdanie trochę jak z filmu sensacyjnego, niestety prawda - jeden z petentów w poniedziałek zaatakował nożem pracowniczkę "mojego" NAV-u, po trzech dniach, wczoraj wieczorem, kobieta zmarła. a ja, odcięta od norweskich mediów, kompletnie nieświadoma. 
smutne. i naprawdę przykro mi z powodu śmierci tej kobiety.
choć od razu z tyłu głowy tłuczą mi się myśli nieproszone - jaki musi być poziom frustracji człowieka w kontakcie z urzędem, że wyciąga nóż i morduje... i czy w kontekście wszystkich opowieści o tej instytucji można zobaczyć taki straszny związek. chciałabym o tym nie myśleć w taki sposób, ale jednak trudno. myślę cały dzień. podzielam przerażenie, niepokój ludzi, którzy chodzą tam do pracy - do NAVu Ammerud, do wszystkich innych... ale też wkurzam się na to, jak działa ta instytucja i czy zabita kobieta nie jest ofiarą systemu w niej funkcjonującego, formalnych i nieformalnych ustaleń dotyczących obsługi/doradztwa itp. 

a dla pracowniczki [']

czwartek, 8 sierpnia 2013

kuchenne frustracje

napisałam kiedyś posta pt. chwilowy kłopot, o takich moich różnych frustracjach związanych z życiem w Norwegii. nie ujawniłam tam jeszcze jednej rzeczy - bycie (tfu) żoną przy mężu, czyt. nieopłacana (zwana także nieodpłatną) praca wokół dziecka i domu oznacza także, że wypadałoby w ramach bycia w tym domu coś ugotować, upichcić, przyrządzić - niepotrzebne skreślić. 
osoby, które znają mnie nieco, wiedzą, że gotowanie jest dla mnie katorgą oraz, że unikam go jak ognia. zapytana ostatnio o pierwsze skojarzenie z gotowaniem, odpaliłam "przykry obowiązek", i aż mnie samej zrobiło się przykro, kiedy to przeczytałam (pytanie było pisemne, takaż odpowiedź - jeszcze nie czytam tekstów mówionych, żeby nie było).
a jednak - nie lubię i nie umiem, mogę żywić się kanapkami, a dziecku dać makaron z serem, makaron z cukrem, ryż z miodem - jestem skarbnicą prostych przepisów (i zabraniam wypowiadania się nt. wartości odżywczych).

przez kilka miesięcy, kiedy tylko byłam w Norge, dosyć skutecznie udawało mi się stosować strategię wielu polskich bezrobotnych mężczyzn, tych wielbiących patriarchat i "porządek" w domu. strategia polegała na tym, że zajmowałam się tzw. życiem, głównie dzieckiem tak skutecznie i tak intensywnie, żeby mój gotujący małżonek zdążył wrócić z pracy i zabrać się do rzeczy. czyli do drugiej pracy. (hm, jednak ta strategia rzadziej u mężczyzn występuje, bo nawet ci bezrobotni z rzadka dzieci piastują).

wcześniej przez kilka godzin czułam jakiś dyskomfort, związany z tym, że zbliża się pora obiadowa, czasem rozniecany i podsycany zawołaniem "jestem głodny!", czasem była to złość nawet, że już ta pora, i że naprawdę wypadałoby się ogarnąć w kuchni. ale przecież nie lubię i nie umiem. nie lubię też robić tego, co wypada, zapcham więc chlebem wszystkie potrzeby, oczekiwania i żądania.

a do tego wszystkiego mój gotujący mąż robi to naprawdę dobrze, i do tego lubi. chociaż jakoś mniej lubi, kiedy wstaje o 4:30, spędza w pracy 7,5h, potem jeszcze 3 nadgodziny i wraca wprost do przysłowiowych garów. zresztą ostatnio wypowiedział się na temat bezsensu takiego rozwiązania. 

sfrustrowałam się, wystraszyłam, zaczęłam sobie wyobrażać tę tonę obowiązków.

a jednak następuje jakaś przemiana, zaczęłam przyglądać się kuchni okiem bardziej przychylnym. ostatnio kilkakrotnie zostałam przyłapana przez współlokatora na nocnym pichceniu, i on się bardzo martwi, z tego, co widzę. 
pichcenie nocne to takie, kiedy już położy się do łóżka dziecko i można zacząć organizować pokarm w pudełku dla tzw. żywiciela (który z okazji sezonu urlopowego wstaje o 3:30), i takie iście matkopolkowskie wyrażanie miłości i troski zaczęło mi sprawiać frajdę. nie wiem, na ile tej frajdy i energii wystarczy... wiem, że wolę to niż wstawanie o 3:30...

myślę, że udział w tym ma Zo, odwiedzicielka lipcowa, z którą spędzałam dużo czasu w kuchni, i nadal było feministycznie ;) i wegańsko, i freegańsko, i pysznie. 

i refleksja własna nastąpiła też. 
ciekawe, czy będzie to stały element mojej tożsamości, czy jednak tylko "wypadek przy pracy".