piątek, 4 września 2015

perspektywy

śledzę doniesienia.
oglądam filmy i zdjęcia.
czytam słowa.
pęka mi serce. zapiera mi dech.
dociera do mnie, jak niewiele do tej pory wiedziałam o sytuacji w Syrii.
jak niewiele wiedziałam o uchodźczyniach i uchodźcach, o ich historiach, potrzebach, nadziejach.

regularnie też cała drętwieję, czytając, jakie stereotypy i uprzedzenia, ksenofobia i rasizm wylewa się z internetów, na jak wiele nienawiści pozwalają sobie otwarcie niektórzy i niektóre. 

patrzę też z perspektywy migrantki. 
wczoraj płakałam na zlewozmywakiem. 
z samotności. wieloaspektowej niestety.
z poczucia, że tak daleko do bliskich mi osób - tych bliskich rodzinnie, przyjacielsko, żeby wpaść na kawę, zamienić się dziećmi, pomóc w tym, przyjąć pomoc w czym innym.
i dlatego, że daleko też do tych bliskich światopoglądowo, tych, którym nie muszę tłumaczyć, "dlaczego" i "po co", z którymi mogę porozmawiać o tym, "jak". z żalu, że tak daleko. bo jeśli pracuje się w jednym pomieszczeniu, to też po prostu jest się razem. i są żarty, śmiechy, dyskusje, przerwki. a jeśli pracuje się na odległość, to są szybkie spotkania, od-do, krótko, w punktach, idźmy dalej. z czasem uznane za mniej efektywne niż mejle. fejsbuk nie wystarcza.
z samotności towarzysko-relacyjnej związanej z takim doświadczeniem, że jak człowiek wyjechała, to przejęła niemal całą odpowiedzialność za nawiązywanie kontaktów z Polską, za podtrzymywanie relacji. skoro do takiego drogiego kraju wyjechała. regularnie dzwoni do mnie jedna osoba. JEDNA. oraz druga JEDNA regularnie czatuje. no to kupiłam droższy abonament, więcej minut, żeby potrzeby społeczne zaspokoić. niby wiem, że każdy ma swoje życie, ale jednak jest to symboliczne. i bolesne.
płakałam też z doświadczenia wykluczenia. wykluczenia z norweskości, z bezsilności, której doświadczam na zebraniu rodziców, odbywającego się w języku wciąż zbyt obcym, żeby być wewnątrz, na 100%. z odrabiania lekcji ze słownikiem i czytania kolejnych listów ze szkoły z tymże.
ale też wykluczenia ze wspólnoty polskiej, z niepopularnymi poglądami, nieśmiejącej się z najlepszych dowcipów, że niby rasistowskie i ksenofobiczne, generalnie bez poczucia humoru i dystansu, wiadomo. zwłaszcza, że nie uważam się za lepszą i jednocześnie gorzej traktowaną imigrantkę. lepszą - bo Polska mesjaszem narodów, wiadomo (choć nie bardzo wiadomo, na jakiej podstawie), gorzej traktowaną - "bo oni tu przyjeżdżają, dostają mieszkanie, pieniądze, kursy norweskiego, pracę, ściągają całe rodziny, żyją na zasiłkach blablablabla. a mym usimy do wszystkiego dojść sami blablabla". bardzo trudno znaleźć pokrewne dusze, konkretnie jest ich dwie. albo może trzy.
płakałam, bo ostatnio nie zmieniam świata. zmieniam pieluchy, wycieram nosy, myję talerze. niezwykle syzyfowe to zajęcia. efekt znika w ciągu 30 sekund, w najlepszym razie - kilku godzin. bez odskoczni zawodowej i działackiej - wciągające w otchłań poczucia bezproduktywności.
płakałam, bo za bezproduktywność macierzyńską nikt nie płaci, ani w tym kraju, ani w tamtym. a jak nie płaci, to brakuje. a trudno uruchomić produktywność odpłatną, bo dzieci, i tak w kółko.
tak sobie popłakałam.

a potem zaczęłam czytać o uchodźczyniach i uchodźcach.
i pomyślałam sobie, że może jednak nie jest tak źle. że mam dach nad głową, że na skromne życie wystarcza, że w końcu się odkujemy. że nie uciekałam przed wojną, tylko problemami ekonomicznymi, które w najgorszym wypadku mogły skończyć się tak, że mieszkalibyśmy w innym mieszkaniu. że jeśli bardzo tęsknię, mogę zadzwonić. właściwie w każdej chwili mogę wrócić. i że się (w razie powrotu) ogarnę w tym "moim" kraju, choć na "mój" rząd i "mojego" prezydenta specjalnie nie liczę. i że co prawda zmagam się ze stereotypami dotyczącymi Polek i Polaków, i czuję ich oddech na karku, ale dam radę w tej Norwegii, nikt mi tu na razie nie dał odczuć, że jestem nie stąd. 
a one i oni nie mają dachu, jedzenia, "mojego" kraju. mają potworne doświadczenia, wiele kilometrów w nogach, nie mogą zadzwonić, nie mogą wrócić.

dziś myślę o tym dalej. wkurzona i poruszona. szczególnie antyuchodźczymi wypowiedziami i inicjatywami. oburzeniem, że siedzą, leżą, piją wodę/nie piją wody, wyrzucają kanapki, nie przyjmują spodni, wsiadają, nie chcą do obozu, nie chcą na Węgrzech, krzyczą, gwiżdżą, roszczą sobie.

zadałam sobie milion pytań o to, co czują ci ludzie, co ja bym czuła w takiej sytuacji. 
czy mam wpływ na to, że urodziłam w tym, a nie innym kraju? czy mam wpływ na własny kolor skóry? czy mogłam stosunkowo swobodnie wycofać się z kultu religijnego, w którym dorastałam? 
czy w obliczu wojny, zagrożenia zrobiłabym wszystko, żeby uciec? przeżyć? pewnie wiele. podjęłabym jedną, drugą, piątą próbę. szłabym długo na piechotę, niosła dzieci. 
czy byłabym smutna, zła, sfrustrowana, pełna żalu? możliwe. prawie na pewno.
czy siedząc na dworcu w Budapeszcie, mając nadzieję, że już zaraz dostanę się do tych Niemiec, co mi mówili, że tam dobrze, byłabym niecierpliwa? na pewno. próbowałabym wsiąść do pociągu, byłoby mi przykro, że mnie oszukano w sprawie biletów. jadłabym, co mi dają, ale możliwe, że nie na wszystko miałabym ochotę. byłabym wdzięczna, ale czy czułabym się zobowiązana wdzięczność okazywać, rozdawać uśmiechy? a może ze zmęczenia, żalu i wkur*u, z drżenia o dzieci, partnera, siebie, robiłabym inne rzeczy. szlag by mnie trafił, gdybym musiała ruszyć autostradą z Budapesztu do Wiednia na piechotę. czy byłabym spokojna i uśmiechnięta, przyjmując petardy od nacjonalistów i nastawiając drugi policzek? z pokorą koniecznie.

wyobraź to sobie. dla siebie. że to twoje własne życie. osobiste. że gdzie się nie ruszysz, coś ci grozi. że nigdzie cię nie chcą. że nie masz czystych majtek, podpaski, jedzenia dla siebie i dzieci. że pluj wokół na twoją religię i nazywają cię terroryst(k)ą. ja nie jestem w stanie tego unieść. tego wyobrażenia. serio.


eh, wiem, że wiele grzybów w jednym barszczu, ale może przełkniecie. 
są jadalne, choć czasem stają w gardle.

(5 września 2015, 00:49)