poniedziałek, 27 maja 2013

Kon-Tiki

Od kiedy pierwszy raz odwiedziłam wyspę Bygdøy, w mojej świadomości, po raz drugi w życiu, zaczęła krążyć nazwa Kon-Tiki. Znacie historię? Pewien Norweg, Thor Heyerdahl, postawił tezę, że Polinezja została zasiedlona przez osoby pochodzące z Ameryki Południowej, nie z Azji, jak wcześniej sądzono. Dlaczego teza była kontrowersyjna? Bo dostanie się z Peru na Polinezję oznaczało pokonanie 8000 km drogą morską jakieś 1500 lat wcześniej, a zatem bez zaawansowanych (jak na lata 40. XX wieku) sprzętów umożliwiających podróżowanie i nawigowanie. Żeby tezę udowodnić, zebrał jeszcze 5 koleżków (z których tylko jeden kiedykolwiek pływał :) ), zbudował z nimi tratwę z drzewa balsa, posługując się wyłącznie materiałami dostępnymi 1,5 wieku wcześniej, i wyruszył w podróż. Na cześć boga słońca, Tiki, nazwał ją Kon-Tiki. Wyprawa trwała 101 dni i zakończyła się sukcesem. 

Wczoraj obejrzeliśmy film fabularny opowiadający tę historię, produkcji norwesko-duńsko-niemiecko-brytyjskiej, ale dominował w nim język norweski, co było fascynujące.
o filmie parę słów tutaj: Kon-Tiki, 2012.
Co więcej, w trakcie wyprawy kręcono materiały, z których powstał w 1950 roku pierwszy film, dokumentalny: Kon-Tiki, 1950, który w 1951 roku otrzymał Oskara! :)

Jestem poruszona tą historią od wczoraj, Muzeum Kon-Tiki trafiło właśnie na górę mojej listy "zobaczyć w Oslo". Na jednej ze ścian Muzeum wisi tekst - cytat z Thora: 

Borders? I have never seen one. 
But I have heard they exist in the minds of some people. 

(Granice? Nigdy nie widziałem żadnej. 
Ale słyszałem, że istnieją w umysłach niektórych ludzi.)

A tu strona Muzeum Kon-Tiki w Oslo.

Thor Heyerdahl napisał o wyprawie książkę, wydaną pierwszy raz w Polsce w 1957 roku... i myślę, że moje pierwsze spotkanie z tą nazwą to właśnie spotkanie z książką, pokazaną przez Tatę. Mam jakieś mgliste wspomnienie, nie pamiętam, nie mogę już zapytać...

czwartek, 23 maja 2013

skocznia narciarska Holmenkollen

W ramach zwiedzania Oslo miało miejsce też drugie nasze podejście do skoczni narciarskiej (w) Holmenkollen, tym razem poszliśmy na całość i wjechaliśmy na samą górę, uprzednio zwiedziwszy muzeum narciarstwa. Oprócz nart Marit Bjoergen :) było tam jeszcze parę ciekawostek.

Moją szczególną uwagę zwróciła sala poświęcona osobom z niepełnosprawnościami, uprawiającym sporty zimowe. Jak informują Norwegowie/Norweżki na wstępie, to ważna część historii norweskiego narciarstwa. 


Łyżką dziegciu może być fakt, że udogodnienia dla osób z niepełnosprawnościami, zwiedzających muzeum, znajdują się wyłącznie w części dotyczącej sportu uprawianego przez te osoby. Zatem ważna część, bo docenienie tej grupy sportowców i sportówek, ale brak włączania w główny nurt - np. brak taśm prowadzących, opisów w języku Braille'a czy nagrań w języku migowym 
w innych częściach ekspozycji.  



nagrania informacji w języku migowym








na podłodze widoczne taśmy, prowadzące
osoby niewidome i niedowidzące do kolejnych stanowisk


nagrana opowieść saneczkarza

kolejne generacje sprzętu saneczkarskiego dla osób z niepełnosprawnością ruchową



maskotka Igrzysk Paraolimpijskich 






informacja o tej części wystawy - alfabet Braille'a




Park Vigelanda

W związku z wizytą Rodzicielki, uzbrojonej w przewodnik po Norwegii, oddałam się przez kilka dni zwiedzaniu Oslo, kolekcjonowaniu kolejnych punktów, zabytków, muzeów... było to czasem przyjemne, czasem mniej, zwłaszcza, że część tych wizyt odbywała się w towarzystwie Maćka, który zrozumienia dla sztuki nie wykazywał :)

Jednym z takich miejsc był Park Vigelanda, w którym rzeźbiarz norweski, Gustav Vigeland, pozostawił po sobie ponad 200 rzeźb (kamień i brąz) przedstawiających ludzi
w różnych sytuacjach i konfiguracjach, w sumie podobno 600 postaci. 


Rzeźby przedstawiają też bardzo różne emocje, zupełnie niezwykłe to doświadczenie. 

Sinnataggen, Rozzłoszczony chłopiec,
często pojawiający się jako jedna z wizytówek Oslo


 



Moja ulubiona :)






Monolitten, kolumna uformowana ze 121 postaci,
podobno jest tu też autoportret Vigelanda, nie pytajcie, który to :)

ci nieszczęśnicy niosą brzemię życia... 




wróciłam!

dobra, wracam :)

ostatnie półtora miesiąca spędziłam głównie w Polsce, czas w Norwegii był zdominowany przez wizytę Rodzicielki, więc kompletnie zapomniałam, że ja jestem jakaś norweska.

W międzyczasie udało mi się zarejestrować i zdobyć numer personalny. Bo tutaj trzeba rejestrować się przez internet, a następnie czekać 8 tygodni (sic!) - tyle to trwa w Oslo - na wizytę w Centrum ds. Imigrantów/ek, żeby objawić się razem ze swoją gębą i paszportem. Niestety, okazało się, że zupełnie beztrosko w ramach rejestracji zdecydowałam się zrezygnować z podszywania się pod własne dziecko - uznałam, że samo nie byłoby w stanie wypełnić formularza, ja z kolei nie będę udawać jego, skoro nie ma miejsca, żeby go dopiąć do siebie, po prostu z nim przyjdę. Ale nie! zonk! Maciek nie został zarejestrowany, całą procedurę trzeba było w jego przypadku zacząć od początku. 
Więc podszyłam się, odebrałam mejla zatytułowanego "Drogi Macieju Adamski" i otrzymałam termin spotkania - już na 26 czerwca. Maciej na nielegalu, proszę go cały czas, żeby nie rozrabiał zbytnio ;)

W związku z tym, że Maciek nie ma numeru, nie można go zapisać do przedszkola, więc na razie "szyjemy" opiekę podczas moich wyjazdów do Polski, oraz w trakcie pobytu w Norge jestem zaangażowana tu na 100%, co niestety oznacza, że nie mogę być zaangażowana gdzie indziej. 

Wiele osób w Polsce pytało o plany różne - mój jest taki, że intensywnie uczę się norweskiego, i szukam tu pracy, np. w przedszkolu, choć ostatnio jedna znajoma zaświeciła przykładem, opowiadając mi o doktoracie na Uniwersytecie w Oslo, ale to temat do rozeznania jeszcze. Latanie między Polską a Norwegią chyba jednak nie jest tak atrakcyjne, jak mi się początkowo wydawało, szczególnie w kontekście zbliżających się wielkimi krokami wakacji, podczas których rynek szkoleniowy zamiera. Poza tym moje latanie było skoncentrowane w dużej mierze wokół szkoły trenerskiej, którą właśnie zakończyłam, więc przestała mnie ona w Polsce zakorzeniać. Chyba lepiej zakorzenić się jednak tam, gdzie się mieszka, zwłaszcza, że przyloty do Polski obfitują w bóle głowy, co pachnie psychosomatyką baaaardzo.

W Norge wiosna pełną parą, podczas mojej ostatniej, 10-dniowej, nieobecności wystrzeliła zieleń, nieco później niż w PL. Po powrocie udało się nawet nieco spalić ramiona oraz nogi moczyć w pobliskim jeziorku (na którym był lód jeszcze dwa tygodnie wcześniej). Więc przeskok z zimy do lata, przynajmniej wtedy tak to wyglądało, teraz pada, pada, pada, niczym w Limerick :)

ukochane szafirki, kojarzące mi się z dzieciństwem
na działce Babci i Dziadka, są również pod naszym domem

rzeczone jeziorko, do którego idziemy chwilunię

widok z naszego okna... były skały, ale się zmyły :) 
spacer po lesie, dookoła jagodowe krzaki wróżące słodkie, fioletowouste lato


Jeszcze tylko krótki wypad do Polski na początku czerwca (chyba tylko Waw), potem wakacje w Gliwicach i okolicach w sierpniu, których osią jest pewien ślub :) i zobaczymy, na ile norwesko da się żyć.