wtorek, 17 marca 2015

niemamczasu

napisałabym, tyle myśli i słów do napisania, posty w głowie układam.

o przedmiotach, które mnie przytłaczają, mnożą się, przychodzą za niemowlą dziesiątkami, pokrywają każdą powierzchnię, niechowalne, przekładalne, niepoliczalne.

o nowych znajomościach, o pierwszym w realu spotkaniu z polskimi mamami w Oslo, i o tym, że spotkania osobiste to DOBRO.

o kobiecie mieszkającej za winklem, z którą okazało się łączyć mnie wiele - np. zawód, Śląsk, i słowa "dawać przestrzeń" <3

o biletach na samolot, który powiezie mnie i Igę do Polski w pewien piękny, kwietniowy wieczór, i będą to dni z przyjaciółkami, dni z antydyskryminacją, dni wypełniające puste we mnie miejsca.

o Idze. o kontakcie wzrokowym, o uśmiechach, o wydłużających się dziennych fragmentach czuwania, o byciu razem, o kolejnych sukcesach w chustowaniu, o nowych trasach spacerowych.

o Maćku. o ciastkach z lodu i błota, o jego postępach językowych, o przekomicznych zbitkach polsko-norweskich, o filozoficznych tekstach, o wyzwaniach. 

o tym, jak mnie kole moje antydyskryminacyjne i feministyczne trzecie oko, i przeszkadza doceniać kontakt z ludźmi, i odwraca uwagę, od tego, co też jest ważne i cenne. 

o pracy, o planach, o nauce języka. o tym, co mnie cieszy, a co marszczy mi czoło.

o work-life balance.

ale nie napiszę niestety chwilowo.

niemamczasu. 

piątek, 6 marca 2015

jeśli rodzić, to tylko w Norwegii - del.3

jestem w ciągu, więc teraz jeszcze parę opowiastek o tym, co po porodzie dzieje się w szpitalu...

otóż w Norwegii szpitale mają swoje przyszpitalne hotele, przeznaczone dla noworodków i ich rodzin. mnie tego hotelu nie było dane zobaczyć - ze względu na rzeczoną chorobę przewlekłą trafiłam z powrotem na oddział obserwacyjny, tym razem do części dla matek z dziećmi. 
drugi rodzic dziecka może na tym oddziale przebywać w godzinach 8:00-22:00, rodzeństwo noworodki może nadejść w godzinach 17:00-19:00. drugi rodzic i rodzeństwo to jedyne osoby, które mogą odwiedzać matkę i dziecko na oddziale. z pozostałymi trzeba spotykać się w kawiarni/kantynie/na Ulicy Szklanej (czyli w wielkich , pięknym hallu z milionem ławek).

w hotelu nieco więcej swobody - drugi rodzic, rodzeństwo oraz babcie i dziadkowie mogą tam przebywać cały dzień, partner/partnerka mamy może również zostać na noc, za dopłatą, i dostaje swoje łóżko. 

no więc nie wiem, jak w hotelu, ale szpital zyskał ode mnie przydomek "kyriadprestiż" (to nazwy warszawskich hoteli, w których kiedyś zawiązywałam ważną współpracę, z miękkimi, puszystymi wykładzinami, wysztywtowanym personelem oraz wykwintnym suszem konferencyjnym). 

zacznę od ludzi. każda położna, która przychodziła na dyżur i opiekowała się moją salą, podawała rękę, przedstawiała się i gratulowała narodzin córki. byłam oniemiała - szacunek i serdeczność trwały. na dokładkę pojawiły się dwie polskie położne, jedna z nich to szefowa oddziału, druga - nieszefowa, za to ratowała mnie w czasie nocnych zmagań z karmieniem w stylu "never-ending-story, nie-najadłam-się-mamo, jestę-wampirę-lubię-krew), świetne kobiety. ta całą sytuacja była tak komfortowa, że przestałam rozumieć napływające z Polski pytania "kiedy cię wypuszczą?", bo zapomniałam, SERIO, że ludzie wolą przebywać raczej w domu niż w szpitalu. 
aha, w szpitalu przebywałam trzy doby, 48h to standard, ponieważ po tym czasie następuje pobranie krwi noworodka do badań przesiewowych, dot. różnych chorób genetycznych. 

a okoliczności szpitalne były również przyjemne:
1. kantyna na piętrze, z całodobowym dostępem do kawy/wody, kanapek, materiałów na kanapki, mleka, jogurtów, soków, i maszyna do lodu! opiłam się soku z lodem za wszystkie czasy. w kantynie można zasiąść lub pobrać posiłek do pokoju. 








zdarzyło mi się także, że ze względu na zaspanie moje położna posiłek pobrała za mnie i dla mnie, i przyniosła mi do pokoju. zdarzyło mi się także, że inna położna spostrzegła, że jem oczami, bo dziecko płacze, a ja nie ogarniam, więc zabrała dziecko na moment, żebym mogła zjeść. tak po prostu. bo to ważne.

2. trzy razy w ciągu dnia do kantynki przyjeżdżała osoba z kuchni z podgrzewanym powozem pełnym jedzenia ciepłego - śniadanie ok. 8:30, obiad o 13:00 (dwa dania do wyboru, mięsne i rybne), ciepła zupa o 16:00. a na zakończenie dnia o 20:00 kanapki. kolacja o 20:00, w szpitalu! czujecie? w związku z tym, że parę lat temu dokumentowałam posiłki na podobnym oddziale w polskim szpitalu (pamiętam szczególnie jeden - bułka na kromce chleba + masło), uczyniłam to i teraz:




można nabrać sił, prawda? i paliwo do produkcji mleka pozyskać...

3. ktoś pomyślał, że pacjentki potrzebują intymności, nawet w sali dwuosobowej, oraz przyjemnych okoliczności:





a nie mówiłam, że "kyriadprestiż"?

4. od czasu do czasu opadała mnie wątpliwość, czy w szpitalu jestem, ponieważ:
- nie wpadała położna/y tudzież pielęgniarka/arz o 6 rano, włączając światło i każąc mierzyć temperaturę, 
- nie wpadała przysłowiowa salowa/y o 6:15 rano, każąc zniknąć wszystkim rzeczom z podłogi,
- nie wpadała lekarka/lekarz o 9:00 na obchód, każąc pokazać tzw. krocze sobie oraz towarzyszącym (w polskim szpitalu klinicznym był to mały tłumek). w ogóle nie uświadczyłam lekarskiej opieki, która występuje wyłącznie w razie komplikacji. w sytuacjach prostych oraz przebiegających prawidłowo nikt nie zagląda pod kołdrę, a opiekę sprawują wyłącznie położne. i wydawać się może, że np. ważne jest dla nich, żebyś spała, Osobo, a budzą tylko dlatego, że to śniadanie już, i że dobrze byłoby zjeść. a potem przynoszą to śniadanie jednak pod nos.

5.  i jeszcze jedna sprawa - co do szpitala się zabiera. w Polsce dwie wielkie torby, podkładu na łóżko (których zażądano ode mnie już na łóżku porodowym), podkłady typu podpaski, ubranka dla dziecka, pieluchy, chusteczki, kocyki, beciki, wszystko trzeba mieć swoje. w norweskiej książeczce lista mnie ubawiła, dla matki punktów 10 - oprócz bielizny, piżamy/leginsów/dresu pojawiły się takie punkty jak: aparat fotograficzny, telefon z ładowarką, coś do czytania, piórnik. a dla dziecka: ubranie na wyjście, czapeczka, body. to było dziwne, podejrzanie mało, troche popytałam, a wkrótce zrozumiałam, dlaczego. to przewijak i towary dziecięce - pieluchy, bodziaki, kocyki, flanelki, termometr, "kozociąg", chusteczek mokrych brak, bo tu raczej ręczniki papierowe oraz woda królują.








jest, jak widać, także potwór gender, ale to temat na zupełnie inny wpis...

a tu szafka dla matki, z podkładami higienicznymi i podpaskami w wielu rozmiarach i kształtach, a także majtkami jednorazowymi typu bokserki (sorry, muszę to napisać), które naprawdę trzymają te nieszczęsne podkłady na miejscu (w Pl królują majtki typu figi, które są paranoją jakąś w tym zakresie). w jeszcze innej szafce podkłady na łóżko, piżamy/szlafroki oraz ręczniki dla pacjentek.




no.
takich rzeczy to nawet w "kyriadprestiż" nie mają :)

było pięknie, niech żyje ropa naftowa oraz wszelkie bogactwa z niej płynące. 
apetyty i ciekawości zaspokojone? bo już muszę spać. 

jeśli rodzić, to tylko w Norwegii - del.2

no i nadszedł TEN DZIEŃ.

zamieszczam tu odrobinę szczegółów, które dla mnie nie są nazbyt intymne, a jednocześnie niezbędne, żeby pokazać pewne praktyki czy rozwiązania, które w Norge funkcjonują.dodaję też czasem info dla osób, które czytają, bo też rodzić tu będą i potrzebują więcej szczegółów technicznych. 

Córka postanowiła wstrzelić się w przewidywany termin porodu i uruchomiła wypuszczanie wód płodowych o 3 w nocy, stawiając nas na nogi. ale potem siedliśmy ze względu na brak tzw. akcji, zdołałam też powstrzymać małżonka przed ubieraniem starszaka oraz natychmiastowym wzywaniem jednej z osób wybranych jako nasze koła ratunkowe (organizacja takiej ekipy, która bez względu na porę i dzień da radę, uświadomiła nam, jakie są minusy mieszkania z dala od rodziny i bliskich przyjaciół/ek, w takiej sytuacji gotowych na wszystko. bo starszaka na porodówkę zabrać nie można, 5 lat temu taki kłopot nie istniał dla nas). no więc powstrzymałam na szczęście, bo dziecko miało urodzić się 36h później i co oni wszyscy tacy niewyspani by siedzieli, nie? bez sensu. a tak pooglądaliśmy sobie serial ("The Suits" - "W garniturach", tak informacyjnie dodaję, bardzo dobry), bo spać już się nie dało, podjarka wystąpiła niezwykła. 

zadzwoniliśmy do szpitala po kilku godzinach, gdzie położna przepytała mnie na okoliczność skurczy, ilości wód, koloru, gorączki lub jej braku, i poinformowała, że jeśli wszystko jest ok (czyli nie ma na razie skurczy ani gorączki, a wody piękne, przejrzyste), czekamy. gdyby coś nas zaniepokoiło, na wszelki wypadek ona nam umawia wizytę ambulatoryjną (parter, poliklinika) w południe, i możemy z niej skorzystać. co uczyniliśmy, bo generalnie niepokoiło nas, że nic się dalej nie dzieje. zwłaszcza, że pierworodny rodził się inaczej, a nawet wręcz przeciwnie, taplał się w wodzie do samego końca niemal ;) więc moje pierwsze porodowe doświadczenie zdało się dokładnie na nic. 

wizyta oznaczała zebranie wywiadu oraz KTG, nawet dwukrotne, bo się tam osoba młoda na moment krzywo ułożyła. a następnie zapytano nas, czy to jest ok, żeby czekać w domu na te skurcze. ja w sytuacjach porodowych doświadczam niezwykłego spokoju oraz kontroli nad sytuacją, więc pojechaliśmy do domu, przeczekaliśmy noc,w zasadzie nieźle się wysypiając, oraz stawiliśmy się na kolejną wizytę, tym razem na oddziale obserwacyjnym (5. piętro), po 24 godzinach.

no i tutaj ujawniła się duża różnica kulturowa między Polską i Norwegią - z opowieści, doświadczeń, praktyk słychać, że w Polsce się tak długo nie czeka, czasem po 8h już oksytocyna i wywoływanie idzie w ruch, czasem po 24h (np. w formule "jeden wschód i jeden zachód słońca"), a my zaopatrzeni w informacje - specjalny wydruk - dotyczący odejścia wód płodowych, na spokojnie, w domu, ku rozpaczy osób towarzyszących nam z Polski via telefony i inne łącza ;)

zwłaszcza, że nie był to koniec czekania. kolejna wizyta i KTG ujawniły, że skurcze owszem są, ale co 10 minut oraz słabe ("ciągle się uśmiechasz, to chyba jeszcze nie bolą"). Vibeke, położna, które KTG wykonała, zaproponowała pozostanie na oddziale i orzekła, że poczekamy do wieczora, jeśli poród nie ruszy, "pomożemy ci dostać skurczy". oczywiście zostaliśmy zaopatrzeni w stosowną informację na papierze, jakie farmaceutyczne sposoby wywoływania porodu stosuje się w tym szpitalu. poinformowała mnie też, że nie robi badania ginekologicznego ze względu na wysoką podatność na infekcje po pęknięciu pęcherza płodowego.
cała rozmowa odbywała się w języku angielskim, materiały dostawaliśmy po norwesku, z informacją, że jeśli czegoś nie zrozumiemy, należy pytać. 

info dla przyszłych rodzących: koniecznie trzeba mieć ze sobą: kartę ciąży, wyniki badań dotyczące: wirusowego zapalenia wątroby (HPV), zakażenia wirusem HIV, gronkowca (MRSA) oraz określenie grupy krwi. nie wystarczają wpisy w karcie ciąży (czego dowiedzieliśmy się w zasadzie przypadkiem, podczas zapoznawania szpitala). w przypadku MRSA rozumiałam, że w grupie ryzyka jesteśmy ze względu na badania krwi poza Norwegią, ale doszły mnie plotki, że standardowo tego wymagają w Ahus, więc lepiej po prostu mieć. inaczej narzucają maseczki - rodzicom i personelowi, wdziewają żółte ciuszki i wdrażają procedury związane z potencjalnym zakażeniem którymś ze wskazanych wirusów/bakterii. 

te wszystkie badania wręczyłam położnej razem z moim "planem porodu", wspominanym w poprzednim poście - mimo, że mówiono mi, że niekoniecznie mam go pisać, nagle o 4 w nocy, po rozpoczęciu całej akcji poczułam przemożną potrzebę. i to się sprawdziło na maxa, ponieważ akcja miała potoczyć się bardzo szybko (na pewno nikt nie miałby czasu odszukać mojego planu, wysłanego miesiąc wcześniej, więc polecam takie rozwiązanie).

no więc wylądowaliśmy na tym oddziale obserwacyjnym, jak się miało okazać, na chwilunię. zwracam uwagę na nazwę oddziału - czyż nie brzmi lepiej niż "patologia ciąży"? mnie osobiście brzmi. 

Córka, kiedy usłyszała, że jest mowa o jakimś wywoływaniu porodu, postanowiła pokazać charakter i wydostać się sama, niezwłocznie. dowiedziałam się wówczas, że mitem jest, jakoby częstotliwość skurczy i ich bolesność zmieniały się systematycznie i w określonym rytmie - może odbyć się to również nagle i skokowo. zrozumiałam też, dlaczego zdarzają się porody w samochodach i taksówkach - gdybyśmy nie byli w szpitalu, nie mam pewności, czy zdążylibyśmy dojechać :)

to też był pierwszy moment, kiedy ta sama położna przeprowadziła badanie ginekologiczne, nie pakując mnie na żaden fotel i w strzemiona. wtedy jeszcze starczyło mi przytomności na obserwację tej sytuacji z metapoziomu - wywiesiła kartkę na drzwiach, żeby nie wchodzić, bo trwa badanie (od sąsiadki byłam oddzielona parawanem), pomogła mi zdjąć ubranie, uprzednio poświęcając dłuższą chwilę ułożeniu kołdry tak, żebym była zasłonięta, na wypadek, gdyby jednak ktoś postanowił wejść (a może zasłaniała mnie przed własnym mężem), potem szybko orzekła, że poród już, i że ruszamy na oddział porodowy, i pomogła mi się ubrać. piszę o tym tak szczegółowo, bo w temacie godności i szacunku dla mnie, mojego ciała, intymności należnej, to było niesamowite. i uświadomiło mi, że po polskich doświadczeniach miałam gotowość po prostu zrzucić portki i dać się zbadać, nie zważając na to, ile osób mnie widzi albo może zobaczyć (bo to szpital, poród, i tak się tu robi). i ta konstatacja trochę była przerażająca, szczerze mówiąc. 

otulona szczelnie godnością i uśmiechem wyruszyłam na oddział porodowy (mogłam też pojechać na łóżku, ale w tych okolicznościach było to raczej działanie z kategorii "tortury", więc po prostu poszliśmy na spacer, powoli, zatrzymując się podczas skurczów, czekając aż przejdą, i idąc. 

Iga urodziła się bardzo szybko. przez moment jeszcze próbowano mi podłączyć KTG, przepraszając, że nie możemy iść do wanny - to była jedna z opcji wskazana przeze mnie w planie porodu. w tym samym planie napisałam też, że jeśli to tylko będzie możliwe, chcę rodzić w pozycji wertykalnej/pionowej, korzystając w pełni z dobrodziejstw grawitacji, i faktycznie, poród przebiegał na stojąco (przy wsparciu czegoś w rodzaju wysokiego balkonika, który zastąpił zmiażdżone ręce męża). i był extra :)
na marginesie, o wybór pozycji porodowej pytałam podczas zwiedzania szpitala i podobno zależy to od położnej i jej gotowości do przyjęcia porodu w różnych pozycjach, ale większość pozostawia wybór osobie rodzącej. 

żadnego nacinania, dużo spokoju (pomimo tempa narzuconego przez Igę), szacunku, skupienia na kobiecie. zapamiętałam "good girl!" i "you are tough woman", czułam wsparcie. po porodzie dziecko na brzuchu, bardzo krótka przerwa na ważenie i mierzenie (w tym samym pomieszczeniu) i ponad 2 godziny spokojnego powitania we trójkę. gratulacje od położnych (które akurat zmieniały się na dyżurze) i pielęgniarki dziecięcej, a nawet uścisk od Vibeke, która poród przyjęła. 

dodam jeszcze, że zanim zostaliśmy sami, zapytano nas oboje, co chcemy do picia i jedzenia, i pielęgniarka przyniosła mi wodę, mężowi kawę, najedzenie byliśmy, więc po tych dwóch godzinach dostaliśmy ciepłe tosty. wszystko to było ludzkie, przyjemne, życzliwe. serce mi pęka, kiedy czytam opowieści z niektórych porodów w Polsce :(

a po porodzie... w kolejnym poście :)

jeśli rodzić, to tylko w Norwegii - del.1

podejmuję próbę dokończenia posta/postów o szpitalnej opiece norweskiej, gdzieś spomiędzy zapalenia ucha starszaka, chwilowo zneutralizowanego, a samodzielnego zaśnięcia w łóżeczku panny młodszej (odurzona wolnością, zwłaszcza rąk, piszu, piszu, piszu).

więc piszę tu ja o tym, jak wygląda przygotowanie do porodu i jak się rodzi w szpitalu Ahus - Akershus Universitetssykehus, w Lørenskog k. Oslo (haha, miałam mieć dziecko światowe, w Oslo urodzone, szpanujące tym kiedyś, a nazwa miejsca urodzenia taka, że do końca świata będzie mnie przeklinać zarówno córka, jak i urzędniczki/urzędnicy, co to "nie mają na klawiaturze takiej literki!").
organizacja porodu wyglądała w moim przypadku następująco. 
pisałam już kiedyś, że po zgłoszeniu lekarzowi rodzinnemu ciąży wysłał on list do szpitala "rejonowego", i tenże szpital wysłał list do mnie, przede wszystkim z informacją, jak bardzo się cieszy oraz wita, z milionem ulotek nt. praw pacjentek i pacjentów oraz informacją, co oznacza, że szpital Ahus jest szpitalem przyjaznym matce i dziecku. ciekawe priorytety, prawda? do tego formularz "fødselbrev", funkcjonujący w Polsce jako "plan porodu" (o czym piszę jeszcze później), z pytaniami, jak ja bym chciała, żeby wyglądał mój poród, czego sobie życzę, jakie mam doświadczenia... i w ogóle czy jest jeszcze coś, co personel może zrobić, żeby uczynić mój poród przyjemnym (sic!). naprawdę odniosłam wrażenie, że otrzymuję wyrazy radości oraz gotowości do współpracy, i że ta instytucja i osoby w niej pracujące są zainteresowane tym, żeby odpowiedzieć na moje potrzeby. gdzieś przy okazji dołączyli termin usg połówkowego, ale że nie o tym jest generalnie ten list. 

w ciąży, jak pisałam tutaj, odwiedza się lekarza rodzinnego i położną, choć można wybrać, kogo i jak często. wybrałam kombinację norweską, model "na zmianę", choć pod koniec ciąży uznałam, że jednak więcej uwagi dostaję od położnej i sobie już tylko u niej umawiałam wizyty.  

(no masz, pospało dziecko chwilunię, 22:57, a ona macha ręcami i pokwękuje).

to spróbuję jeszcze dwa zdania. wizyty u położnej były superanckie, gadka szmatka, mierzenie brzucha, słuchanie serca płodowego i sprawdzanie ułożenia płodu. do tego przy różnych pytaniach przefajne modele - lalka typu bobas, mniej więcej rozmiarów noworodka, z pępowiną, macicą i łożyskiem, model kości miednicy, regularnie używany przy omawianiu różnych kwestii. kiedy na koniec przypomniało mi się jeszcze jakieś pytanie, nagle z woreczka na biurku wyłoniła mała lalka bobas i mała miedniczka, i nastąpiła odpowiedź na kolejne pytanie :) do tego fajne plansze, do których co chwilę podbiegała położna, opowiadając mi o czymśtam. bo to niby nie pierwszy poród mój, ale jednak mnożyły się wątki. 
ostatnia wizyta ciążowa, ku mojemu zaskoczeniu, była w dużej mierze poświęcona antykoncepcji, pooglądałam sobie spirale, które podobno lekarz rodzinny zakłada, no i że bardzo polecane są tutaj oraz popularne. 

wizyty u lekarza były krótsze, też mierzenie brzucha i sprawdzanie tętna płodu, oraz mierzenie ciśnienia. 
przez całą ciążę nie robiono mi badania ginekologicznego i to mnie nadal fascynuje i zastanawia - że tak można i na ile to dobre/bezpieczne. nie wiem, w każdym razie żyję.

przygotowanie do porodu w naszym przypadku objęło jeszcze wizytę w szpitalu w celu obejrzenia oddziałów, i o tej wizycie krótko, bo ciekawa była. 

w tym szpitalu są dwa oddziały porodowe. oddział A przeznaczony jest dla porodów zwykłych, tzn. małego ryzyka, zamykających zdrowe, bezpowikłaniowe ciąże. pokoje na tym oddziale wyglądają jak pokoje hotelowe - szerokie łóżko, fioletowa kapa, poduszki, firanki, storczyki, łazienka. zza zasłonki wyłania się podłączenie gazu rozśmieszającego, na wszelki wypadek. w szafie waga i różne sprzęty do ogarnięcia noworodka.
podkreślam, że są to pokoje PORODOWE. można? można!
oddział B przeznaczony jest dla porodów wymagających stałego monitorowania oraz większej troski i uwagi personelu. na tym oddziale - teoretycznie - do dyspozycji rodzącej/pary rodzącej jest cały apartament - pokój zwykły, na początek porodu i do odpoczynku, pokój przechodni z ogromną wanną, z którego jest odrębne wejście do toalety, i pokój porodowy o charakterze zdecydowanie bardziej medycznym - łóżko porodowe w kształcie jaja, różne aparatury, łóżeczko/waga dla noworodka z lampą grzejącą aż miło. no i gazy, tleny, aparaty do KTG i takie tam.
ze względu na własną chorobę przewlekłą wiedziałam, że będę rodzić na oddziale B. i owego pięknego dnia rodziło tam kilkanaście osób naraz, więc zostały uruchomione drzwi między pokojami i apartament podzielony (dlatego piszę, że teoretycznie).  

oprowadzanie po oddziałach jest realizowane co tydzień, dla grup ok. 10 osób, w języku norweskim. w związku z tym, że zgłosiliśmy, że po norwesku to my nie wszystko, później jeszcze indywidualnie nas zaopiekowano po angielsku. 

była to też okazja do wypełnienia różnych papierów, które miały już na nas czekać w momencie porodu gotowe - jak wiadomo, przy skurczach z człowiekiem ciężko się gada ;) wówczas poinformowano nas też, że planu porodu nie mamy co pisać i przesyłać (szpital prosi o to miesiąc przed porodem), bo w przypadku bycia obsługiwaną przez oddział B pierwszeństwo i tak mają pewne procedury, związane z dobrostanem matki i dziecka. posłuchaliśmy, ale nie do końca, o czym w kolejnym poście.