czwartek, 26 lutego 2015

z dwójką - pod górkę i z przeszkodami

nowe doświadczenia, związane z dwójką dzieci:
- potrafią wołać z różnych pomieszczeń, na zmianę, domagać się obecności, przytulenia, położenia obok, koniecznie mamy (myślałam, że to będzie później, albo że jakoś podzieli się pomiędzy rodziców - no i generalnie się dzieli, ale są też wyrzuty oraz pretensje, obojgu czasem tato nie wystarcza (szczególnie, kiedy już zasnął, a ONI NIE!),
- chcą iść w dwóch różnych kierunkach, zwłaszcza w okolicznościach kryzysowych - tu też liczyłam na to, że dopiero, kiedy oboje będą chodzić, takie akcje się pojawią, ale nie. już. teraz. np. dzień po mojej prześmiesznej relacji dotyczącej zaprowadzania do przedszkola okoliczności spowodowały, że dziecko przedszkolne musiałyśmy również odebrać. jak wspominałam, daleko nie mamy (poniższe zdjęcie zrobiłam u stóp podjazdu, przedszkole to brązowy budynek po lewej). ale za to służby miejskie odśnieżały, ryły lód, wywoziły śnieg. był to, owszem, zabieg zapowiadany, znak mówi, żeby nie parkować, i że w czwartek będą roboty drogowe, no ale jednak trzeba żyć. dotarcie do przedszkola to jeszcze był luz, okazało się, że służby, mimo usypania dwóch wałów przeciwpowodziowych, zostawiły coś na kształt chodniczka, którym z wózkiem mogłam dotrzeć do podjazdu jednego z sąsiadów i przedostać się do rzeczonego przedszkola. 





przyznam, że obecność rzeczonego "chodniczka" przypisałam norweskiej wrażliwości na potrzeby rodziców i osób z niepełnosprawnością ruchu, było to jednak zbyt pochopne. wystarczyło 20 minut ubierania się przedszkolaka, żeby zaskoczyła nas sytuacja taka, że do domu w zasadzie wrócić się nie da. bo wały są już dwa, chodniczek w dużej części zasypany grudami śniegowymi (sąsiedzi ochoczo dosypują własne prywatne grudy), na odcinku dom-przedszkole jeżdżą cztery różne buldożerowate maszyny oraz ciężarówka na śnieg. nie wyglądało to dobrze...



niestety wówczas nieopatrznie palnęłam "chyba musimy iść na spacer", co miało się na mnie zemścić kwadrans później. szybko uznałam, że spacer jest bez sensu, bo oprócz wózka i przedszkolaka w przebraniu pirata mam ze sobą metrowego pluszowego rekina, piracki atrybut (z braku papugi ;)), oraz jak zwykle worki pełne mokrych ubrań, niedające upchać się pod wózkiem. a poza tym spacer musiałby oznaczać przemieszczanie się po uliczce, po której jeżdżą ogromne i niebezpieczne jednakowoż maszyny. 

przerzuciłam zatem rekina oraz worki przez wały, zawróciłam do miejsca, gdzie wały były nieco mniejsze, namówiłam przedszkolaka, żeby poszedł ze mną, wyjęłam noworodkę, "przeszarpałam" wózek przez wały (słaby czasownik, ale nie znalazłam innego opisującego tę czynność), powstrzymałam przedszkolaka przed podbiegnięciem do maszyny (wielokrotnie), noworodka w międzyczasie zaczęła bardzo płakać, zrezygnowałam jednak z karmienia w miejscu publicznym, i rozpoczęliśmy wędrówkę zasypanym chodniczkiem w kierunku podjazdu. szarpaliśmy, ciągnęliśmy, pchaliśmy wózek, noworodka płakała bardzo, przedszkolak równie bardzo pomagał, ale było ciężko. raki na nic się zdały, powinnam mieć liny, czekany i stanowiska.




wtedy jeszcze nie wiedziałam, że najgorsze przed nami... że u stóp podjazdu, kiedy z ulgą umieszczę zapłakaną noworodkę we wózku, chwycę metrowego rekina i torby i pomknę podjazdem w górę, przedszkolak zacznie płakać u stóp podjazdu pod hasłem "ale ja chcę iść na ten spaaaaceeeer"! i nie możesz go zostawić na pastwę płaczu, bo te buldożery, i nie możesz uspokoić osoby młodszej, bo chce jeść czy coś, i jest mróz, więc nie możesz się rozebrać, no po prostu za nic nie możesz pogodzić tych rozbieżnych interesów. możesz tylko prosić, grozić, błagać, płakać, wrócić się, popychać, motywować.

i pamiętaj koniecznie, że rodzicielstwo bliskości oraz porozumienie bez przemocy.

wjechałam na podjazd, licząc, że zmotywuję przedszkolaka (nie udało się), porzuciłam wózek, torby i rekina, wyjęłam młodszą, przekrzykując jej płacz podyskutowałam ze starszym, pozostającym na dole (ja na górze).
momentami unosiłam się nad samą sobą, przyglądając się swojej absurdalnej sytuacji, zakleszczeniu między dwójką płaczących dzieci, pułapce zastawionej przez dwie osoby, które w sumie nie mają 6 lat, na matkę o 30 lat starszą. 
ostatecznie oczywiście musiałam zawrócić, porozmawiać, pociągnąć, popchać, wdrapać się jeszcze raz.

to kolejny post pisany 2 tygodnie, dzisiaj widzę coraz wyraźniej, że taki mój los, że taki los milionów kobiet (rzadziej mężczyzn). i nachodzi mnie refleksja polityczna, że nazywanie tej pracy, szarpaniny, monologów i dialogów matek "siedzeniem w domu z dziećmi" to jakiś ponury żart. 

zwłaszcza, kiedy ma się taaaaaki podjazd ;)



dlaczego to leży za daleko?!

włosy rozwiesiłam, naczynia wyprasowałam, pranie umyłam... dobrze, że nadal nie gotuję, bo strach pomyśleć, co mogłoby do garnka trafić i na jakich warunkach.

po czterech tygodniach nowego życia mam kilka refleksji:
- zapomniałam,  jak wiele rzeczy można zrobić jedną ręką, również prawą ;),
- część z nich można zrobić wybraną nogą (ostatnio specjalizuję się w obsłudze boomboxa),
- perfect timing/ prawo Murphy'ego- jeśli coś, rodzicu, zaplanowałaś/eś, zapomnij o tym natychmiast, bo szkoda twoich nerw - nie planuj :)
- zawsze coś stoi, leży ZA DALEKO w stosunku do twojej długości i szerokości geograficznej, nienaruszalnej ze względu na stan "właśnie karmię", "właśnie przysnęła", "chce się przytulać i w nosie ma chcenia innych osób",
- na rzeczy leżące za daleko składają się: twoja (ledwo, ale wciąż jeszcze ciepła) herbata/kawa, chusteczki higieniczne, telefon (zwłaszcza, kiedy akurat olałaś/eś wyciszenie dzwonka i kiedy akurat umęczone pacholę "zasło"), książka, którą masz ochotę i możesz poczytać, komputer z radiem, gdzie właśnie ryknęły reklamy (więc na pewno jest za głośno) albo ruszyły wiadomości tudzież lubiana piosnka (więc na pewno jest za cicho), pielucha tetrowa albo inna szmatka, bo właśnie się coś ulewa/wylewa i trzeba łapać. czasem przypominam sobie film z dzieciństwa, coś w tytule miał o Rockefellerze, gdzie siłą woli/wzroku/magii pewien chłopiec powstrzymał jakąś Bardzo Ważną Kroplę, ratując świat przed zagładą. niestety mój wzrok nie przesuwa ani szklanki, ani nawet kropli wody, bez względu na to, jak bardzo jej potrzebuję, 
- w efekcie tego, że przedmioty są za daleko oraz nie tam, gdzie trzeba, najczęściej używanym słowem staje się "podaj" (... mi proszę), dające poczucie dziwnej, niezbyt przyjemnej w sumie zależności, bo nie znasz dziennych limitów podań... po 2-3 tygodniach jednak większość czasu spędzasz w parze rodzic - noworodka/niemowlę, więc problem znika, 
- aaa, są jeszcze rzeczy leżące w złym miejscu, np. podkład zabezpieczający prześcieradło czy łóżko rodziców - zawsze leży pod suchym dzieckiem, prawie nigdy pod dzieckiem mokrym i moczącym podłoże,
- jeśli twoje dziecko (lub dziecko, które masz pod opieką) dużo ulewa i wymiotuje, szybko dochodzisz do perfekcji w utrzymywaniu tego towaru pomiędzy ciałem dziecka a własnym ciałem, nie pytaj, jak to pachnie i wygląda,
- nawet jeśli byłaś/eś osobą specjalizującą się w szybkich prysznicach, osiągasz życiowy rekord, skracając dotychczasowy czas 6-krotnie,
- a poza tym prysznic jest przereklamowany ;) oraz normy częstotliwości mycia włosów uległy znaczącej zmianie,
- osoba płacze, kiedy tylko siadasz do ciepłego posiłku,
- zimny obiad też jest niezły, 
- ciekawe, czy ktoś wymyślił taki rodzaj sztywnego śliniaka dla matki karmiącej, stanowiącego jednocześnie daszek dla dziecka ssącego, który umożliwiałby spożycie pokarmu bez kruszenia na dziecko lub polewania go sosem.

edit wersji roboczej: od początku pisania posta minęły prawie dwa tygodnie. 
nie planuj. powtarzam. nie planuj. 
rzeczony film z dzieciństwa nosił tytuł "Cudowne dziecko", w tym układzie "rokefeler" był gdzieś w środku. 

środa, 11 lutego 2015

o matko i córko!

uświadomiła mi korespondencja z koleżanką sms-wa, że są osoby, które czerpią aktualności o życiu mojem stąd, czyli z bloga, a tu nie ma żadnych informacji o dziecka narodzinach, pozostaję w ciąży czas cały :)

no więc nadrabiam brak:
20 stycznia 2015 roku na świat przyszła nasza Córka i Siostra, Iga. zatem wczoraj stuknęły jej 3 tygodnie. 

Iga śpi wiele, trudno uchwycić na zdjęciu jej oczy. tu w umoszczonej sztucznej macicy, bo matka wyczytała, że noworodki tak lubią.




czasem spaceruje, ale wtedy na wszelki wypadek też śpi, w poważaniu mając głębokim piękno norweskiej przyrody.





czasem Iga czyta, i wtedy oczywiście oczy otwiera, jak na przyzwoicie czytającą osobę przystało.




a generalnie stara się mieć wpływ na rzeczywistość (jak my wszyscy, podejrzewam)




my uczymy się natomiast, jak to jest mieć Siostrę/dwoje dzieci. Doświadczenie "mania" Siostry rzadko jest raportowane, bo też komunikacyjnie z Siostrą nie jest łatwo. poza tym Siostra kładzie się gdzie bądź, głównie tam, gdzie człowiek chce skakać i krzyczeć. ale człowiek stara się być ponad to. zwłaszcza, że człowiek w międzyczasie wyrósł z "czterolatka-jak-on urósł" na "o-mało-co-sześciolatka" i swój rozum już ma. na marginesie, porwałam się ostatnio na podniesienie "omc-sześciolatka" - już przed tym czynem wydawał się ogromny, ale uznałam, że to jednak relatywizm oraz że puchnie w oczach za przyczyną obecnej w domostwie Noworodki. a że całą ciążę nie nosiłam, minęło od ostatniego podnoszenia sporo miesięcy. no i urosło się dziecku malutkiemu, w sposób, który mnie, matkę silną, naprawdę zaskoczył. oraz uświadomił, że jeśli o noszenie chodzi, to chyba koniec. 

a jak to jest "mieć dwoje dzieci"? staram się oddychać i po prostu po kolei robić to, co trzeba, ale wyzwania pojawiają się, wyskakują zza winkla i straszą. skończył się okres ochronny, kiedy towarzyszył nam pan tata (prawo norweskie daje mu dwa tygodnie urlopu na bycie z nowo narodzoną rodziną - pracodawca decyduje, czy jest to urlop płatny, czy bezpłatny, choć w dobrym tonie jest za niego zapłacić). no i teraz musimy ogarniać przedszkole. 

wyjścia do przedszkola już wcześniej, od początku właściwie, stanowią dla nas wyzwanie - człowiek nie chce iść do przedszkola, człowiek chce się ubrać inaczej, nie chce tych rękawiczek, nie chce takiego śniadania, gdzie jest człowieka ulubiona gra (człowiek nie grał w nią tygodniami, ale właśnie teraz mu się przypomniała i jest potrzebna), nie wie, co ma ubrać, nie chce tych majtek, chce kiwi do matpaki (pod warunkiem, że w domu nie ma kiwi), nie umyje zębów, umyje zęby pod pozorem, że... (czyt. pod warunkiem, że...), i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. poranek na ręcznym (hamulcu oczywiście) - podejrzewam, że zjawisko znane wielu rodzicom. no i całe rodzicielstwo bliskości i porozumienie bez przemocy, to be honest, bierze w łeb, ponieważ dorosłe osoby mają swoje granice wytrzymałości, ujawniane ze szczególną jaskrawością w porannym pośpiechu (przy czym nie idziemy nigdzie na 8 rano - dwa razy w tygodniu musimy dotrzeć do przedszkola koniecznie przed 9:30, nie muszę zdążyć jeszcze do jakiejś pracy typu biuro, oraz mam tylko jedną placówkę do zaliczenia). 

no więc teraz do tego całego porannego ambarasu dołączyła Noworodka, którą trzeba w odpowiednim momencie obudzić (tak, obudzić! osoba śpi godzinami, czasem w półśnie uruchamiając ssanie), przewinąć, nakarmić, przewinąć, nakarmić, ubrać, przebrać, umyć, powtarzając przy tym do starszaka "ubierz się, proszę, ubierz się proszę, wybierz bluzkę, tak, ta może być, nie ta nie pasuje, mogą być majtki z napisem czwartek, ubierz się proszę, halo, mamy już tylko 15 minut do wyjścia, skończyłeś jeść? proszę, umyj zęby, itd." Z moich badań terenowych wynika, że czy prosisz, czy błagasz, czy żądasz, nie ma to dla dziecka większego znaczenia. zrobi albo nie zrobi. jak zechce. no więc tak sobie porankujemy, zegar tyka (łyk zimnej kawy), w międzyczasie ogarniam siebie, żeby móc się ludziom pokazać (nie, nie oznacza to makijażu, oznacza umycie zębów, oczu oraz zaczes), ogarniam ciuchy do przedszkola (bo codziennie trzeba cały pakiet suszyć albo prać i suszyć), szukam zagubionych rękawiczek (bo dziecko musi mieć co najmniej dwie pary grubych, teoretycznie nieprzemakalnych), sprawdzam, czy jest dzień wycieczkowy albo dzień "klubowy" - zajęcia w klubach wiekowych (bo wtedy dziecko musi być na 9:30 oraz mieć dwie matpaki, dwie wody, jedna matpaka i woda w plecaku razem z zapasowymi rękawiczkami, gdzie jest ten cholerny plecak?!), robię te matpaki (czyli śniadania drugie oraz lancze, urozmaicone, z owocami, warzywami, żeby nas nie wyrzucili z Norwegii), już, już jesteśmy prawie gotowi, starszak zaangażowany w wyprowadzanie wózka z garażu (nie mylić z przyprowadzeniem wózka pod drzwi), ja spocona, bo przeczytałam, że jednak powinnam najpierw ja się ubrać, a potem Noworodkę (uprzejmie proszę osobę, która tę radę wymyśliła, żeby wsadziła ją sobie w d... do nosa oczywiście), więc się rozbieram, ubieram Noworodkę, a ona? ona wymiotywa! więc ja ją na bok, kombinezon uratowany, rozbieram, wycieram, myję, noszę, pytam, czy wszystko ok, a ona nic. a chór 5-latków zaczyna się za 10 minut, więc ją ubieram, w krótkim rękawku wynoszę ją na zewnątrz (znaczy ja w krótkim rękawku oczywiście), tam odkrywam, że nie ma tego wózka, co miał być, 7 minut do rozpoczęcia chóru, wołam starszaka, co już skacze w zaspach, że gdzie ten wózek - no pod garażem stoi, no wiec wracam, żeby nie zachorować, błagam o wózek, otwieram okno, żeby Noworodka się nie spociła (łyk zimnej kawy), ubieram bluzę, ubieram buty i w nich łażę i sobie brudzę (to nic, potem posprzątam), jest wózek, wynoszę Noworodkę, zamykam okno, chwytam torbę z rzeczami ogromną (zapasowa kurtka, 8 tysięcy rękawiczek, spodnie grube oraz przeciwdeszczowe, zapasowe buty), Noworodka krzyczy, aaaaa, jeszcze raki na buty trzeba założyć, bo zima w Norge trzyma i można z podjazdu zjechać na twarz, a tu wózek, starszak, wielka torba. no więc te raki zakładam, potem się wracam i rysuję rakami podłogę, bo zapomniałam plecaka/telefonu/kluczy/łyka zimnej kawy (niepotrzebne skreślić). Noworodka ryczy, starszak skacze w zaspy, 3 minuty do rozpoczęcia chóru, biegniemy, ale ostrożnie, bo podjazd stromy i oblodzony, dobrze, że do przedszkola mamy 100 metrów, docieramy, "zdanżamy", rozbieramy się, zarządzamy zasobami matpakowymi, próbując przypomnieć sobie, co ma być w plecaku w szatni, a co na górze w sali, Noworodka płacze, że w przedszkolu jej się nie podoba, jedna pani mizia Noworodkę, więc korzystam z okazji i biegnę na górę zdać starszaka, nie pitoląc się już ani z rakami, ani z workami na buty (za co serdecznie przepraszam gminę Oslo, starałam się nie deptać gumolitu). no i już wychodzimy z przedszkola, mogłybymy pójść na spacer od razu, gdyby matka zdołała wrzucić śniadanie, ale nie zdołała, więc pod górkę, na podjazd, raki zdejm, wbiegnij, kanapka, Noworodka woła, złap telefon i słuchawki, raki włóż, śmieci chwyć, wróć się po portfel na przykład, i spacer. 

ufff...
ubaw po pachy, co nie?

powtarzam sobie jak mantrę, że jednak ludzkość ogarnia, że to kwestia, tfu, organizacji, i że na pewno się ułoży. ale dzisiaj było ostro. 
za to na spacerze teoretycznie da się odpocząć, teoretycznie, bo w górę i w dół jedzie się, w górę i w dół, jak to w Oslo. pamiętacie, kiedy komunikowałam, że zadyszki dostaję, krążąc po dzielnicy? to wówczas, kiedy starszak poszedł do przedszkola, i przemieszczając się z punku A do puntu B, przestałam oglądać każdy krzaczek, kamień, malinę, auto, robaka każdego też, a moja średnia prędkość wzrosła skokowo. no to teraz znowu chodzę, krążę, opracowuję trasy spacerowe, tzw. spacerniaki :) i znowu zatęskniłam za płaskimi Gliwicami, za osiedlowymi ścieżkami, na dodatek w porze wiosenno-letniej (czyli bez zwałów śniegu i lodu). tutaj to ja mieszkam w takim jakby Szczyrku, chodniki tylko miejscami, no odśnieżajo, pani, odśnieżajo, ale jednak wózek dziecięcy z recyklingu znosi mniej niż wszechobecne SUVy. 
druga refleksja po paru dniach - przypomniało mi się, że podczas spacerów z noworodkami bardzo ważny jest naładowany telefon oraz słuchawki. i wtedy można słuchać radia, muzyki, ale też rozmawiać z osobami, oraz różne apki to umożliwiają, że za darmo się rozmawia. no niestety ludzkość w pracy przebywa często, ale sieciuję się z nowo narodzonymi matkami w Polsce i we wszechświecie. bo samotność doskwiera, nad samotnością trzeba pracować ale to już temat na zupełnie inny wpis. 

a to nasz skromny podjazd, jako znajoma wspinaczek i wspinaczy codziennie wytyczam nowe drogi, oraz chyba sobie powinnam zamontować haki na tym płocie po lewej, tak na wszelki wypadek.



PS: wiem, że są osoby, które czekają na wpisy o szpitalu, rodzeniu w Norge itd. te wpisy częściowo już gotowe, będą, ale jeszcze chwileczkę, tylko pranie rozwieszę/włosy umyję/naczynia/zjem coś/nakarmię/przewinę/pościelę/zamiotę/mejla wyślę/cośtam, cośtam.