wtorek, 24 maja 2016

o szkole - cz. 1

o norweskiej szkole i o tym, dlaczego ją lubię :) nie wiem, czy zmieszczę się w jednym poście.

ponieważ od sierpnia 2015 roku jestem matką UCZNIA, dzielę się wiedzą i doświadczeniem (informacje z pierwszej ręki, proszę państwa, choć niektóre z deczka nieświeże):

1. szkoła w Norwegii rusza do pracy w połowie sierpnia, za to już po 6 tygodniach występują w przyrodzie ferie jesienne, tygodniowe (zimą również ferie tygodniowe, są także świąteczne, i różne długie weekendy w zupełnie innych miejscach niż w Polsce),
2. dzieci rozpoczynają naukę w wieku 6 lat (proszę donieść odpowiednim służbom),
3. funkcjonuje rejonizacja, tzn. dziecko z automatu zapraszane jest do szkoły, w okolicach której mieszka - rodzice zapisują, dziecko otrzymuje miejsce albo nie. 

tu nas spotkała dłuższa przygoda i niemiła niespodzianka.  Maciek dostał miejsce w szkole w okolicach naszego poprzedniego domu, zwanego dziuplą piwniczną. w związku z powiększeniem rodziny planowaliśmy powiększenie przestrzeni życiowej, więc naszą przeprowadzkę zaplanowaliśmy w taki sposób, żeby Maciek rozpoczął szkołę w nowym miejscu i w tymże miejscu ją kontynuował. ten jednak wysiłek (jak to u nas, nadludzki i w złym momencie) na nic się zdał, ponieważ udało nam się przeprowadzić do miejsca, gdzie mieszka milion dzieciów po prostu, i miejsca w szkole nie było. ani w czterech kolejnych najbliższych szkołach. ostatecznie wybraliśmy nową dalszą szkołę, a w listopadzie dostaliśmy miejsce w szkole osiedlowej, bo ktoś był uprzejmy wyprowadzić się i zabrać ze sobą dziecię. 

ta zmiana, choć skutkowała ulgą logistyczną, była oczywiście emocjonująca, bo nastąpiła dokładnie w momencie, kiedy Maciek już się osadził, już zapamiętał imiona dzieci, nauczycielki, opiekunki/a. postanowiliśmy jednak wykonać to bolesne cięcie i zakochiwać się w nowej szkole, nowej pani, nowych przyjaciołach już od razu, mając w perspektywie kolejnych 7 lat. i teraz, 8 prawie miesiącach, jest dobrze :) a my mamy wzbogacające doświadczenie z dwóch szkół.

więc znowu trochę informacji systemowych:

4. szkoła podstawowa ("barnskole") trwa 7 lat,

5. w obu szkołach co tydzień dostaję (dostawałam) następujące informacje: plan na następny tydzień, sprawozdanie z poprzedniego tygodnia, i uwaga (tu szczególnie serdecznie pozdrawiam osoby z systemu oświaty): planowane do osiągnięcia cele edukacyjne, w pierwszej szkole także z kryteriami osiągnięcia celu (sic!). 

cała ta sytuacja szkolna to dla mnie bardzo duży wysiłek językowy, chociaż też mobilizujący znakomicie. w sytuacji doła udział w zebraniu rodziców lub odrabianie lekcji ze słownikiem postrzegałam jako niezbyt przyjemne wyzwanie, ale to też już za mną, teraz oboje ogarniamy po norwesku :)

6. wszystkie materiały do nauki dziecko dostaje za darmo - podręczniki, zeszyty/bloki, które są trzymane w szkole, teczki do korespondencji z rodzicami, i tak podobno zostanie jakiś czas. jedyny wydatek to tornister i piórnik (choć z tego piórnika to dziecko chyba w szkole za bardzo nie korzysta). nie wiem, co na to ministra Zalewska, znaczy na te darmowe podręczniki, bo ona ostatnio wydaje się hołdować zasadzie "tylko krowa nie zmienia zdania", ale może jednak faktycznie nie wyrzuci darmowych podręczników do kosza. 
  
7. NIE MA OCEN. co przyjęłam ze spokojem, bo ocen nie lubię i uważam, że przekierowują uwagę dziecka z przyjemności uczenia się na jakieś cyferkowe osiągnięcia i wyścigi. no więc są naklejki przy zadaniach, albo krótka informacja zwrotna. podczas spotkania z nauczycielką postanowiłam podpytać, do kiedy tych ocen nie ma, a nauczycielka: PRZEZ CAŁĄ SZKOŁĘ PODSTAWOWĄ (sic!) aaaaaaa, tego już spokojnie przyjąć nie mogłam. z tego powodu bardzo, bardzo, bardzo lubię norweską szkołę. 

8. jest zadanie domowe, i nawet temat stał się przez moment głośny medialnie tutaj w Norwegii, bo pojawił się postulat rezygnacji z zadań. jednak zdania są podzielone, a szkoła zakomunikowała, że uważa je za ważne. ja, po pracy z przemądrymi ekspertkami i ekspertami w zakresie edukacji (i po lekturze raport z badań dotyczących m.in. czynników wpływających na przyrost wiedzy i umiejętności), nie jestem zwolenniczką zadań domowych. wierzę, że ich znaczenie jest przeceniane, że przenoszą sporą część odpowiedzialności za proces nauczania na dom i rodziców oraz że świetnie przyczyniają się do znielubiania szkoły. dodatkowo doświadczyłam przez ostatnie miesiące, jak zadanie domowe wpływa na relacje rodzice-dziecko. Maciek nie lubi robić zadań domowych, mimo, że są krótkie, trzeba go do tych zadań bardzo motywować (czytaj: zaganiać), a on w czasie odrabiania zadań jest: zajęty, głodny, chce mu się siku, musi bardzo dużo innych rzeczy, w efekcie czego odrabianie tegoż zadania zamienia się w udrękę. rodzic jest przez szkołę ustawiany w roli pilnowacza/zaganiaczki, dziecko jest wkurzone, bo już mu nie zostaje czas na zabawę, generalnie nie do końca wiem, komu to służy. ale, ale... nasza szkoła stawia nas w dość komfortowej sytuacji, ponieważ informację o tym, co będzie zadane, otrzymuję w piątek, a zadanie musi być gotowe na kolejny czwartek. mogę zatem zarządzić czasem weekendowym w taki sposób, żeby znalazło się tam również zadanie domowe, w godzinach okołopołudniowych, w większym komforcie czasowym (i np. w konwencji zabawy w szkołę, co zaproponował sam uczeń). nie mamy zadań z dnia na dzień, ale wiem, że w innych szkołach takie sytuacje się zdarzają i są wyzwaniem dla rodziców.

9. raz w roku w Oslo przeprowadzane są badania kompetencji, które służą - uwaga - ewaluacji pracy szkoły! można? można! dzieci nawet nie wiedzą, kiedy to się dokładnie dzieje, a przekazują informację zwrotną na temat jakości pracy edukacyjnej. 

10. po szkole dzieci z klas 1-4 mogą udać się do świetlicy (Aktivitetsskole). do tej świetlicy trzeba dziecko zapisać i za tę świetlicę się płaci, mniej więcej tyle ile za przedszkole. przyznam, że początkowo był to dla mnie święty oburz, że jak to, darmowa edukacja itp. itd. ale teraz już przełknęłam tę praktykę, zwłaszcza widząc, że w świetlicy dziecko jest karmione ciepłym jedzeniem albo kanapkami oraz owocami, że ma bardzo różne zajęcia (na które zapisuje się raz lub dwa razy w semestrze), a oprócz tych zajęć ma różne inne zajęcia cały czas, np. jogę albo zajęcia z zakresu zdrowego odżywiania, albo szycia poduszek, opowiadania bajek, biegania po dworze, szukania skarbów itp. itd. świetlica pracuje zwykle godzinę przed rozpoczęciem szkoły, czyli od 7.30 do 8.30, i od 13.00/13.30 do 17.00. do świetlicy można zapisać dziecko w pełnym wymiarze (20h tygodniowo) lub na pół gwizdka (12h tygodniowo). Maciek kocha tam być i jest nieszczęśliwy, kiedy musi iść do domu, co jest dla mnie najlepszą rekomendacją :) 


ufff, to chyba tyle na dziś, ale jeszcze sobie tu zapiszę, że mam napisać o współpracy z rodzicami oraz o tym, co się dzieje, kiedy dziecko zachowuje się np. agresywnie, i jeszcze  o tym, jak wspierani są dzieci i rodzice pochodzący spoza Norwegii. paaaaa :)
a, i jeszcze o tzw. poziomie nauczania w szkole polskiej i norweskiej, albo raczej o wartościach. 

tu i teraz

kochane, kochani, wracam tutaj.

2015 rok zamknęłam w 9 postach.
2016 rok dopiero otwieram.

pokazuje to trochę zajętość, trochę przekierowanie uwagi, trochę sytuację, w której spędzałam wiele godzin poza komputerem. 

trochę też była to kwestia świadomej decyzji. bo ostatni rok był trudny. bo emigracja jest trudna. i w pewnym momencie złapałam się na tym, że mam ochotę pisać tylko wtedy, kiedy jest mi smutno, kiedy coś mnie znowu poruszy, kiedy spadnę na jakieś piąte dno. więc przestałam, kto by chciał/a czytać znowu o tym, jak jest niedobrze. 
endorfiny, którymi napędzał mnie projekt w TEA do czerwca 2015, opadły. zostałam bez zawodowego punktu odniesienia, za to z niemowlą, wciąż nie miałam pracy/zajęcia/opieki nad Igą/wystarczająco-dobrego-języka, a to przygnębiało.

ale teraz zmiany, zmiany, zmiany, więc jest radość i energia, już nie pamiętam o tym trudnym kawałku :) :) :) za to dzielę się! i wreszcie napiszę różne rzeczy, które obiecałam czas jakiś temu.  

to moje niepisanie to:
- Córka, która z noworodki wyrosła na zupełnie rezolutną dziewczynkę, biegającą, kojarzącą, wspinającą się na krzesła, przytulającą ze wszystkich sił, wykrzykującą "hei, hei!" do wszystkich napotkanych osób,
- Syn, który z przedszkolaka posługującego się językiem polskim i "trochę-norweskim" wyrósł na ucznia, który właśnie zaczął płynnie mówić po norwesku, który nauczył się w międzyczasie pisać, czytać w dwóch językach, liczyć, i mnóstwa innych rzeczy się nauczył. uwaga, wygląda na to, że pójście do szkoły w wieku 6 lat nie zaszkodziło mu zupełnie, powiedzcie sami-wiecie-komu,
- nowe mieszkanie, o którym w zasadzie nie napisałam, a które zasiedlamy od sierpnia 2015, które jest przestrzenne, jasne, prawie w lesie, ale też bliżej centrum, w którym mamy swoje komnaty i możemy przyjmować gościnie i gości; pod którego oknem zaczęły właśnie kwitnąć bzy,
- i ja, która - pierwotnie udręczona przysłowiowym "siedzeniem w domu" - wreszcie wyszłam z domu, wreszcie zaczęłam z pewną swobodą mówić i pisać po norwesku, wreszcie wchodzę na rynek pracy. 

uspokajam, pan mąż też jest, ale może sobie nie życzy, żeby o nim pisać, poza tym on taki stabilny niczym skała, niczym słońce, tylko my szalejemy wokół :) 

tyle rzeczy w głowie, że nie wiem, o czym dokładnie ma być ten post, więc troszkę napiszę, co u mnie, bardziej szczegółowo:
- jesienią poprawiłam ustny egzamin Norskprøve (może się nie chwaliłam, ale tego sprzed dwóch lat, zdawanego bezpośrednio po kursie, i w pierwszych tygodniach Igo-ciąży, nie zdałam całkowicie świetnie). w każdym razie mam teraz kwit na to, że znam język norweski na poziomie B1 (średniozaawansowanym), co stanowi minimum do uzyskania pracy w różnych miejscach związanych np. z edukacją;
- wiosną zostałam wezwana przez NAV (tutejszy urząd pracy przemieszany z ZUSem) na kurs poszukiwania pracy dla osób polskojęzycznych. jest to doświadczenie graniczne z wielu powodów, i może kiedyś o tym napiszę (bo nie chcę się teraz denerwować), ale dzięki temu kursowi rozbujałam swój norweski i zaczęłam dość swobodnie porozumiewać się w tym języku. osiągnęłam stan, w którym jest mi trudniej - w instytucji czy podczas spotkań towarzyskich - szybko mówić po angielsku, bo norweskie słowa same pchają się na tzw. język. więc mieszam języki i pękam z dumy, taka prawda (wiecie, miałam kiedyś taką myśl, parę lat temu, że pierdoła ze mnie, że spotkałam się z kilkoma językami obcymi poza angielskim, że już nawet prawie mówiłam po niemiecku i wszystko zmarnowałam, i że już pewnie nigdy nie nauczę się obcego języka, a tu proszę, życie pełne jest niespodzianek). i, jak mówi moja tutejsza przyjaciółka, "Gosia, musisz się z tym pogodzić, mówisz po norwesku" :) dziękuję, K.;
- częścią kursu jest poszukiwanie praktyk, i taką oto praktykę sobie wychodziłam w pocie czoła (naprawdę, strasznie gorąco wówczas było, oraz odwiedziłam 15 różnych placówek). w każdym razie już za kilka dni zaczynam rzeczoną praktykę, nieco odpłatną, w norweskim przedszkolu i mam nadzieję, że zaowocuje to stałą pracą (w tej czy innej placówce);
- zobaczyłam też pracę osób prowadzących kursy dla osób polskojęzycznych (po norwesku), co pozwoliło mi uwierzyć, że być może kiedyś wrócę do trenerstwa - choć w tej chwili nie jestem pewna, czy chcę. ale niezależnie od tego, co będzie kiedyś, uśmiecham się więcej, płaczę mniej, mam moc (tak, tę moc);
- z okazji niezwykłej aktywności polityków i polityczek partii rządzącej powołałyśmy do życia grupę nieformalną/społeczność "Kvinner står sammen. Kobiety razem", w ramach której protestujemy przeciwko pomysłowi zaostrzenia prawa regulującego kwestie aborcji w Polsce (w wyniku czego: poznałam kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt innych osób zainteresowanych tym tematem, z różnych krajów; wzięłam udział w kilku demonstracjach i wydarzeniach, gdzie przemówiłam nawet po norwesku :) ); poza tym skumaliśmy się także z tutejszym oddziałem KODu i z tutejszym Razem-em - generalnie znowu działactwo, aktywizm, znowu mi się chce!

czuję, że wreszcie osadzam się tak naprawdę, w różnych systemach, czuję się coraz bardziej bezpiecznie, mam wspaniałe feministyczne przyjaciółki oraz znakomite kumpele-sąsiadki. jest dobrze!

i tylko czasem tęsknię. ale na razie nie wracam. o nie!