piątek, 4 września 2015

perspektywy

śledzę doniesienia.
oglądam filmy i zdjęcia.
czytam słowa.
pęka mi serce. zapiera mi dech.
dociera do mnie, jak niewiele do tej pory wiedziałam o sytuacji w Syrii.
jak niewiele wiedziałam o uchodźczyniach i uchodźcach, o ich historiach, potrzebach, nadziejach.

regularnie też cała drętwieję, czytając, jakie stereotypy i uprzedzenia, ksenofobia i rasizm wylewa się z internetów, na jak wiele nienawiści pozwalają sobie otwarcie niektórzy i niektóre. 

patrzę też z perspektywy migrantki. 
wczoraj płakałam na zlewozmywakiem. 
z samotności. wieloaspektowej niestety.
z poczucia, że tak daleko do bliskich mi osób - tych bliskich rodzinnie, przyjacielsko, żeby wpaść na kawę, zamienić się dziećmi, pomóc w tym, przyjąć pomoc w czym innym.
i dlatego, że daleko też do tych bliskich światopoglądowo, tych, którym nie muszę tłumaczyć, "dlaczego" i "po co", z którymi mogę porozmawiać o tym, "jak". z żalu, że tak daleko. bo jeśli pracuje się w jednym pomieszczeniu, to też po prostu jest się razem. i są żarty, śmiechy, dyskusje, przerwki. a jeśli pracuje się na odległość, to są szybkie spotkania, od-do, krótko, w punktach, idźmy dalej. z czasem uznane za mniej efektywne niż mejle. fejsbuk nie wystarcza.
z samotności towarzysko-relacyjnej związanej z takim doświadczeniem, że jak człowiek wyjechała, to przejęła niemal całą odpowiedzialność za nawiązywanie kontaktów z Polską, za podtrzymywanie relacji. skoro do takiego drogiego kraju wyjechała. regularnie dzwoni do mnie jedna osoba. JEDNA. oraz druga JEDNA regularnie czatuje. no to kupiłam droższy abonament, więcej minut, żeby potrzeby społeczne zaspokoić. niby wiem, że każdy ma swoje życie, ale jednak jest to symboliczne. i bolesne.
płakałam też z doświadczenia wykluczenia. wykluczenia z norweskości, z bezsilności, której doświadczam na zebraniu rodziców, odbywającego się w języku wciąż zbyt obcym, żeby być wewnątrz, na 100%. z odrabiania lekcji ze słownikiem i czytania kolejnych listów ze szkoły z tymże.
ale też wykluczenia ze wspólnoty polskiej, z niepopularnymi poglądami, nieśmiejącej się z najlepszych dowcipów, że niby rasistowskie i ksenofobiczne, generalnie bez poczucia humoru i dystansu, wiadomo. zwłaszcza, że nie uważam się za lepszą i jednocześnie gorzej traktowaną imigrantkę. lepszą - bo Polska mesjaszem narodów, wiadomo (choć nie bardzo wiadomo, na jakiej podstawie), gorzej traktowaną - "bo oni tu przyjeżdżają, dostają mieszkanie, pieniądze, kursy norweskiego, pracę, ściągają całe rodziny, żyją na zasiłkach blablablabla. a mym usimy do wszystkiego dojść sami blablabla". bardzo trudno znaleźć pokrewne dusze, konkretnie jest ich dwie. albo może trzy.
płakałam, bo ostatnio nie zmieniam świata. zmieniam pieluchy, wycieram nosy, myję talerze. niezwykle syzyfowe to zajęcia. efekt znika w ciągu 30 sekund, w najlepszym razie - kilku godzin. bez odskoczni zawodowej i działackiej - wciągające w otchłań poczucia bezproduktywności.
płakałam, bo za bezproduktywność macierzyńską nikt nie płaci, ani w tym kraju, ani w tamtym. a jak nie płaci, to brakuje. a trudno uruchomić produktywność odpłatną, bo dzieci, i tak w kółko.
tak sobie popłakałam.

a potem zaczęłam czytać o uchodźczyniach i uchodźcach.
i pomyślałam sobie, że może jednak nie jest tak źle. że mam dach nad głową, że na skromne życie wystarcza, że w końcu się odkujemy. że nie uciekałam przed wojną, tylko problemami ekonomicznymi, które w najgorszym wypadku mogły skończyć się tak, że mieszkalibyśmy w innym mieszkaniu. że jeśli bardzo tęsknię, mogę zadzwonić. właściwie w każdej chwili mogę wrócić. i że się (w razie powrotu) ogarnę w tym "moim" kraju, choć na "mój" rząd i "mojego" prezydenta specjalnie nie liczę. i że co prawda zmagam się ze stereotypami dotyczącymi Polek i Polaków, i czuję ich oddech na karku, ale dam radę w tej Norwegii, nikt mi tu na razie nie dał odczuć, że jestem nie stąd. 
a one i oni nie mają dachu, jedzenia, "mojego" kraju. mają potworne doświadczenia, wiele kilometrów w nogach, nie mogą zadzwonić, nie mogą wrócić.

dziś myślę o tym dalej. wkurzona i poruszona. szczególnie antyuchodźczymi wypowiedziami i inicjatywami. oburzeniem, że siedzą, leżą, piją wodę/nie piją wody, wyrzucają kanapki, nie przyjmują spodni, wsiadają, nie chcą do obozu, nie chcą na Węgrzech, krzyczą, gwiżdżą, roszczą sobie.

zadałam sobie milion pytań o to, co czują ci ludzie, co ja bym czuła w takiej sytuacji. 
czy mam wpływ na to, że urodziłam w tym, a nie innym kraju? czy mam wpływ na własny kolor skóry? czy mogłam stosunkowo swobodnie wycofać się z kultu religijnego, w którym dorastałam? 
czy w obliczu wojny, zagrożenia zrobiłabym wszystko, żeby uciec? przeżyć? pewnie wiele. podjęłabym jedną, drugą, piątą próbę. szłabym długo na piechotę, niosła dzieci. 
czy byłabym smutna, zła, sfrustrowana, pełna żalu? możliwe. prawie na pewno.
czy siedząc na dworcu w Budapeszcie, mając nadzieję, że już zaraz dostanę się do tych Niemiec, co mi mówili, że tam dobrze, byłabym niecierpliwa? na pewno. próbowałabym wsiąść do pociągu, byłoby mi przykro, że mnie oszukano w sprawie biletów. jadłabym, co mi dają, ale możliwe, że nie na wszystko miałabym ochotę. byłabym wdzięczna, ale czy czułabym się zobowiązana wdzięczność okazywać, rozdawać uśmiechy? a może ze zmęczenia, żalu i wkur*u, z drżenia o dzieci, partnera, siebie, robiłabym inne rzeczy. szlag by mnie trafił, gdybym musiała ruszyć autostradą z Budapesztu do Wiednia na piechotę. czy byłabym spokojna i uśmiechnięta, przyjmując petardy od nacjonalistów i nastawiając drugi policzek? z pokorą koniecznie.

wyobraź to sobie. dla siebie. że to twoje własne życie. osobiste. że gdzie się nie ruszysz, coś ci grozi. że nigdzie cię nie chcą. że nie masz czystych majtek, podpaski, jedzenia dla siebie i dzieci. że pluj wokół na twoją religię i nazywają cię terroryst(k)ą. ja nie jestem w stanie tego unieść. tego wyobrażenia. serio.


eh, wiem, że wiele grzybów w jednym barszczu, ale może przełkniecie. 
są jadalne, choć czasem stają w gardle.

(5 września 2015, 00:49)

wtorek, 5 maja 2015

o codzienności

deszcze padają, lista rośnie, w ramach rozrywki i niespania napiszę sobie posta. 

napisałam kiedyś, że dni to niekończące się ciągi czasowników, polepionych, posklejanych, przechodzących jeden w drugi.
dziś mam refleksję, że z mojego życia znika czasem klasyczna definicja oraz wersja odpoczynku. nie da się już odpoczywać tak po prostu. można tylko odpoczywać od czegoś. rano 2 godziny życia rodzinnego, potem można od niego odpocząć w pracy, przerywanej karmieniem, w międzyczasie od komputera można odpocząć wieszając pranie i myjąc naczynia. można wrócić do komputera i robić Naprawdę Ważne Rzeczy, głużąc i gugając jednocześnie do córki. można potem płynnie przejść z pracy do domu, bo przedszkolak przyszedł, i tak do wieczora, próbując jednocześnie nawiązać np. pilny kontakt telefoniczno-czatowy z dorosłymi osobami z Polski, bo trzeba coś załatwić. potem można odpocząć zrywając się na 10-minutowy spacer, to odpoczynek od rodziny, tylko po to, żeby po powrocie słyszeć synchroniczne "uaaaaa uaaaa" oraz "maaa-mooo". przypominam, że cały czas odpoczywamy od pracy. a potem, jak już zasną, utulone, można odpocząć od rodziny, w pracy again, bo coś pilnego, bo czegoś nie udało się załatwić, bo jeszcze trzeba policzyć, a za głośno było. 

możnaby się też wieczorem zrelaksować, napić alko (a sorry, nie mogę), obejrzeć serial (a sorry, nie ma wolnego pokoju), poczytać (a sorry, musi być ciemność). dobrze, że klawiatura podświetlana.

przypominam sobie moje naiwne teksty sprzed kilku lat, nt. godzenia życia zawodowego i rodzinnego, potem zrewidowane, że to łatwe i możliwe. a jednak poruszanie kołyski jedną ręką i pisanie powieści/raportu/arkuszy kalkulacyjnych drugą, to jest wizja bzdurna po prostu. 

poza tym dziecko młodsze coraz starsze, domaga się uwagi, uśmiechów, pogaduszek, kompetencja siadania wystąpiła, więc ćwiczenia są pożądane czas cały. i dokładnie widzi, kiedy kontakt wzrokowy jest upuszczany lub sfingowany, nie przepuści. a człowiek-matka, pracująca w domie, jak tylko leży i karmi, albo siedzi i szczerzy kły, w głowie ma excelle, pisma, mejle, ustalenia, szczegóły. 

napisałam też kiedyś, że dom spuszczony z oka zachowuje się jak potwór. i tak jest cały czas. chcę mieć zmywarkę do naczyń i suszarkę do ubrań. chcę, żeby przedmioty podwieszały się pod sufitem, nie przeszkadzały. i żeby szafy udostępniały dodatkowe półki na żądanie, skoro dodatkowe dziecko jest. chcę, żeby stół do pracy nie był oblepiony miodem, a stół do jedzenia - zawalony papierami. niestety, to jeden i ten sam stół. 

i te sprawy, sprawy, SPRAWY, rachunki, kredyty, przelewy, pozwolenia na pobyt, akty urodzenia, korekty aktów urodzenia, zusy, pity, przedszkole, pismo, kupić plecak, znaleźć czapkę, wyprać kalosz, never ending stooooryyyy, nanana nanana nanana.

wieczna niewyróbka. wyrzuty sumienia. przepraszanie dorosłych, bo niezrobione cośtam. albo przepraszanie dzieci, bo mama musi napisać mejla. mama nie może z tobą leżeć, bo musi pracować. nie może leżeć, bo zaśnie, a jeśli zaśnie, nie dokończy, nie zrobi, nie napisze. a termin, pilne, na wczoraj. czasem migrena, bo ciało chce poleżeć, więc kładzie na łopatki, bez sensu. i to godzenie jednego z drugim takie zgubne, człowiek jest ciągle w pracy i ciągle w domu, do zwariowania. i ten komputer, co raz jest pracą, a raz tylko radiem (ale sprawdzę autluka, i tylko odpiszę), i ta przestrzeń taka mała. i na fb czasem, co wyzywany jest od zua wszelkiego, ale potrzebuję kontaktu z dorosłymi, z podobnie myślącymi, z ważnymi osobami stamtąd. 

czasem mam wrażenie, że to jakiś błąd w systemie.
że musi być sposób inny. dobry. powolny. spokojny.

PS: mąż i tata też występuje w przyrodzie, bez obaw. tylko zarabia po wiele godzin dziennie, od wczesnego ranka, czasem coś jeszcze musi, potem wpada, podgrzewa, kąpie, zasypia. ostatnio później niż dzieci, co jest sukcesem. 

wtorek, 17 marca 2015

niemamczasu

napisałabym, tyle myśli i słów do napisania, posty w głowie układam.

o przedmiotach, które mnie przytłaczają, mnożą się, przychodzą za niemowlą dziesiątkami, pokrywają każdą powierzchnię, niechowalne, przekładalne, niepoliczalne.

o nowych znajomościach, o pierwszym w realu spotkaniu z polskimi mamami w Oslo, i o tym, że spotkania osobiste to DOBRO.

o kobiecie mieszkającej za winklem, z którą okazało się łączyć mnie wiele - np. zawód, Śląsk, i słowa "dawać przestrzeń" <3

o biletach na samolot, który powiezie mnie i Igę do Polski w pewien piękny, kwietniowy wieczór, i będą to dni z przyjaciółkami, dni z antydyskryminacją, dni wypełniające puste we mnie miejsca.

o Idze. o kontakcie wzrokowym, o uśmiechach, o wydłużających się dziennych fragmentach czuwania, o byciu razem, o kolejnych sukcesach w chustowaniu, o nowych trasach spacerowych.

o Maćku. o ciastkach z lodu i błota, o jego postępach językowych, o przekomicznych zbitkach polsko-norweskich, o filozoficznych tekstach, o wyzwaniach. 

o tym, jak mnie kole moje antydyskryminacyjne i feministyczne trzecie oko, i przeszkadza doceniać kontakt z ludźmi, i odwraca uwagę, od tego, co też jest ważne i cenne. 

o pracy, o planach, o nauce języka. o tym, co mnie cieszy, a co marszczy mi czoło.

o work-life balance.

ale nie napiszę niestety chwilowo.

niemamczasu. 

piątek, 6 marca 2015

jeśli rodzić, to tylko w Norwegii - del.3

jestem w ciągu, więc teraz jeszcze parę opowiastek o tym, co po porodzie dzieje się w szpitalu...

otóż w Norwegii szpitale mają swoje przyszpitalne hotele, przeznaczone dla noworodków i ich rodzin. mnie tego hotelu nie było dane zobaczyć - ze względu na rzeczoną chorobę przewlekłą trafiłam z powrotem na oddział obserwacyjny, tym razem do części dla matek z dziećmi. 
drugi rodzic dziecka może na tym oddziale przebywać w godzinach 8:00-22:00, rodzeństwo noworodki może nadejść w godzinach 17:00-19:00. drugi rodzic i rodzeństwo to jedyne osoby, które mogą odwiedzać matkę i dziecko na oddziale. z pozostałymi trzeba spotykać się w kawiarni/kantynie/na Ulicy Szklanej (czyli w wielkich , pięknym hallu z milionem ławek).

w hotelu nieco więcej swobody - drugi rodzic, rodzeństwo oraz babcie i dziadkowie mogą tam przebywać cały dzień, partner/partnerka mamy może również zostać na noc, za dopłatą, i dostaje swoje łóżko. 

no więc nie wiem, jak w hotelu, ale szpital zyskał ode mnie przydomek "kyriadprestiż" (to nazwy warszawskich hoteli, w których kiedyś zawiązywałam ważną współpracę, z miękkimi, puszystymi wykładzinami, wysztywtowanym personelem oraz wykwintnym suszem konferencyjnym). 

zacznę od ludzi. każda położna, która przychodziła na dyżur i opiekowała się moją salą, podawała rękę, przedstawiała się i gratulowała narodzin córki. byłam oniemiała - szacunek i serdeczność trwały. na dokładkę pojawiły się dwie polskie położne, jedna z nich to szefowa oddziału, druga - nieszefowa, za to ratowała mnie w czasie nocnych zmagań z karmieniem w stylu "never-ending-story, nie-najadłam-się-mamo, jestę-wampirę-lubię-krew), świetne kobiety. ta całą sytuacja była tak komfortowa, że przestałam rozumieć napływające z Polski pytania "kiedy cię wypuszczą?", bo zapomniałam, SERIO, że ludzie wolą przebywać raczej w domu niż w szpitalu. 
aha, w szpitalu przebywałam trzy doby, 48h to standard, ponieważ po tym czasie następuje pobranie krwi noworodka do badań przesiewowych, dot. różnych chorób genetycznych. 

a okoliczności szpitalne były również przyjemne:
1. kantyna na piętrze, z całodobowym dostępem do kawy/wody, kanapek, materiałów na kanapki, mleka, jogurtów, soków, i maszyna do lodu! opiłam się soku z lodem za wszystkie czasy. w kantynie można zasiąść lub pobrać posiłek do pokoju. 








zdarzyło mi się także, że ze względu na zaspanie moje położna posiłek pobrała za mnie i dla mnie, i przyniosła mi do pokoju. zdarzyło mi się także, że inna położna spostrzegła, że jem oczami, bo dziecko płacze, a ja nie ogarniam, więc zabrała dziecko na moment, żebym mogła zjeść. tak po prostu. bo to ważne.

2. trzy razy w ciągu dnia do kantynki przyjeżdżała osoba z kuchni z podgrzewanym powozem pełnym jedzenia ciepłego - śniadanie ok. 8:30, obiad o 13:00 (dwa dania do wyboru, mięsne i rybne), ciepła zupa o 16:00. a na zakończenie dnia o 20:00 kanapki. kolacja o 20:00, w szpitalu! czujecie? w związku z tym, że parę lat temu dokumentowałam posiłki na podobnym oddziale w polskim szpitalu (pamiętam szczególnie jeden - bułka na kromce chleba + masło), uczyniłam to i teraz:




można nabrać sił, prawda? i paliwo do produkcji mleka pozyskać...

3. ktoś pomyślał, że pacjentki potrzebują intymności, nawet w sali dwuosobowej, oraz przyjemnych okoliczności:





a nie mówiłam, że "kyriadprestiż"?

4. od czasu do czasu opadała mnie wątpliwość, czy w szpitalu jestem, ponieważ:
- nie wpadała położna/y tudzież pielęgniarka/arz o 6 rano, włączając światło i każąc mierzyć temperaturę, 
- nie wpadała przysłowiowa salowa/y o 6:15 rano, każąc zniknąć wszystkim rzeczom z podłogi,
- nie wpadała lekarka/lekarz o 9:00 na obchód, każąc pokazać tzw. krocze sobie oraz towarzyszącym (w polskim szpitalu klinicznym był to mały tłumek). w ogóle nie uświadczyłam lekarskiej opieki, która występuje wyłącznie w razie komplikacji. w sytuacjach prostych oraz przebiegających prawidłowo nikt nie zagląda pod kołdrę, a opiekę sprawują wyłącznie położne. i wydawać się może, że np. ważne jest dla nich, żebyś spała, Osobo, a budzą tylko dlatego, że to śniadanie już, i że dobrze byłoby zjeść. a potem przynoszą to śniadanie jednak pod nos.

5.  i jeszcze jedna sprawa - co do szpitala się zabiera. w Polsce dwie wielkie torby, podkładu na łóżko (których zażądano ode mnie już na łóżku porodowym), podkłady typu podpaski, ubranka dla dziecka, pieluchy, chusteczki, kocyki, beciki, wszystko trzeba mieć swoje. w norweskiej książeczce lista mnie ubawiła, dla matki punktów 10 - oprócz bielizny, piżamy/leginsów/dresu pojawiły się takie punkty jak: aparat fotograficzny, telefon z ładowarką, coś do czytania, piórnik. a dla dziecka: ubranie na wyjście, czapeczka, body. to było dziwne, podejrzanie mało, troche popytałam, a wkrótce zrozumiałam, dlaczego. to przewijak i towary dziecięce - pieluchy, bodziaki, kocyki, flanelki, termometr, "kozociąg", chusteczek mokrych brak, bo tu raczej ręczniki papierowe oraz woda królują.








jest, jak widać, także potwór gender, ale to temat na zupełnie inny wpis...

a tu szafka dla matki, z podkładami higienicznymi i podpaskami w wielu rozmiarach i kształtach, a także majtkami jednorazowymi typu bokserki (sorry, muszę to napisać), które naprawdę trzymają te nieszczęsne podkłady na miejscu (w Pl królują majtki typu figi, które są paranoją jakąś w tym zakresie). w jeszcze innej szafce podkłady na łóżko, piżamy/szlafroki oraz ręczniki dla pacjentek.




no.
takich rzeczy to nawet w "kyriadprestiż" nie mają :)

było pięknie, niech żyje ropa naftowa oraz wszelkie bogactwa z niej płynące. 
apetyty i ciekawości zaspokojone? bo już muszę spać. 

jeśli rodzić, to tylko w Norwegii - del.2

no i nadszedł TEN DZIEŃ.

zamieszczam tu odrobinę szczegółów, które dla mnie nie są nazbyt intymne, a jednocześnie niezbędne, żeby pokazać pewne praktyki czy rozwiązania, które w Norge funkcjonują.dodaję też czasem info dla osób, które czytają, bo też rodzić tu będą i potrzebują więcej szczegółów technicznych. 

Córka postanowiła wstrzelić się w przewidywany termin porodu i uruchomiła wypuszczanie wód płodowych o 3 w nocy, stawiając nas na nogi. ale potem siedliśmy ze względu na brak tzw. akcji, zdołałam też powstrzymać małżonka przed ubieraniem starszaka oraz natychmiastowym wzywaniem jednej z osób wybranych jako nasze koła ratunkowe (organizacja takiej ekipy, która bez względu na porę i dzień da radę, uświadomiła nam, jakie są minusy mieszkania z dala od rodziny i bliskich przyjaciół/ek, w takiej sytuacji gotowych na wszystko. bo starszaka na porodówkę zabrać nie można, 5 lat temu taki kłopot nie istniał dla nas). no więc powstrzymałam na szczęście, bo dziecko miało urodzić się 36h później i co oni wszyscy tacy niewyspani by siedzieli, nie? bez sensu. a tak pooglądaliśmy sobie serial ("The Suits" - "W garniturach", tak informacyjnie dodaję, bardzo dobry), bo spać już się nie dało, podjarka wystąpiła niezwykła. 

zadzwoniliśmy do szpitala po kilku godzinach, gdzie położna przepytała mnie na okoliczność skurczy, ilości wód, koloru, gorączki lub jej braku, i poinformowała, że jeśli wszystko jest ok (czyli nie ma na razie skurczy ani gorączki, a wody piękne, przejrzyste), czekamy. gdyby coś nas zaniepokoiło, na wszelki wypadek ona nam umawia wizytę ambulatoryjną (parter, poliklinika) w południe, i możemy z niej skorzystać. co uczyniliśmy, bo generalnie niepokoiło nas, że nic się dalej nie dzieje. zwłaszcza, że pierworodny rodził się inaczej, a nawet wręcz przeciwnie, taplał się w wodzie do samego końca niemal ;) więc moje pierwsze porodowe doświadczenie zdało się dokładnie na nic. 

wizyta oznaczała zebranie wywiadu oraz KTG, nawet dwukrotne, bo się tam osoba młoda na moment krzywo ułożyła. a następnie zapytano nas, czy to jest ok, żeby czekać w domu na te skurcze. ja w sytuacjach porodowych doświadczam niezwykłego spokoju oraz kontroli nad sytuacją, więc pojechaliśmy do domu, przeczekaliśmy noc,w zasadzie nieźle się wysypiając, oraz stawiliśmy się na kolejną wizytę, tym razem na oddziale obserwacyjnym (5. piętro), po 24 godzinach.

no i tutaj ujawniła się duża różnica kulturowa między Polską i Norwegią - z opowieści, doświadczeń, praktyk słychać, że w Polsce się tak długo nie czeka, czasem po 8h już oksytocyna i wywoływanie idzie w ruch, czasem po 24h (np. w formule "jeden wschód i jeden zachód słońca"), a my zaopatrzeni w informacje - specjalny wydruk - dotyczący odejścia wód płodowych, na spokojnie, w domu, ku rozpaczy osób towarzyszących nam z Polski via telefony i inne łącza ;)

zwłaszcza, że nie był to koniec czekania. kolejna wizyta i KTG ujawniły, że skurcze owszem są, ale co 10 minut oraz słabe ("ciągle się uśmiechasz, to chyba jeszcze nie bolą"). Vibeke, położna, które KTG wykonała, zaproponowała pozostanie na oddziale i orzekła, że poczekamy do wieczora, jeśli poród nie ruszy, "pomożemy ci dostać skurczy". oczywiście zostaliśmy zaopatrzeni w stosowną informację na papierze, jakie farmaceutyczne sposoby wywoływania porodu stosuje się w tym szpitalu. poinformowała mnie też, że nie robi badania ginekologicznego ze względu na wysoką podatność na infekcje po pęknięciu pęcherza płodowego.
cała rozmowa odbywała się w języku angielskim, materiały dostawaliśmy po norwesku, z informacją, że jeśli czegoś nie zrozumiemy, należy pytać. 

info dla przyszłych rodzących: koniecznie trzeba mieć ze sobą: kartę ciąży, wyniki badań dotyczące: wirusowego zapalenia wątroby (HPV), zakażenia wirusem HIV, gronkowca (MRSA) oraz określenie grupy krwi. nie wystarczają wpisy w karcie ciąży (czego dowiedzieliśmy się w zasadzie przypadkiem, podczas zapoznawania szpitala). w przypadku MRSA rozumiałam, że w grupie ryzyka jesteśmy ze względu na badania krwi poza Norwegią, ale doszły mnie plotki, że standardowo tego wymagają w Ahus, więc lepiej po prostu mieć. inaczej narzucają maseczki - rodzicom i personelowi, wdziewają żółte ciuszki i wdrażają procedury związane z potencjalnym zakażeniem którymś ze wskazanych wirusów/bakterii. 

te wszystkie badania wręczyłam położnej razem z moim "planem porodu", wspominanym w poprzednim poście - mimo, że mówiono mi, że niekoniecznie mam go pisać, nagle o 4 w nocy, po rozpoczęciu całej akcji poczułam przemożną potrzebę. i to się sprawdziło na maxa, ponieważ akcja miała potoczyć się bardzo szybko (na pewno nikt nie miałby czasu odszukać mojego planu, wysłanego miesiąc wcześniej, więc polecam takie rozwiązanie).

no więc wylądowaliśmy na tym oddziale obserwacyjnym, jak się miało okazać, na chwilunię. zwracam uwagę na nazwę oddziału - czyż nie brzmi lepiej niż "patologia ciąży"? mnie osobiście brzmi. 

Córka, kiedy usłyszała, że jest mowa o jakimś wywoływaniu porodu, postanowiła pokazać charakter i wydostać się sama, niezwłocznie. dowiedziałam się wówczas, że mitem jest, jakoby częstotliwość skurczy i ich bolesność zmieniały się systematycznie i w określonym rytmie - może odbyć się to również nagle i skokowo. zrozumiałam też, dlaczego zdarzają się porody w samochodach i taksówkach - gdybyśmy nie byli w szpitalu, nie mam pewności, czy zdążylibyśmy dojechać :)

to też był pierwszy moment, kiedy ta sama położna przeprowadziła badanie ginekologiczne, nie pakując mnie na żaden fotel i w strzemiona. wtedy jeszcze starczyło mi przytomności na obserwację tej sytuacji z metapoziomu - wywiesiła kartkę na drzwiach, żeby nie wchodzić, bo trwa badanie (od sąsiadki byłam oddzielona parawanem), pomogła mi zdjąć ubranie, uprzednio poświęcając dłuższą chwilę ułożeniu kołdry tak, żebym była zasłonięta, na wypadek, gdyby jednak ktoś postanowił wejść (a może zasłaniała mnie przed własnym mężem), potem szybko orzekła, że poród już, i że ruszamy na oddział porodowy, i pomogła mi się ubrać. piszę o tym tak szczegółowo, bo w temacie godności i szacunku dla mnie, mojego ciała, intymności należnej, to było niesamowite. i uświadomiło mi, że po polskich doświadczeniach miałam gotowość po prostu zrzucić portki i dać się zbadać, nie zważając na to, ile osób mnie widzi albo może zobaczyć (bo to szpital, poród, i tak się tu robi). i ta konstatacja trochę była przerażająca, szczerze mówiąc. 

otulona szczelnie godnością i uśmiechem wyruszyłam na oddział porodowy (mogłam też pojechać na łóżku, ale w tych okolicznościach było to raczej działanie z kategorii "tortury", więc po prostu poszliśmy na spacer, powoli, zatrzymując się podczas skurczów, czekając aż przejdą, i idąc. 

Iga urodziła się bardzo szybko. przez moment jeszcze próbowano mi podłączyć KTG, przepraszając, że nie możemy iść do wanny - to była jedna z opcji wskazana przeze mnie w planie porodu. w tym samym planie napisałam też, że jeśli to tylko będzie możliwe, chcę rodzić w pozycji wertykalnej/pionowej, korzystając w pełni z dobrodziejstw grawitacji, i faktycznie, poród przebiegał na stojąco (przy wsparciu czegoś w rodzaju wysokiego balkonika, który zastąpił zmiażdżone ręce męża). i był extra :)
na marginesie, o wybór pozycji porodowej pytałam podczas zwiedzania szpitala i podobno zależy to od położnej i jej gotowości do przyjęcia porodu w różnych pozycjach, ale większość pozostawia wybór osobie rodzącej. 

żadnego nacinania, dużo spokoju (pomimo tempa narzuconego przez Igę), szacunku, skupienia na kobiecie. zapamiętałam "good girl!" i "you are tough woman", czułam wsparcie. po porodzie dziecko na brzuchu, bardzo krótka przerwa na ważenie i mierzenie (w tym samym pomieszczeniu) i ponad 2 godziny spokojnego powitania we trójkę. gratulacje od położnych (które akurat zmieniały się na dyżurze) i pielęgniarki dziecięcej, a nawet uścisk od Vibeke, która poród przyjęła. 

dodam jeszcze, że zanim zostaliśmy sami, zapytano nas oboje, co chcemy do picia i jedzenia, i pielęgniarka przyniosła mi wodę, mężowi kawę, najedzenie byliśmy, więc po tych dwóch godzinach dostaliśmy ciepłe tosty. wszystko to było ludzkie, przyjemne, życzliwe. serce mi pęka, kiedy czytam opowieści z niektórych porodów w Polsce :(

a po porodzie... w kolejnym poście :)

jeśli rodzić, to tylko w Norwegii - del.1

podejmuję próbę dokończenia posta/postów o szpitalnej opiece norweskiej, gdzieś spomiędzy zapalenia ucha starszaka, chwilowo zneutralizowanego, a samodzielnego zaśnięcia w łóżeczku panny młodszej (odurzona wolnością, zwłaszcza rąk, piszu, piszu, piszu).

więc piszę tu ja o tym, jak wygląda przygotowanie do porodu i jak się rodzi w szpitalu Ahus - Akershus Universitetssykehus, w Lørenskog k. Oslo (haha, miałam mieć dziecko światowe, w Oslo urodzone, szpanujące tym kiedyś, a nazwa miejsca urodzenia taka, że do końca świata będzie mnie przeklinać zarówno córka, jak i urzędniczki/urzędnicy, co to "nie mają na klawiaturze takiej literki!").
organizacja porodu wyglądała w moim przypadku następująco. 
pisałam już kiedyś, że po zgłoszeniu lekarzowi rodzinnemu ciąży wysłał on list do szpitala "rejonowego", i tenże szpital wysłał list do mnie, przede wszystkim z informacją, jak bardzo się cieszy oraz wita, z milionem ulotek nt. praw pacjentek i pacjentów oraz informacją, co oznacza, że szpital Ahus jest szpitalem przyjaznym matce i dziecku. ciekawe priorytety, prawda? do tego formularz "fødselbrev", funkcjonujący w Polsce jako "plan porodu" (o czym piszę jeszcze później), z pytaniami, jak ja bym chciała, żeby wyglądał mój poród, czego sobie życzę, jakie mam doświadczenia... i w ogóle czy jest jeszcze coś, co personel może zrobić, żeby uczynić mój poród przyjemnym (sic!). naprawdę odniosłam wrażenie, że otrzymuję wyrazy radości oraz gotowości do współpracy, i że ta instytucja i osoby w niej pracujące są zainteresowane tym, żeby odpowiedzieć na moje potrzeby. gdzieś przy okazji dołączyli termin usg połówkowego, ale że nie o tym jest generalnie ten list. 

w ciąży, jak pisałam tutaj, odwiedza się lekarza rodzinnego i położną, choć można wybrać, kogo i jak często. wybrałam kombinację norweską, model "na zmianę", choć pod koniec ciąży uznałam, że jednak więcej uwagi dostaję od położnej i sobie już tylko u niej umawiałam wizyty.  

(no masz, pospało dziecko chwilunię, 22:57, a ona macha ręcami i pokwękuje).

to spróbuję jeszcze dwa zdania. wizyty u położnej były superanckie, gadka szmatka, mierzenie brzucha, słuchanie serca płodowego i sprawdzanie ułożenia płodu. do tego przy różnych pytaniach przefajne modele - lalka typu bobas, mniej więcej rozmiarów noworodka, z pępowiną, macicą i łożyskiem, model kości miednicy, regularnie używany przy omawianiu różnych kwestii. kiedy na koniec przypomniało mi się jeszcze jakieś pytanie, nagle z woreczka na biurku wyłoniła mała lalka bobas i mała miedniczka, i nastąpiła odpowiedź na kolejne pytanie :) do tego fajne plansze, do których co chwilę podbiegała położna, opowiadając mi o czymśtam. bo to niby nie pierwszy poród mój, ale jednak mnożyły się wątki. 
ostatnia wizyta ciążowa, ku mojemu zaskoczeniu, była w dużej mierze poświęcona antykoncepcji, pooglądałam sobie spirale, które podobno lekarz rodzinny zakłada, no i że bardzo polecane są tutaj oraz popularne. 

wizyty u lekarza były krótsze, też mierzenie brzucha i sprawdzanie tętna płodu, oraz mierzenie ciśnienia. 
przez całą ciążę nie robiono mi badania ginekologicznego i to mnie nadal fascynuje i zastanawia - że tak można i na ile to dobre/bezpieczne. nie wiem, w każdym razie żyję.

przygotowanie do porodu w naszym przypadku objęło jeszcze wizytę w szpitalu w celu obejrzenia oddziałów, i o tej wizycie krótko, bo ciekawa była. 

w tym szpitalu są dwa oddziały porodowe. oddział A przeznaczony jest dla porodów zwykłych, tzn. małego ryzyka, zamykających zdrowe, bezpowikłaniowe ciąże. pokoje na tym oddziale wyglądają jak pokoje hotelowe - szerokie łóżko, fioletowa kapa, poduszki, firanki, storczyki, łazienka. zza zasłonki wyłania się podłączenie gazu rozśmieszającego, na wszelki wypadek. w szafie waga i różne sprzęty do ogarnięcia noworodka.
podkreślam, że są to pokoje PORODOWE. można? można!
oddział B przeznaczony jest dla porodów wymagających stałego monitorowania oraz większej troski i uwagi personelu. na tym oddziale - teoretycznie - do dyspozycji rodzącej/pary rodzącej jest cały apartament - pokój zwykły, na początek porodu i do odpoczynku, pokój przechodni z ogromną wanną, z którego jest odrębne wejście do toalety, i pokój porodowy o charakterze zdecydowanie bardziej medycznym - łóżko porodowe w kształcie jaja, różne aparatury, łóżeczko/waga dla noworodka z lampą grzejącą aż miło. no i gazy, tleny, aparaty do KTG i takie tam.
ze względu na własną chorobę przewlekłą wiedziałam, że będę rodzić na oddziale B. i owego pięknego dnia rodziło tam kilkanaście osób naraz, więc zostały uruchomione drzwi między pokojami i apartament podzielony (dlatego piszę, że teoretycznie).  

oprowadzanie po oddziałach jest realizowane co tydzień, dla grup ok. 10 osób, w języku norweskim. w związku z tym, że zgłosiliśmy, że po norwesku to my nie wszystko, później jeszcze indywidualnie nas zaopiekowano po angielsku. 

była to też okazja do wypełnienia różnych papierów, które miały już na nas czekać w momencie porodu gotowe - jak wiadomo, przy skurczach z człowiekiem ciężko się gada ;) wówczas poinformowano nas też, że planu porodu nie mamy co pisać i przesyłać (szpital prosi o to miesiąc przed porodem), bo w przypadku bycia obsługiwaną przez oddział B pierwszeństwo i tak mają pewne procedury, związane z dobrostanem matki i dziecka. posłuchaliśmy, ale nie do końca, o czym w kolejnym poście. 

czwartek, 26 lutego 2015

z dwójką - pod górkę i z przeszkodami

nowe doświadczenia, związane z dwójką dzieci:
- potrafią wołać z różnych pomieszczeń, na zmianę, domagać się obecności, przytulenia, położenia obok, koniecznie mamy (myślałam, że to będzie później, albo że jakoś podzieli się pomiędzy rodziców - no i generalnie się dzieli, ale są też wyrzuty oraz pretensje, obojgu czasem tato nie wystarcza (szczególnie, kiedy już zasnął, a ONI NIE!),
- chcą iść w dwóch różnych kierunkach, zwłaszcza w okolicznościach kryzysowych - tu też liczyłam na to, że dopiero, kiedy oboje będą chodzić, takie akcje się pojawią, ale nie. już. teraz. np. dzień po mojej prześmiesznej relacji dotyczącej zaprowadzania do przedszkola okoliczności spowodowały, że dziecko przedszkolne musiałyśmy również odebrać. jak wspominałam, daleko nie mamy (poniższe zdjęcie zrobiłam u stóp podjazdu, przedszkole to brązowy budynek po lewej). ale za to służby miejskie odśnieżały, ryły lód, wywoziły śnieg. był to, owszem, zabieg zapowiadany, znak mówi, żeby nie parkować, i że w czwartek będą roboty drogowe, no ale jednak trzeba żyć. dotarcie do przedszkola to jeszcze był luz, okazało się, że służby, mimo usypania dwóch wałów przeciwpowodziowych, zostawiły coś na kształt chodniczka, którym z wózkiem mogłam dotrzeć do podjazdu jednego z sąsiadów i przedostać się do rzeczonego przedszkola. 





przyznam, że obecność rzeczonego "chodniczka" przypisałam norweskiej wrażliwości na potrzeby rodziców i osób z niepełnosprawnością ruchu, było to jednak zbyt pochopne. wystarczyło 20 minut ubierania się przedszkolaka, żeby zaskoczyła nas sytuacja taka, że do domu w zasadzie wrócić się nie da. bo wały są już dwa, chodniczek w dużej części zasypany grudami śniegowymi (sąsiedzi ochoczo dosypują własne prywatne grudy), na odcinku dom-przedszkole jeżdżą cztery różne buldożerowate maszyny oraz ciężarówka na śnieg. nie wyglądało to dobrze...



niestety wówczas nieopatrznie palnęłam "chyba musimy iść na spacer", co miało się na mnie zemścić kwadrans później. szybko uznałam, że spacer jest bez sensu, bo oprócz wózka i przedszkolaka w przebraniu pirata mam ze sobą metrowego pluszowego rekina, piracki atrybut (z braku papugi ;)), oraz jak zwykle worki pełne mokrych ubrań, niedające upchać się pod wózkiem. a poza tym spacer musiałby oznaczać przemieszczanie się po uliczce, po której jeżdżą ogromne i niebezpieczne jednakowoż maszyny. 

przerzuciłam zatem rekina oraz worki przez wały, zawróciłam do miejsca, gdzie wały były nieco mniejsze, namówiłam przedszkolaka, żeby poszedł ze mną, wyjęłam noworodkę, "przeszarpałam" wózek przez wały (słaby czasownik, ale nie znalazłam innego opisującego tę czynność), powstrzymałam przedszkolaka przed podbiegnięciem do maszyny (wielokrotnie), noworodka w międzyczasie zaczęła bardzo płakać, zrezygnowałam jednak z karmienia w miejscu publicznym, i rozpoczęliśmy wędrówkę zasypanym chodniczkiem w kierunku podjazdu. szarpaliśmy, ciągnęliśmy, pchaliśmy wózek, noworodka płakała bardzo, przedszkolak równie bardzo pomagał, ale było ciężko. raki na nic się zdały, powinnam mieć liny, czekany i stanowiska.




wtedy jeszcze nie wiedziałam, że najgorsze przed nami... że u stóp podjazdu, kiedy z ulgą umieszczę zapłakaną noworodkę we wózku, chwycę metrowego rekina i torby i pomknę podjazdem w górę, przedszkolak zacznie płakać u stóp podjazdu pod hasłem "ale ja chcę iść na ten spaaaaceeeer"! i nie możesz go zostawić na pastwę płaczu, bo te buldożery, i nie możesz uspokoić osoby młodszej, bo chce jeść czy coś, i jest mróz, więc nie możesz się rozebrać, no po prostu za nic nie możesz pogodzić tych rozbieżnych interesów. możesz tylko prosić, grozić, błagać, płakać, wrócić się, popychać, motywować.

i pamiętaj koniecznie, że rodzicielstwo bliskości oraz porozumienie bez przemocy.

wjechałam na podjazd, licząc, że zmotywuję przedszkolaka (nie udało się), porzuciłam wózek, torby i rekina, wyjęłam młodszą, przekrzykując jej płacz podyskutowałam ze starszym, pozostającym na dole (ja na górze).
momentami unosiłam się nad samą sobą, przyglądając się swojej absurdalnej sytuacji, zakleszczeniu między dwójką płaczących dzieci, pułapce zastawionej przez dwie osoby, które w sumie nie mają 6 lat, na matkę o 30 lat starszą. 
ostatecznie oczywiście musiałam zawrócić, porozmawiać, pociągnąć, popchać, wdrapać się jeszcze raz.

to kolejny post pisany 2 tygodnie, dzisiaj widzę coraz wyraźniej, że taki mój los, że taki los milionów kobiet (rzadziej mężczyzn). i nachodzi mnie refleksja polityczna, że nazywanie tej pracy, szarpaniny, monologów i dialogów matek "siedzeniem w domu z dziećmi" to jakiś ponury żart. 

zwłaszcza, kiedy ma się taaaaaki podjazd ;)



dlaczego to leży za daleko?!

włosy rozwiesiłam, naczynia wyprasowałam, pranie umyłam... dobrze, że nadal nie gotuję, bo strach pomyśleć, co mogłoby do garnka trafić i na jakich warunkach.

po czterech tygodniach nowego życia mam kilka refleksji:
- zapomniałam,  jak wiele rzeczy można zrobić jedną ręką, również prawą ;),
- część z nich można zrobić wybraną nogą (ostatnio specjalizuję się w obsłudze boomboxa),
- perfect timing/ prawo Murphy'ego- jeśli coś, rodzicu, zaplanowałaś/eś, zapomnij o tym natychmiast, bo szkoda twoich nerw - nie planuj :)
- zawsze coś stoi, leży ZA DALEKO w stosunku do twojej długości i szerokości geograficznej, nienaruszalnej ze względu na stan "właśnie karmię", "właśnie przysnęła", "chce się przytulać i w nosie ma chcenia innych osób",
- na rzeczy leżące za daleko składają się: twoja (ledwo, ale wciąż jeszcze ciepła) herbata/kawa, chusteczki higieniczne, telefon (zwłaszcza, kiedy akurat olałaś/eś wyciszenie dzwonka i kiedy akurat umęczone pacholę "zasło"), książka, którą masz ochotę i możesz poczytać, komputer z radiem, gdzie właśnie ryknęły reklamy (więc na pewno jest za głośno) albo ruszyły wiadomości tudzież lubiana piosnka (więc na pewno jest za cicho), pielucha tetrowa albo inna szmatka, bo właśnie się coś ulewa/wylewa i trzeba łapać. czasem przypominam sobie film z dzieciństwa, coś w tytule miał o Rockefellerze, gdzie siłą woli/wzroku/magii pewien chłopiec powstrzymał jakąś Bardzo Ważną Kroplę, ratując świat przed zagładą. niestety mój wzrok nie przesuwa ani szklanki, ani nawet kropli wody, bez względu na to, jak bardzo jej potrzebuję, 
- w efekcie tego, że przedmioty są za daleko oraz nie tam, gdzie trzeba, najczęściej używanym słowem staje się "podaj" (... mi proszę), dające poczucie dziwnej, niezbyt przyjemnej w sumie zależności, bo nie znasz dziennych limitów podań... po 2-3 tygodniach jednak większość czasu spędzasz w parze rodzic - noworodka/niemowlę, więc problem znika, 
- aaa, są jeszcze rzeczy leżące w złym miejscu, np. podkład zabezpieczający prześcieradło czy łóżko rodziców - zawsze leży pod suchym dzieckiem, prawie nigdy pod dzieckiem mokrym i moczącym podłoże,
- jeśli twoje dziecko (lub dziecko, które masz pod opieką) dużo ulewa i wymiotuje, szybko dochodzisz do perfekcji w utrzymywaniu tego towaru pomiędzy ciałem dziecka a własnym ciałem, nie pytaj, jak to pachnie i wygląda,
- nawet jeśli byłaś/eś osobą specjalizującą się w szybkich prysznicach, osiągasz życiowy rekord, skracając dotychczasowy czas 6-krotnie,
- a poza tym prysznic jest przereklamowany ;) oraz normy częstotliwości mycia włosów uległy znaczącej zmianie,
- osoba płacze, kiedy tylko siadasz do ciepłego posiłku,
- zimny obiad też jest niezły, 
- ciekawe, czy ktoś wymyślił taki rodzaj sztywnego śliniaka dla matki karmiącej, stanowiącego jednocześnie daszek dla dziecka ssącego, który umożliwiałby spożycie pokarmu bez kruszenia na dziecko lub polewania go sosem.

edit wersji roboczej: od początku pisania posta minęły prawie dwa tygodnie. 
nie planuj. powtarzam. nie planuj. 
rzeczony film z dzieciństwa nosił tytuł "Cudowne dziecko", w tym układzie "rokefeler" był gdzieś w środku. 

środa, 11 lutego 2015

o matko i córko!

uświadomiła mi korespondencja z koleżanką sms-wa, że są osoby, które czerpią aktualności o życiu mojem stąd, czyli z bloga, a tu nie ma żadnych informacji o dziecka narodzinach, pozostaję w ciąży czas cały :)

no więc nadrabiam brak:
20 stycznia 2015 roku na świat przyszła nasza Córka i Siostra, Iga. zatem wczoraj stuknęły jej 3 tygodnie. 

Iga śpi wiele, trudno uchwycić na zdjęciu jej oczy. tu w umoszczonej sztucznej macicy, bo matka wyczytała, że noworodki tak lubią.




czasem spaceruje, ale wtedy na wszelki wypadek też śpi, w poważaniu mając głębokim piękno norweskiej przyrody.





czasem Iga czyta, i wtedy oczywiście oczy otwiera, jak na przyzwoicie czytającą osobę przystało.




a generalnie stara się mieć wpływ na rzeczywistość (jak my wszyscy, podejrzewam)




my uczymy się natomiast, jak to jest mieć Siostrę/dwoje dzieci. Doświadczenie "mania" Siostry rzadko jest raportowane, bo też komunikacyjnie z Siostrą nie jest łatwo. poza tym Siostra kładzie się gdzie bądź, głównie tam, gdzie człowiek chce skakać i krzyczeć. ale człowiek stara się być ponad to. zwłaszcza, że człowiek w międzyczasie wyrósł z "czterolatka-jak-on urósł" na "o-mało-co-sześciolatka" i swój rozum już ma. na marginesie, porwałam się ostatnio na podniesienie "omc-sześciolatka" - już przed tym czynem wydawał się ogromny, ale uznałam, że to jednak relatywizm oraz że puchnie w oczach za przyczyną obecnej w domostwie Noworodki. a że całą ciążę nie nosiłam, minęło od ostatniego podnoszenia sporo miesięcy. no i urosło się dziecku malutkiemu, w sposób, który mnie, matkę silną, naprawdę zaskoczył. oraz uświadomił, że jeśli o noszenie chodzi, to chyba koniec. 

a jak to jest "mieć dwoje dzieci"? staram się oddychać i po prostu po kolei robić to, co trzeba, ale wyzwania pojawiają się, wyskakują zza winkla i straszą. skończył się okres ochronny, kiedy towarzyszył nam pan tata (prawo norweskie daje mu dwa tygodnie urlopu na bycie z nowo narodzoną rodziną - pracodawca decyduje, czy jest to urlop płatny, czy bezpłatny, choć w dobrym tonie jest za niego zapłacić). no i teraz musimy ogarniać przedszkole. 

wyjścia do przedszkola już wcześniej, od początku właściwie, stanowią dla nas wyzwanie - człowiek nie chce iść do przedszkola, człowiek chce się ubrać inaczej, nie chce tych rękawiczek, nie chce takiego śniadania, gdzie jest człowieka ulubiona gra (człowiek nie grał w nią tygodniami, ale właśnie teraz mu się przypomniała i jest potrzebna), nie wie, co ma ubrać, nie chce tych majtek, chce kiwi do matpaki (pod warunkiem, że w domu nie ma kiwi), nie umyje zębów, umyje zęby pod pozorem, że... (czyt. pod warunkiem, że...), i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. poranek na ręcznym (hamulcu oczywiście) - podejrzewam, że zjawisko znane wielu rodzicom. no i całe rodzicielstwo bliskości i porozumienie bez przemocy, to be honest, bierze w łeb, ponieważ dorosłe osoby mają swoje granice wytrzymałości, ujawniane ze szczególną jaskrawością w porannym pośpiechu (przy czym nie idziemy nigdzie na 8 rano - dwa razy w tygodniu musimy dotrzeć do przedszkola koniecznie przed 9:30, nie muszę zdążyć jeszcze do jakiejś pracy typu biuro, oraz mam tylko jedną placówkę do zaliczenia). 

no więc teraz do tego całego porannego ambarasu dołączyła Noworodka, którą trzeba w odpowiednim momencie obudzić (tak, obudzić! osoba śpi godzinami, czasem w półśnie uruchamiając ssanie), przewinąć, nakarmić, przewinąć, nakarmić, ubrać, przebrać, umyć, powtarzając przy tym do starszaka "ubierz się, proszę, ubierz się proszę, wybierz bluzkę, tak, ta może być, nie ta nie pasuje, mogą być majtki z napisem czwartek, ubierz się proszę, halo, mamy już tylko 15 minut do wyjścia, skończyłeś jeść? proszę, umyj zęby, itd." Z moich badań terenowych wynika, że czy prosisz, czy błagasz, czy żądasz, nie ma to dla dziecka większego znaczenia. zrobi albo nie zrobi. jak zechce. no więc tak sobie porankujemy, zegar tyka (łyk zimnej kawy), w międzyczasie ogarniam siebie, żeby móc się ludziom pokazać (nie, nie oznacza to makijażu, oznacza umycie zębów, oczu oraz zaczes), ogarniam ciuchy do przedszkola (bo codziennie trzeba cały pakiet suszyć albo prać i suszyć), szukam zagubionych rękawiczek (bo dziecko musi mieć co najmniej dwie pary grubych, teoretycznie nieprzemakalnych), sprawdzam, czy jest dzień wycieczkowy albo dzień "klubowy" - zajęcia w klubach wiekowych (bo wtedy dziecko musi być na 9:30 oraz mieć dwie matpaki, dwie wody, jedna matpaka i woda w plecaku razem z zapasowymi rękawiczkami, gdzie jest ten cholerny plecak?!), robię te matpaki (czyli śniadania drugie oraz lancze, urozmaicone, z owocami, warzywami, żeby nas nie wyrzucili z Norwegii), już, już jesteśmy prawie gotowi, starszak zaangażowany w wyprowadzanie wózka z garażu (nie mylić z przyprowadzeniem wózka pod drzwi), ja spocona, bo przeczytałam, że jednak powinnam najpierw ja się ubrać, a potem Noworodkę (uprzejmie proszę osobę, która tę radę wymyśliła, żeby wsadziła ją sobie w d... do nosa oczywiście), więc się rozbieram, ubieram Noworodkę, a ona? ona wymiotywa! więc ja ją na bok, kombinezon uratowany, rozbieram, wycieram, myję, noszę, pytam, czy wszystko ok, a ona nic. a chór 5-latków zaczyna się za 10 minut, więc ją ubieram, w krótkim rękawku wynoszę ją na zewnątrz (znaczy ja w krótkim rękawku oczywiście), tam odkrywam, że nie ma tego wózka, co miał być, 7 minut do rozpoczęcia chóru, wołam starszaka, co już skacze w zaspach, że gdzie ten wózek - no pod garażem stoi, no wiec wracam, żeby nie zachorować, błagam o wózek, otwieram okno, żeby Noworodka się nie spociła (łyk zimnej kawy), ubieram bluzę, ubieram buty i w nich łażę i sobie brudzę (to nic, potem posprzątam), jest wózek, wynoszę Noworodkę, zamykam okno, chwytam torbę z rzeczami ogromną (zapasowa kurtka, 8 tysięcy rękawiczek, spodnie grube oraz przeciwdeszczowe, zapasowe buty), Noworodka krzyczy, aaaaa, jeszcze raki na buty trzeba założyć, bo zima w Norge trzyma i można z podjazdu zjechać na twarz, a tu wózek, starszak, wielka torba. no więc te raki zakładam, potem się wracam i rysuję rakami podłogę, bo zapomniałam plecaka/telefonu/kluczy/łyka zimnej kawy (niepotrzebne skreślić). Noworodka ryczy, starszak skacze w zaspy, 3 minuty do rozpoczęcia chóru, biegniemy, ale ostrożnie, bo podjazd stromy i oblodzony, dobrze, że do przedszkola mamy 100 metrów, docieramy, "zdanżamy", rozbieramy się, zarządzamy zasobami matpakowymi, próbując przypomnieć sobie, co ma być w plecaku w szatni, a co na górze w sali, Noworodka płacze, że w przedszkolu jej się nie podoba, jedna pani mizia Noworodkę, więc korzystam z okazji i biegnę na górę zdać starszaka, nie pitoląc się już ani z rakami, ani z workami na buty (za co serdecznie przepraszam gminę Oslo, starałam się nie deptać gumolitu). no i już wychodzimy z przedszkola, mogłybymy pójść na spacer od razu, gdyby matka zdołała wrzucić śniadanie, ale nie zdołała, więc pod górkę, na podjazd, raki zdejm, wbiegnij, kanapka, Noworodka woła, złap telefon i słuchawki, raki włóż, śmieci chwyć, wróć się po portfel na przykład, i spacer. 

ufff...
ubaw po pachy, co nie?

powtarzam sobie jak mantrę, że jednak ludzkość ogarnia, że to kwestia, tfu, organizacji, i że na pewno się ułoży. ale dzisiaj było ostro. 
za to na spacerze teoretycznie da się odpocząć, teoretycznie, bo w górę i w dół jedzie się, w górę i w dół, jak to w Oslo. pamiętacie, kiedy komunikowałam, że zadyszki dostaję, krążąc po dzielnicy? to wówczas, kiedy starszak poszedł do przedszkola, i przemieszczając się z punku A do puntu B, przestałam oglądać każdy krzaczek, kamień, malinę, auto, robaka każdego też, a moja średnia prędkość wzrosła skokowo. no to teraz znowu chodzę, krążę, opracowuję trasy spacerowe, tzw. spacerniaki :) i znowu zatęskniłam za płaskimi Gliwicami, za osiedlowymi ścieżkami, na dodatek w porze wiosenno-letniej (czyli bez zwałów śniegu i lodu). tutaj to ja mieszkam w takim jakby Szczyrku, chodniki tylko miejscami, no odśnieżajo, pani, odśnieżajo, ale jednak wózek dziecięcy z recyklingu znosi mniej niż wszechobecne SUVy. 
druga refleksja po paru dniach - przypomniało mi się, że podczas spacerów z noworodkami bardzo ważny jest naładowany telefon oraz słuchawki. i wtedy można słuchać radia, muzyki, ale też rozmawiać z osobami, oraz różne apki to umożliwiają, że za darmo się rozmawia. no niestety ludzkość w pracy przebywa często, ale sieciuję się z nowo narodzonymi matkami w Polsce i we wszechświecie. bo samotność doskwiera, nad samotnością trzeba pracować ale to już temat na zupełnie inny wpis. 

a to nasz skromny podjazd, jako znajoma wspinaczek i wspinaczy codziennie wytyczam nowe drogi, oraz chyba sobie powinnam zamontować haki na tym płocie po lewej, tak na wszelki wypadek.



PS: wiem, że są osoby, które czekają na wpisy o szpitalu, rodzeniu w Norge itd. te wpisy częściowo już gotowe, będą, ale jeszcze chwileczkę, tylko pranie rozwieszę/włosy umyję/naczynia/zjem coś/nakarmię/przewinę/pościelę/zamiotę/mejla wyślę/cośtam, cośtam.