piątek, 29 lipca 2016

aktywizacja zawodowa

dziś ostatni dzień tzw. urlopu, ojciec wzięli dzieci du lasu, więc szybciutko jeszcze opiszę nieco przykurzone wspomnienia z procesu aktywizacji zawodowej własnej na norweskim rynku pracy. 

co trzeba zrobić, żeby otrzymać wsparcie publiczne w ramach poszukiwania pracy - opisuję tutaj moje kroki i przygody, już wiem, że ogólne ramy wsparcia są totalnie szerokie, i że bardzo dużo zależy od człowieka, na którego się trafi. zbyt dużo, szczerze mówiąc. 

po pierwsze, rejestracja. zarejestrowałam się jako osoba poszukująca pracy w NAV (odpowiednik naszego urzędu pracy i ZUSu w jednym). rejestracja była osobista, ale można to podobno zrobić też przez internet. ważne, że nie jest to rejestr osób bezrobotnych, a poszukujących pracy, więc można być zarejestrowaną również wtedy, kiedy myśli się o zmianie pracy. 

po drugie, meldekort. co dwa tygodnie wysyłałam do NAV kartę meldunkową (meldekort) z informacją o mojej sytuacji - hiper ważne, zaniedbanie tego obowiązku skutkuje wykreśleniem z rejestru, co udało mi się przeoczyć przy mojej pierwszej rejestracji, trzy lata temu.

po trzecie, język. trzeba, trzeba, trzeba uczyć się języka norweskiego - Polkom i Polakom jako osobom z UE nie przysługują żadne darmowe kursy językowe (takie kursy otrzymują różne grupy narodowościowe i etniczne, których przybycie do Norwegii wiąże się z uchodźctwem. i tak, uważam, że to jest sprawiedliwe). no więc absolutnie koniecznie trzeba się uczyć -przed przyjazdem do Norwegii, tuż po przyjeździe, wykorzystywać każdą wolną chwilę i możliwość, żeby poznać ten język (który nie jest taki trudny, naprawdę. napiszę kiedyś, jak uczyłam się ja). zwłaszcza, że wyraźnie widać, że napływ imigrantek i imigrantów powoduje, że wyśrubowano standardy dotyczące znajomości języka i z samym językiem angielskim trudno jest znaleźć pracę umysłową czy związaną z zawodem wyuczonym/wykonywanym w Polsce. choćbyśmy nie wiem, jakimi ekspertkami i specjalistami były/byli (jak ja, z długim życiorysem zawodowym).

po czwarte, czynnik X :) do tej pory nie wiem, dlaczego dostałam zaproszenie na kurs finansowany przez NAV. być może stało się to dlatego, że jako rodzina z niskim dochodem staraliśmy się (i otrzymaliśmy) krótkoterminową pomoc ekonomiczną* (także z NAV), i uznano, że jednak warta jestem aktywizacji ;) 

po piąte, kurs. przyznano mi miejsce na kursie dla osób polskojęzycznych. to są długo już prowadzone kursy w Norwegii, które kiedyś podobno były kursami w języku polskim, w tej chwili prowadzone są przez pary polsko-norweskie, i prawie cały czas po norwesku. z założenia nie jest to kurs języka norweskiego, ale kurs poruszania się po rynku pracy i osadzający w kulturze i społeczeństwie norweskim. nigdy nie zaproszono mnie do ewaluacji kursu, a szkoda, bo mam sporo zastrzeżeń i obszarów do rozwoju, z perspektywy uczestniczki i trenerki (ale to na inną rozmowę). natomiast faktem jest, że dla mnie był to moment przełomowy, motywujący, wypychający ze strefy komfortu. musiałam zacząć znowu mówić po norwesku, poprawiłam swoje dokumenty aplikacyjne, wykułam na pamięć kilkanaście zdań prezentujących moją osobę (i przećwiczyłam wielokrotnie) i otrzymałam możliwość praktyki. kurs jest realizowany w taki sposób, że trwa 20 tygodni, teoretycznie to 12 tygodni teorii i 8 tygodni praktyki. jeżeli osoba biorąca udział w kursie ma prawo do zasiłku, w zasadzie nie może odmówić udziału. ja nie miałam takiego prawa, odmowa też byłaby źle widziana, poza tym byłam bardzo zainteresowana wyjściem z domu, i w związku z tym mogłam starać się o dodatek kursowy (tiltakspenger), czyli 355 koron za każdy dzień kursu (u nas w Polsce też jest takie stypendium, wypłacane osobom będącym na stażu z urzędu pracy, myślę, że wartość nabywcza tych pieniędzy jest porównywalna). jeśli osoba mieszka ponad 6 km od miejsca kursu, może starać się także o zwrot kosztów podróży. każda osoba, która ma dzieci, może ubiegać się o dwa rodzaje świadczeń: dodatek na dziecko (40 koron dziennie) oraz zwrot kosztów opieki (tu jestem od kwietnia w procesie, podobno to zwrot w wysokości ok. 60% wykazanych kosztów opieki nad dzieckiem, przedszkola, świetlicy szkolnej lub opiekunki/opiekuna). wracając do kursu, mimo tego teoretycznego podziału zapowiedziano nam, że celem będzie jak najszybsze wysłanie nas na praktykę, bo tam faktycznie nauczymy się zawodu i języka. w moim przypadku sprawa trwała 6 tygodni.

po szóste, praktyka. praktykę sobie wychodziłam, w pocie czoła (bardzo wówczas było gorąco). już jakiś czas temu założyłam, że w Norwegii chcę realizować się w pedagogicznej części mojego wykształcenia, czyli pracować w przedszkolu lub w okolicach szkoły. w tym celu też zdawałam egzaminy językowe, bo są one teraz wymogiem w obszarze edukacji. organizatorzy kursu (podwykonawca NAV) także szukają miejsc praktyk albo mają nawiązaną współpracę z firmami i instytucjami, natomiast w moim przypadku było to miejsce oddalone od miejsca zamieszkania o lata świetlne, dlatego - zmotywowana wizją super skomplikowanych poranków - postanowiłam znaleźć coś w okolicy. o tym, że trzeba chodzić i pokazywać się osobiście, słyszałam już wiele razy - od mojej ulubionej zaprzyjaźnionej doradczyni zawodowej, od koleżanek z Norwegii, które tak znalazły pracę, no i od prowadzących kurs. ale dopiero w ramach kursu ruszyłam. odwiedziłam kilkanaście przedszkoli, zataczając coraz szersze kręgi w stosunku do mojego miejsca zamieszkania i w jednym z nich udało mi się spotkać z dyrektorką, i zostać zaproszoną na krótką rozmowę - w czasie której z uśmiechem wyklepałam moją prezentację :D najważniejsze, że skutecznie - po 15 minutach dostałam informację, że mam tę praktykę. musiałam jeszcze poczekać na zaświadczenie o niekaralności (politiattest) i mogłam wyruszyć na spotkanie z przygodą :) i o tej przygodzie miał być post, a wyszło zupełnie o czymś innym. jak zwykle coś między strumieniem świadomości a poematem dygresyjnym. cała ja. 

po siódme jeszcze. praca. po dwóch tygodniach praktyki dostałam propozycję pracy. na razie na zastępstwo (vikariat). zaraz zaczynam :)


* dwa słowa ad. pomocy ekonomicznej, być może komuś się przyda. otóż wg przepisów taka pomoc przysługiwała naszej rodzinie, ponieważ po opłaceniu czynszu nasz dochód pozostawał poniżej granicy ca. 13.000 koron na 4 osoby. taka pomoc przyznawana jest na 3 miesiące, i ewentualnie odnawiana, i jest obwarowana różnymi zobowiązaniami (musieliśmy starać się o dopłatę do mieszkania w Norweskim Państwowym Banku Mieszkaniowym (aaaaa, tłumaczenie własne, po norwesku Husbanken) - odmowa ze względu na zbyt wysokie dochody, musieliśmy złożyć podanie o przedszkole dla Igi, wycenić wartość samochodu (bardzo starego i zgniłego), a ja dodatkowo musiałam udowodnić, że szukam pracy, i wykazać kontakt z co najmniej 10 pracodawcami miesięcznie). nie wszystko w tym procesie było sensowne z praktycznego punktu widzenia, np. poszukiwanie pracy mimo braku miejsca w przedszkolu - a nasze dochody wyraźnie wskazywały, że nie możemy wynająć opiekunki/opiekuna na czas szukania pracy czy konieczność pokrycia kosztów wyceny bardzo zgniłego samochodu, ale generalnie uważam, że te wymagania są mobilizujące i włos mi z głowy nie spadł. a pomoc nam się przydała. a, i przyznanie pomocy było poprzedzone spotkaniem osobistym z doradcą i tłumaczką opłaconą przez NAV, w którym zebrano dość dokładny wywiad nt. naszej sytuacji, moich planów itp. kluczowe moim zdaniem było to, że wyrażałam chęć podjęcia pracy, jak tylko będę miała opiekę nad niemowlą (wówczas miała ok. 8 miesięcy), że znałam już trochę język norweski, że miałam zdany egzamin pisemny Norskprøve, oraz egzamin ustny w planach (akurat wtedy przygotowywałam się do niego). byłam więc zmotywowana, aktywnie działałam na rzecz włączenia się do tego norweskiego rynku pracy, i to pewnie zostało gdzieś zapisane.  

środa, 27 lipca 2016

zarządzanie. sobą? czasem?

pamiętacie takie szkolenia? czasem błędnie nazywane "zarządzaniem czasem"? tzn. podobno błędnie, bo w sumie to się na tym nie znam, w każdym razie gdzieś usłyszałam, że można tylko zarządzać "sobą w czasie", bo jeśli chodzi o sam czas, to on sobie płynie bez niczyjej kontroli i zarządzaniu się nie poddaje. ale teraz, jak tak sobie myślę o tym przez chwilę, to jednak jest to filozoficzna kwestia bardziej. 

w każdym razie próbuję zarządzać. bo doba ma jedynie 24h i przynajmniej 6 warto poświęcić na spanie, a przynajmniej na spanie teoretyczne (o pobudkach i niespodziankach już pisałam, czasem nie da się też zasnąć, i zdarza mi się to niestety częściej niż bym sobie tego życzyła). w każdym razie mój dzień urlopowy wypełniony jest po brzegi obowiązkami domowymi i macierzyńskimi (szczerze mówiąc, te domowe czasem trochę zaniedbuję, bo dzieci trudniej zaniedbać, strasznie krzyczą). 

postanowiłam to trochę w szczegółach pokazać, zwłaszcza tym osobom, co mają pazury pomalowane, książki przeczytane (teraz 30. tydzień roku leci, czyli powinnam już 30. czytać, jako osoba światła, intjeligjentna, świadoma wartości książek i zawyżająca "zatrważające statystyki dotyczące polskiego czytelnictwa" - pytam się ja, kiedy, do cholery, kiedy???!!!), prasówka zrobiona i jeszcze skomentowana (a u mnie w pamięci wiszą pliki z tekstami do przeczytania, oprócz tego, że generalnie nie nadążam za rzeczywistością i prześlizguję się po nagłówkach), puzzle ułożone, wielogodzinne planszówki z przyjaciółmi przy piwie, wszystkie odcinki przysłowiowej gryotron obejrzane, że nie wspomnę o imprezach tanecznych i takiej dużej sali, gdzie na ścianie wyświetlają kolorowe obrazy, nie pamiętam, jak się nazywa. tak, to krótka lista rzeczy, za którymi naprawdę ostatnio tęsknię. oto dlaczego.

dzieci litościwie wstają zwykle koło 8 (no chyba, że o 5, ale wtedy jeszcze zasypiają), no i się potem bujamy z pieluchami, śniadaniami, mlekami, kaszkami, "mamo-jestem-głodny" oraz "przecież-mówiłem-że-nie-wiem-co-chcę-zjeść", pieluchami, ubraniami, sprawdzaniem prognozy pogody, żeby coś postanowić. trzeba tu powiedzieć, że norweskie lato jest dość nieprzewidywalne i bezlitosne, wygrzać się nie da, z kąpielami słabo i rzadko, choć mieszkam nad morzem (jeszcze w tym roku na plażę nie dotarłam). no więc lasy, biblioteki, lody, jagody, maliny, kurki, spacery, "placzabawy", zakupy. a tu jeszcze pranie, bo "mamo-nie-mam-czystych-majtek", i naczynia, i te rzeczy porozrzucane. no ja nie wiem, jak to robią inni ludzie, ale u mnie zawsze jest nieogarnięcie. i przed wyjściem długa lista rzeczy, które trzeba spakować do toreb, i nie zapomnieć, i gdzie są kremy (dwa różne filtry), okulary (trzy pary), czapki (dwie, koniecznie nie-za-małe), pieluchy, ubranka na zmianę, dwa takie same buty(!), woda dla wszystkich (bez wody nie wychodzi się z domu) oraz przegryzki, kanapki, owoce (bez nich tym bardziej, głód dopada nas właściwie za progiem). no i na tym zewnętrzu spędzamy trochę czasu, dłuższego lub krótszego, czasem tata po pracy nas zgarnia, dwa razy ostatnio zgarnął dzieci, a ja siedziałam przez godzinę wpatrując się tępo w przestrzeń. no i potem obiady, odpoczywanie, drzemki, których nie było (oprócz Maćka regularnie padają wszyscy, choć jeśli chodzi o rodziców, częściej usiłują paść), gry, kino domowe, desery, ogarnianie, tego prania wywieszanie, co od 3 godzin kisi się w pralce, a i odkurzyć by trzeba, i już o 19 można zacząć procedurę wieczorną. kolacje, prysznice, wszystko wymaga omawiania wielokrotnego, proszenia, grożenia, przypominania, bo przecież jest tyle innych spraw. i usypianie, i leżenie razem, i rozmawianie albo bujanie (przy dzieciach się zmieniamy). niestety dzieci moje za cholerę nie chcą spać przed 21 (młodsza) lub przed 22-23 (starszak). więc opcje wieczoru są dwie - albo się luzuję, i wtedy zasypiam razem z Maćkiem, a o 3 w nocy przenoszę się do łóżka, albo się spinam w projekcie "czas dla siebie", i wtedy dzieci zasypiają dłużej, albo się wyrywam z objęć wołając "muszę coś zrobić jeszcze", dzieje się to najwcześniej o 21:30/22, i już nie bardzo wiem, co robić. zwłaszcza, że moja para pracuje od 6 do 14, więc chodzi spać o 22, i już nie mamy siły gadać, być razem. no więc jeśli nie zasnę, to siadam i robię nagłówkową prasówkę, zastanawiając się, na co by tu przeznaczyć te dwie zdobyte godziny, i czy na pewno nie powinnam iść spać, bo przecież nie wiadomo, co w nocy, i tak w kółko. może gazetę, może książkę, może słówka, może serial, może film... 

ostatnie dwa miesiące to było też pierwsze w naszym życiu doświadczenie pt. mamy dwoje dzieci i oboje pracujemy na etacie. i chcę w tym miejscu złożyć hołd wszystkim osobom, które tak funkcjonują, ponieważ to jest nieprawdopodobny wysiłek codzienny. kiedy wraca się do domu o 16/17, i obiad, i zadanie domowe, i zabawa z dziećmi, i przytulanie, i już jest ta 19, kiedy trzeba zacząć procedurę wieczorną (nie mam pojęcia, kiedy się odpoczywa). nasze weekendy też dość specyficzne, bo wspólne mamy tylko soboty, w piątki pracuję ja, w niedziele pan mąż. a wiecie, są jeszcze takie czynności jak zakupy małe i duże, buty, ubrania, coś z autem, trening, mecz.

życie na emigracji ma tę nieprzyjemną cechę, że nie ma tutaj rodziny albo długoletnich przyjaciółek/przyjaciół, więc wsparcia z doskoku brak. a przecież "potrzebna cała wioska". że bycie mamą i tatą oznacza, że życie towarzyskie zamiera albo jest prowadzone zupełnie osobno, a we dwójkę wychodzi się raz na pół roku (i tylko dlatego, że mama przyjechała). emigracja ekonomiczna i wydłużone wchodzenie na rynek pracy oznacza, że nie, nie możesz wynająć opiekunki lub opiekuna, żeby wyjść i jeszcze wypić po trzy drinki "na mieście", ponieważ oznaczałoby to zapaść finansową w miesięcznym budżecie, który i tak nigdy się nie dopina. więc nie wychodzisz, przytulasz, lulasz, zasypiasz i tak dzień za dniem, dzień za dniem, dzieńzadniem. i staje się małżeństwo sprawnie funkcjonującym przedsiębiorstwem, którego pracowniczki i pracownicy wykonują zadania, jedno za drugim, żeby zdążyć z tymi wszystkimi rzeczami, które trzeba po prostu codziennie, jak znienawidzona (przeze mnie) kuchnia, albo które trzeba raz na jakiś czas, w trybie "koniecznie/już/na wczoraj". i tak trudno nie zgubić siebie nawzajem w tym wszystkim. 

dlatego tęsknię ostatnio za innym życiem. za beztroską. za brakiem odpowiedzialności. za byciem we dwoje. za spaniem do 11. za stanem "wiem, co robić", bo są takie obszary, że nie wiem, co robić (i one wiążą się na przykład z macierzyństwem). bo są jeszcze wyzwania, o których pisać nie chcę, nie mogę, albo jeszcze nie podjęłam decyzji, jak. 
za tym, żeby mieć czas. 

PS: posta piszę w środku dnia, bo: nie poszłam na spacer, na rower, nigdzie, bo mi się nie chciało, a i dzieci bez entuzjazmu; bo Iga zasnęła, a Maćkowi puściłam bajkę (modląc się w duchu, żeby nie chciał zagrać w te szachy do końca); bo olałam tysiąc innych rzeczy, ciuchy, klocki, pranie do zrobienia i do zdjęcia, naczynia, telefony i mejle. bo postanowiłam pobyć z osobami, które to czytają, i mieć taką łączność z Polską. ale tak mnie to wkurza, że trzeba coś wybrać, coś olać, coś odpuścić. 


po nocach pisane

blog oszalał i zepsuł wielkości literek... a pół nocy pisałam posta, który w lilipucim rozmiarze pokazuje się teraz. metodą kopiuj/wklej, korzystając z pomocy worda, próbuję sprawić, by ta moja krwawica była czytelna. choć może wyglądać inaczej niż zwykle, chyba się udało. w nocy było tak:


mam przymus pisania dziś, i milion różnych pomysłów. prawie 1 w nocy, a ja siedzę i rozkminiam, czy bardziej pisać o przedszkolu, czy bardziej o tym, co tu i teraz, czy może jeszcze dokończyć jeden z 15 postów roboczych. 


jestem na urlopie. pierwszym od dawna tak odczuwalnym, bo zawitałam na norweskim rynku pracy oraz wróciłam do pracy etatowej, której w Polsce nie praktykowałam od 2009 roku. pierwszym, na którego zakończenie czekam, bo spędzam go z moimi uroczymi berbeciami, i najbliższe są mi w związku z tym tytuł książek "macierzyństwo bez lukru", "praca na całe życie" i "jeszcze dzisiaj nie usiadłam". odkryłam z pełną mocą, że dzieci w wieku 1,5 roku i 7 lat nie mogą jakoś spotkać się w zabawie, albo spotykają się na 5 minut, a potem każde domaga się do mnie bilokacji, absolutnej uwagi, bycia na podłodze i przy stole jednocześnie, grania w szachy/planszówki/karcianki w skupieniu i bez konieczności gonienia części gry - przy jednoczesnym domaganiu się bycia "tam-gdzie-wy". czyli przy stole z tymi fajnymi karteczkami, zabawkami, kartonikami, najlepiej żeby były takie małe, żebym mogła je włożyć do buzi, o, to ci postawię tę figurkę, co ci chyba spadła (szachy, figury cudownie wracają do życia). oczywiście lekiem na całe zło mogłyby być bajki albo moja komórka, no ale nie o to chodzi w byciu z dziećmi. 

"dom spuszczony z oka zachowuje się jak potwór"- tak napisałam kiedyś i to się nie zmienia. zmieniło się, tyle, że dom jest teraz większy, więcej komnat, więcej ludzi, więcej przedmiotów, bardzo za mało szaf, ciągłe reorganizacje. osoby, które ze mną mieszkają, te małoletnie, mają dosyć luźne podejście do porządku (co może być genetyczne, po kądzieli niestety). więc na te geny nakłada się bycie dzieckiem, co to albo wyjmuje zabawki, i potem szybko postanawia bawić się czymś innym, albo przebrać spodnie, albo wyjąć książkę, albo klocki te, albo nie, tamte, a może szachy, a może puzzle. albo można być innym dzieckiem, co to jest ono zachwycone tym, jak daleko sięga, i jak wysoko, i wszystko jest takie ciekawe, i te szuflady wszystkie, i ta szafka mamy z papierami, i kosz na śmieci i ta z łazienki szufladka, i szklanka z wodą, och, mamo, jakie życie jest ciekawe. jakie ty masz fajne rzeczy w tej wielkiej torbie plażowej, i okruszki, i monety, i klocuszki, i pieluszki, ja ci to, mamo, wszystko tu wyjmę i położę, albo nie, wiesz co, mamo, zaniosę to do kuchni/łazienki/pokoju, tam będzie ładnie wyglądało... o, i buty zdejmę z półek, i pozamiatam, i ze zmywarki wyjmę, dobra, mamo? aha, że brudne jeszcze? a, to nic, i tak wyjmę. nie chcesz? to na balkon pobiegnę, bo nie zamknęłaś. o, już jesteś? to na stół wejdę. no tak, umiem, nie wiedziałaś?to jeden z tych momentów, kiedy kolejny raz doświadczam, jak wielu czynności wymaga codzienne życie z dziećmi. jak wielu rozmów, negocjacji, pytań, powtarzania pytań, próśb, wielokrotnych próśb, pokładów cierpliwości, pokładów siły. i że nawet, kiedy schowasz się w kiblu, to walą w drzwi i wołają "aaaaaa" albo "mamooo, a mogę oglądać Tokbira?" (tak, ten program motoryzacyjny, do niedawna prowadzony przez Tokbira, Richarda i Jamesa :D). kiedy opieki jest tyle, że już mi brakuje siły na uśmiechniętą zabawę, na zaangażowanie, na frajdę. to taki moment, kiedy myślę "czemu nikt mi nie powiedział?!" gdzie są to słynne bezzębne uśmiechy, co to sprawiają, że całe zmęczenie znika czy jakoś tak? praca, praca, praca. 

i te przedmioty. na przykład mam ostatnio dużo refleksji na temat ubrań. z ubraniami dorosłej osoby to jest tak, że generalnie mam dwie kategorie: czyste i brudne (no, ja mam jeszcze "noszone, ale jeszcze nie do prania", najlepiej prezentują się na krzesłach, ulubiona kategoria mojego męża). można by przypuszczać, że w przypadku 4 osób to po prostu cztery razy więcej ubrań. ale nieeee... w przypadku osób, które zmieniają rozmiar co kilka miesięcy, max. rok, oprócz wspomnianych kategorii mamy jeszcze:
- ubrania za małe na Igę (tysiąc worków, co 2 miesiące inny),
- ubrania z darów, jeszcze za duże na Igę (obdarowują nas dwie cudowne osoby, drugi tysiąc worków "na przyszłość", moje ulubione to te "na za dwa lata"),
- ubrania za małe na Maćka - do wydania,
- ubrania za małe na Maćka, do zostawienia dla Igi,
- ubrania z prezentów za duże na Maćka,
- buty, buty, buty... w kategoriach wszystkich możliwych...
a, są jeszcze bieżące ciuchy zimowe, które muszę wynosić do piwnicy, bo nie mam ich gdzie przechowywać (i które pewnie w listopadzie nie będą wcale bieżące). 
no więc pakuję to worki, upycham w walizki, albo luzem po piwnicy latają, opisane albo nie, przerażające. zapominam, co w nich jest, rozmiary pomieszane, ło jeżuuuu. to jest jakieś porażające, te ubrania, serio :)

i ta urlopowa lista rzeczy do zrobienia, jakieś pisma do napisania, sprawy do wyjaśnienia, rachunki, posprzątać piwnicę, skleić szafkę, uporządkować papiery, przybić ceratę, napisać mejla, ubrania do przedszkola kupić. no a kiedy, jak nie teraz. fajnie by było teraz, no bo przecież ten urlop, a zaraz praca, i będzie jeszcze trudniej. ale z drugiej strony urlop. odpoczywać trzeba.  no dobra, to była ściema. jestem na urlopie. czytam ciekawe książki, piję poranne kawy i popołudniowe kolorowe drinki, leżę na plaży. układam te puzzle 1500, na które nie miałam czasu. jem niespieszne śniadania, czytam gazety, oglądam seriale i filmy też. uczę się norweskiego, i doskonalę, więc czytam po polsku i po norwesku, na zmianę. śpię długo, bez przerw, aż się wyśpię. no i czasem drzemka. długi prysznic. to takie przyjemne... żadnych garbów, żadnych zaległości. wszystko wokół lśni i pachnie. relaks. cisza. szkoda, że już w poniedziałek do pracy... dobranoc.

PS: zapomniałam wczoraj. i te niespodzianki. czy będzie spanie, do której, kto wstanie pierwszy, czy ktoś wstanie o 5 i zaśnie o 7, czy wtedy wstanie drugie, ile pobudek w nocy, jak długich, czy zęby, czy gorączka, czy skóra swędzi i trzeba wziąć prysznic. jak zwykle spałam za krótko, jak zwykle żałuję, że zarwałam noc, ehh...

wtorek, 26 lipca 2016

o szkole - cz. 2

litości... dwa miesiące? zapowiadana praktyko-stażo-praca pochłonęła mnie całkowicie, i teraz zaczęło brakować doby, jak za starych dobrych czasów. ale obiecałam, że napiszę, to piszę dalej o tej norweskiej szkole, tak z perspektywy wakacji i zamkniętego roku szkolnego.

1. współpraca z rodzicami - jest jej dużo, w szkole odbywają się dwa zebrania w roku, a oprócz tego dwa spotkania indywidualne z rodzicami, tzw. utviklingssamtale, czyli rozmowa o rozwoju, które poświęcane są w całości postępom, zachowaniu konkretnego dziecka (takie rozmowy mieliśmy także w przedszkolu). dodatkowo w naszej pierwszej szkole (w poprzednim poście pisałam, dlaczego zahaczyliśmy o dwie) po 3 tygodniach było drugie, specjalne zebranie, związane z sytuacją przemocy rówieśniczej (choć z tego, co zrozumiałam, było ono sprowokowane przez jednego z rodziców). na tym zebraniu oprócz wychowawczyni był obecny inspektor oraz pedagożka specjalna (trochę więcej o nich niżej).

2. struktura administracji w szkole jest tutaj nieco inna niż w Polsce. inspektor to osoba druga po dyrektorze/dyrektorce, to stałe stanowisko w szkole, ale nie udało mi się na razie dokładnie wyczaić jego funkcji. na zebraniu reprezentował szkołę, wyjaśniał i komentował trudną sytuację, ale też widywałam go w roli czysto pedagogicznej. pierwsze klasy mają teoretycznie swoje wychowawczynie/wychowawców (tzw. nauczyciel kontaktowy), ale spotkałam się jeszcze z takimi rozwiązaniami: 6 nauczycielek/li kontaktowych dla 4 klas, dwójka pełni funkcję wspierającą, krąży między klasami, spotyka się z rodzicami, diagnozuje dzieci obcojęzyczne pod kątem znajomości języka norweskiego. i jeszcze ta pedagożka specjalna, co też krąży i wspiera. w drugiej szkole w klasie jest/bywa druga nauczycielka, wspierająca, ale nie wiem, czy ona jest tam na stałe. hm, muszę to jeszcze rozkminić, i zrobię apdejt kiedyś.  

2. vennegruppe (grupy przyjaciół/ek) - z tym rozwiązaniem spotkałam się w obu szkołach. polega ono na tym, że na początku roku klasa szkolna dzielona jest na ok. 5 małych grup, których członkinie i członkowie zaprzyjaźniają się ze sobą w czasie trwania roku szkolnego. proces ten polega na tym, że raz w miesiącu cała piątka odbierana jest ze szkoły przez rodziców/opiekunów/ki jednego z dzieci, prowadzona do domu, karmiona, a następnie dostarcza się im rozrywki i uciechy. rodzice właściwi odbierają dziecko wieczorem, uprzednio zjadając ciasto i wypijając kawę. muszę powiedzieć, że dla nas było to absolutnie zbawienne rozwiązanie, pierwsza grupa przydarzyła się zaraz po przeprowadzce do nowej szkoły i dzięki temu poznałam i zaczęłam rozpoznawać jakichkolwiek rodziców, oraz spotkałam się z życzliwym zainteresowaniem. później bywało różnie, relacje z rodzicami to historie na osobnego posta (rodzice uciekający, rodzice zajmujący się wszystkim, byle nie odezwać się do mnie, rodzice unikający kontaktu wzrokowego, rodzice gadający z przybocznym niemowlęciem :) ). ale np. jedna mama bardzo była wspierająca i dzięki niej Maciek zaczął chodzić na piłkę nożną, którą pokochał miłością wielką i jest już teraz prawie profesjonalnym piłkarzem ;) tyle z mojej perspektywy, z perspektywy dziecka - wydaje mi się, że te grupy fajnie działają, że są ważne, zwłaszcza na początku kariery ucznia lub uczennicy. 

3. opiekun/opiekunka (fadder lub fadderbarn, słownik tłumaczy również jako chrzestny/a) - no to jest absolutny czad :) otóż każda osoba, która rozpoczyna naukę w 1. klasie, dostaje do pary osobę nieco starszą, która właśnie rozpoczęła naukę w 4. klasie. i ta osoba starsza, w naszym przypadku świetny chłopiec, opiekuje się młodszakiem na przerwach, czasem robią coś wspólnie w ramach zorganizowanych zajęć, pokazuje szkołę, opowiada, no po prostu jest i czuwa. osobiście dowiedziałam się o istnieniu tego chłopca, kiedy zobaczyłam, jak Maciek biegnie przez boisko, żeby przytulić się do starszaka. na pytanie, kto to jest, wzruszył ramionami i powiedział "nie wiem" (sic!). potem spotkaliśmy się w sklepie i znowu uścisk, i od słowa do słowa, w końcu się zorientowałam, że to ten opiekun. no i te przytulaki zdarzały się regularnie, i były takie ciepłe i wzruszające, jak braci po prostu :) nie wiem, na ile jest to popularne we wszystkich szkołach, w pierwszej szkole była informacja, że tacy opiekunowie będą w pierwszym tygodniu, ale ich obecność została skwitowana "no przyszły takie starsze dziewczyny i jadły z nami", więc chyba nie było to w relacji 1:1. w każdym razie jestem tym poruszona, zachwycona i rekomenduję.  

4. wsparcie dla dzieci i rodziców pochodzących spoza Norwegii - bardzo sobie je cenię. przede wszystkim ze wszystkimi udawało nam się dogadać po angielsku, i to było bardzo, bardzo wspierające i pozwalające osadzić się w nowej rzeczywistości, w obowiązku szkolnym, w wymaganiach, oczekiwaniach, potrzebach. miałam bezpośredni kontakt z trzema różnymi osobami - nauczyciel(k)ami kontaktowymi i to, co bardzo zwraca moją uwagę, to życzliwość, zainteresowanie, stały kontakt w razie potrzeby, uśmiech, uśmiech, uśmiech. i ten uśmiech i życzliwość są naprawdę cenne. bo zdarzyło mi się rozpłakać z nerwów podczas zebrania, podczas którego rozumiałam tylko, że chodzi o przemoc, i że coś się wydarzyło w klasie, ale nic więcej (a, jak część osób wie, moje gruczoły łzowe mają szeroke wrota, i jakieś takie niedomknięte). i zostałam wtedy zaopiekowana przez inspektora, który wyszedł ze mną na korytarz i wszystko objaśnił po norwesku, a potem do końca zebrania stał ze mną i tłumaczył, co się dzieje. zresztą pod tym względem - języka norweskiego - cały początek szkoły był niesamowitym wyzwaniem, nagle dostaje się mnóstwo informacji po norwesku, zadania po norwesku, co tydzień nowa kartka z planami i sprawozdaniem, i jeszcze mejle, i rodzice piszą, duuuużo się działo. w tym kontekście pomocne było to, że obie nauczycielki zaoferowały, że będą pisać notatki po zebraniu i mi wysyłać, żebym miała wszystko na papierze (i tu mogłam wybrać, czy norweski jest ok, czy chcę po angielsku). podczas rozmów indywidualnych rodzicom niemówiącym po norwesku przysługuje też tłumacz/ka, niektóre placówki praktykują to także podczas zebrań z rodzicami (w starej szkole dostałam informację, że inspektor nie wiedział, że jest taka potrzeba, czyli wynikało z niej, że mogłabym tego tłumacza mieć, w nowej szkole poprosiłam o tłumacza i dostałam odmowę z informacją, że to tylko w przypadku rozmów indywidualnych. a miesiąc temu w przedszkolu, do którego zacznie chodzić córka, na pierwsze zebranie zamówiono mi tłumacza bez proszenia - dałam tylko znać, że w tkaich sytuacjach, kiedy dużo Norweżek i Norwegów rozmawia między sobą, jest mi trudno nadążyć i zrozumieć wszystko - no i te trzy sutacje pokazują, że kwestia jest nieco uznaniowa, albo że ktoś tu oszczędza/nie zna przepisów/ściemnia. 
jeśli chodzi o wsparcie dla dzieci, dzieciom, które już mieszkają w Norwegii i jeszcze nie znają języka wystarczająco dobrze, przysługują dodatkowe zajęcia z języka norweskiego (særskilt norskopplæring / SNO), no i decyzję o takim kształceniu dostał nasz Maciek, po uprzedniej diagnozie przez szkołę. niestety do tej pory nie udało mi się otrzymać informacji w jaki sposób to było realizowane, na decyzji miał prawo do ok. 200 godzin języka norweskiego, a dowiadywałam się, że pani chora, że cośtam, cośtam, i to będę sprawdzać. w każdym razie szkoła czuwa nad tym i sprawdza. na marginesie, szukając norweskiej nazwy znalazłam jeszcze różne inne przywileje językowe, jeśli chodzi o dzieci z mniejszości - kiedyś opiszę :)

5. sommerskole (szkoła letnia, po naszemu półkolonie/wakacje w mieście) - ostatnia rzecz na dziś - to oferta gminy dla dzieci i młodzieży szkolnej - darmowych zajęć/aktywności. oferta obejmuje 3 lub 4 tygodnie wakacji (dwa tygodnie po zakończeniu szkoły i 2 tygodnie przed rozpoczęciem szkoły), a w ofercie tygodniowe kursy (na każdy tydzień kilka do wyboru). dla dzieci po 1. klasie były to kursy związane z językiem norweskim, matematyką lub przyrodą (ale bardzo luźno związane, tak z perspektywy dziecka dodam). Maciek dostał miejsce na dwóch takich tygodniowych kursach, oba dodatkowo z nauką pływania, i bardzo sobie chwalił. kursy realizowane są w wybranych szkołach (zbiorczo, każdy może wybrać dowolną szkołę w Oslo), no i liczba miejsc jest pewnie jakoś ograniczona, ale jest to tutaj ogromnie popularne (z poprzednich lat pamiętam tabuny dziewcząt i chłopców w mieście, w dzielnicy, w autobusach, z charakterystycznymi smyczami i identyfikatorami z napisem "sommerskole'). pierwszego dnia kursy rodzic dostaje plan z informacją, co będzie się działo w poszczególne dni (co jest pomocne w prowadzeniu dialogu z dzieckiem, które "nic-nie-pamięta"), oraz - jak to w Norwegii - z określonymi celami edukacyjnymi na każdy dzień :) aha, no i po każdym kursie realizowana jest elektroniczna ewaluacja. która to, ta ewaluacja, generalnie jest praktykowana w norweskim systemie edukacji :)

im dłużej piszę, tym więcej rzeczy mi się przypomina. mam jeszcze do napisania o poziomie nauczania, o wartościach i o współpracy ze szkołą w przypadku trudności u dziecka, jeśli chodzi o złość i zachowania agresywne, ale że mam na wierzchu inne myśli teraz, wrócę do tego kiedyś.