niedziela, 30 października 2016

Emigrantki własnym głosem


Uczestniczę w konkursie "Emigrantki własnym głosem" organizowanym przez Muzeum Emigracji w Gdyni na najciekawszy blog pisany przez polską emigrantkę. 

środa, 26 października 2016

o wykluczeniu i włączeniu

to tekst, który noszę w sobie już wiele tygodni. to proces, w którym znajduję się od kilku lat i od kilku miesięcy. to wykluczenie i włączenie. 

jestem w Norwegii od stycznia 2013 roku, pracuję i mówię po norwesku od kwietnia 2016 roku. bo Polska, bo szkolenia, bo misja, bo projekty, bo stowarzyszenie, bo ciąża, bo drugie dziecko. trochę długi proces integracji, ale tak wyszło. 

to, czego doświadczam w tej chwili w Norwegii, jest naprawdę cudowne. w sensie społeczno-towarzyskim. z niemówiącej po norwesku "matki Maćka" lub niewidzialnej osoby stałam się "Gosią". i to jest bardzo przyjemne. co ciekawe, budowane "na dzieciach" i "wokół dzieci".  
- bo pracuję w przedszkolu, w instytucji, której powierza się opiekę nad kochanymi osobami,
- bo mówię po norwesku (a jeśli czegoś nie umiem powiedzieć, to mówię naookoło, w każdym razie radzę sobie),
- bo przedszkole jest na osiedlu, które mieści się w rejonie szkoły Maćka, a to oznacza, że rodziców ze szkoły spotykam również w przedszkolu i prowadzimy wtedy zupełnie inne rozmowy, 
- bo jestem tu już długo, "kulturowo" rozumiem coraz więcej,
- bo niektóre dzieci z przedszkola przychodzą na piłkę 7-latków z bratem i przybiegają do mnie,
- bo odważyłam się wreszcie prosić o pomoc - podwiezienie na mecz, opiekę w czasie ogniska itp.

a jednak całe to doświadczenie, te cztery lata, prowadzą do smutnej refleksji. pokazują, jak bardzo zaspokojenie potrzeb wyższego rzędu* zależy od innych ludzi. i jak łatwo jest się pogubić, kiedy nagle lądujemy w mniejszości narodowej czy etnicznej. jak łatwo jest zapomnieć, jakim się jest człowiekiem i co się potrafi. jak trudno jest się przebić przez stereotypy i uprzedzenia albo przez zwykłą obojętność. nawet w takim kraju jak Norwegia, z długim doświadczeniem wielokulturowości, integracji mniejszości, ze standardami i rozwiązaniami wspierającymi takie osoby jak ja, jak my. 

polityka, standardy, rozwiązania są ważne. 
ludzie są jeszcze ważniejsi. 
tacy, którzy się do Ciebie uśmiechają. 
tacy, którzy odpowiadają na Twoje powitanie. 
którzy rozpoznają Cię na ulicy. 
którzy pytają, co u Ciebie.
tacy, którzy opanowują swoje zdziwienie, dowiadując się, że masz dobre wykształcenie i wiele lat doświadczenia zawodowego.
tacy, którzy z życzliwością słuchają Twoich błędów albo cierpliwie powtarzają pytania, a potem wspierająco komentują, że świetnie mówisz w ich języku.   
pamiętają, że córka poszła do przedszkola, a syn lubi ninjago.
pamiętają, że jesteś z Polski. że jesteś człowiekiem. 

na to wszystko ciężko pracowałam. 
chodząc na kurs czy do kawiarni językowej, czytając po norwesku, wertując słownik, oglądając seriale o młodzieży, siedząc nad zadaniami domowymi i informacjami ze szkoły.
chodząc do urzędu pracy, na głupi kurs dla osób polskojęzycznych, poszukując praktyki. 
stojąc przy boisku i gadając z innymi rodzicami, czasem udając, że nie widzę, jak bardzo nie mają ochoty.

znajomość języka i praca w zawodzie pedagogicznym, w pobliskim miejscu, okazały się kluczowe. nie da się mnie nie widzieć. nie da się o mnie zapomnieć. łażę po dzielnicy i wykrzykuję radosne "hei, hei". sprzedaję ciastka i parówki na imprezie sportowej. entuzjastycznie reaguję na spotkania z obecnymi i byłymi przedszkolakami. zgłaszam się do "dwójki rodzicielskiej" (i głos mi się wtedy trzęsie z poruszenia) i organizuję szatańskie klasowe Halloween. wykorzystuję różne okazje, żeby powiedzieć trochę o sobie, żeby opowiedzieć o dzieciach, o tym, dlaczego Maciek się tak złości (tak, to mój dodatkowy projekt, zrobić mu zaplecze wolne od szybkiej oceny w stylu "to ten, co uderzył moje dziecko"). wypełniam telefon numerami rozpoczynającymi się od słów "mamma til..." i "pappa til..." (czyli matek i ojców). a przy rzeczonym boisku krzyczę głośno "heia Årvoll", uczę się też imion innych chłopców, żeby personalizować doping, rodzice wtedy uśmiechają się jakby szerzej. odważyłam się zacząć zapraszać te osoby do znajomych na FB, i zaczęłam pisać więcej po norwesku (może to dla kogoś banalne, a dla mnie jednak symptomatyczne - w przypadku niektórych norweskich znajomych, widywanych w szkole/pracy/na treningu, zajęło mi to pół roku albo rok).

z jednej strony - bardzo się z tego wszystkiego cieszę. 

z drugiej - z metapoziomu - trochę mnie to przeraża. 
przeraża mnie, jak wiele musiałam zrobić, żeby osiągnąć ten stan teraz. przeraża mnie, jak dużo to kosztowało, zwłaszcza psychologicznie, mimo że znam te mechanizmy: mniejszość - większość, stereotypy, uprzedzenia i dyskryminacja, mikronierówności i mikroafirmacje, grupy, potrzeby. przeraża mnie, że inne osoby to też tyle kosztuje. że też muszą być silne, umieć się uczyć, dawać radę, nie spać po nocach, zapominać o tych, co nie odpowiedzieli, nie spojrzeli, nie rozpoznali. cieszyć się tym, co dobrego. że muszą uczyć się prosić o pomoc. 
a jeśli nie są takie... jeśli uczą się wolno, mają więcej dzieci, nie mają partnerek/ów, którzy współdzielą obowiązki domowe, nie mają dzieci, wokół których mogą budować, wykonują pracę z niską płacą i niewielkim prestiżem, często samotnie (jak sprzątanie). a jeśli mają tylko troszkę znajomych, tylko tych z Polski, tylko współspaczy. a jeśli tylko takich znajomych, którzy okopują się w mniejszości, uważają się za lepszych (i od tzw. "ciapatych", i od tzw. "norków"). czemu też warto się przyjrzeć z perspektywy psychologicznej, socjologicznej, antydyskryminacyjnej. skoro na zewnątrz jest tak trudno, po co walczyć. tu jest swojsko. jest piwo i fajki od przemyta. sami katolicy. prawdziwi Polacy. 

i dwie myśli na koniec, pomimo tego, jak było trudno.

nie wyobrażam sobie, jak czują się osoby z mniejszości narodowych, etnicznych, religijnych, docierające do Polski. do Polski bez systemu wsparcia, bez wartości międzykulturowych, za to z całą polską mentalnością, z większością, która na każdym kroku przypomina, kogo w Polsce nie chcemy, a kogo szanujemy. komu czego nie wolno, kogo deportować, a kogo nie przyjmować. na głowę kapelusze, a nie żadne "dżihady" (no dobra, oszukuję, to perełka z polskiej mniejszości). niech się uczą języka, żadnych zasiłków, niech sobie radzą. albo niech wracają "do siebie". nie ma "do siebie"? że Romowie? że wojna? e tam, moje miłosierdzie mi nie pozwala... tego zobaczyć. 

i tu przychodzi druga myśl, że - pomimo wszystko - mam łatwiej, bo jestem biała, heteroseksualna, wykształcona, pochodzę z Europy, trafiłam do Norwegii. która w codzienności wykracza poza stereotyp kraju skandynawskiego, miodem i mlekiem płynącego, ale jednak... na razie zostaję. 

Oslo, 26/27 października, 00:53

*odwołuję się do piramidy potrzeb A. Maslowa, potrzeby niższego rzędu to potrzeby fizjologiczne i bezpieczeństwa, potrzeby wyższego rzędu to potrzeby społeczne, uznania i szacunku oraz samorealizacji.