sobota, 4 listopada 2017

idzie nowe

a właściwie już nowe przyszło, nie mylić z dobrą zmianą. 

ostatnie miesiące były u nas obrzydliwie trudne, bo otóż nie mogłam znaleźć pracy, na to nakładały się wątki finansowe, kontakty z różnymi instytucjami, i miliony pomniejszych rzeczy. teraz już lepiej :) bo jest praca. brand new. 

otóż zostałam pedagożką wspierającą (støttepedagog) w mieście Oslo, w jednej z dzielnic. jestem zatrudniona przez Oslo kommune, w teamie pedagogicznym (Pedagogisk Team, w innych dzielnicach funkcjonujące także jako Fagsenter for barn og unge albo Pedagogisk Fagsenter). to ekipa osób, których zadaniem jest wspieranie dzieci przedszkolnych ze specjalnymi potrzebami. mamy bardzo różne wykształcenie, wspiera nas i opiekuje się nami kilka pedagożek/pedagogów specjalnych, no a my codziennie pracujemy z dziećmi w ich przedszkolach. 

jestem w tym teamie od środy i od środy unoszę się 20 cm ponad chodnikami, jakby to powiedział Fisz. mam poczucie, że trafiłam wreszcie w odpowiednie miejsce, że coś wskoczyło i zaskoczyło, że będę się w tej pracy rozwijać i spełniać. 

dlaczego jest tak dobrze?
1. już widzę, że będę miała okazję wykorzystać dużo więcej swoich psychologicznych i pedagogicznych kompetencji niż w zwykłej, "etatowej", pracy w przedszkolu, 
2. na pewno rozwinę się językowo (już to robię), bo czytam mnóstwo opinii, diagnoz, obserwacji, które zawierają pojęcia znajome, ale jednak obce, czyli psychologiczno-pedagogiczne słownictwo - czas start!,
3. praca z dziećmi ze specjalnymi potrzebami, choć dawno od niej odeszłam, zawsze była taką interesującą dla mnie ścieżką, no i wracam tutaj,
4. wiem, że będę mogła wykorzystać moje kompetencje językowe w zakresie języka polskiego i - dawno nieużywanego - rosyjskiego :) [na razie śpiewam "Pust wsjegda budjet sońce", ale dam radę więcej],
5. pracuję w przedszkolu z trójką dzieci, a jednocześnie jestem niezależna, tzn. sama planuję swoją pracę, sama wybieram najlepsze metody i techniki, 
6. mogę skupić się na merytoryce, na realnym, intensywnym kontakcie z konkretnym dzieckiem, a nie na przygotowywaniu jedzenia, sprzątaniu podłogi czy ubieraniu w zimowe ciuchy osiemnaściorga dzieci,
7. wracam do wiedzy merytorycznej ze studiów - o autyzmie wczesnodziecięcym, mutyzmie wybiórczym, opóźnieniach rozwojowych,
8. już wiem, że stoi za mną (ze mną) zespół - szefowa, która w piątek przysłała mi smsa, pytając, jak mi się podoba i życząc miłego weekendu, pedagożka specjalna, która mnie wprowadziła i była totalnie życzliwa, inna pedagożka, która smsa z prośbą o kontakt w sprawie dziecka rozpoczęła słowami "witamy w naszym teamie :)", 10 osób, z którymi spotkałam się na comiesięcznym spotkaniu sieciującym, służącym wzajemnemu wsparciu i pogadaniu o tym, co dobre, a co trudne, 
9. mam mejla z końcówką oslo.kommune.no - o bogini, w życiu bym się nie spodziewała!
10. pracuję z dawnym wychowawcą Maćka, który był jasnym punktem w naszym oswajaniu się z norweską kulturą przedszkolną, i z którym wreszcie z angielskiego mogłam przejść na norweski. 

kilka, kilkanaście tygodni temu, szukając pracy w szkole albo przedszkolu, myślałam sobie, że o ja pier..., dlaczego tej pracy nie ma. a dodatkowo, o kurde, a jak już ją dostanę, to co? zostanę w przedszkolach na zawsze? czy aby na pewno tego chcę? 
a potem zadziałał przypadek, sieć kontaktów, ludzka życzliwość, i wszystkie godziny poświęcone na naukę norweskiego, i oto jestem. 

przed chwilą znowu powiedziałam do męża:
"- ej Gruby, wiesz co?
 - nooo?
 - ale mam fajną pracę!" 

szczęśliwa. spełniona. doceniona. ja. JA. 


sobota, 19 sierpnia 2017

najgorsza matka świata

tak! mam ten tytuł! jestem, a właściwie bywam najgorszą matką świata!
to tytuł przyznawany wyłącznie przez własne dzieci, za każdym razem z wielką pasją i energią, które każą wykrzyczeć go tak, żebym na pewno usłyszała. 

jeśli aspirujesz do bycia najgorszą matką świata, a brak w tym zakresie podręczników i instrukcji spędza ci sen z powiek, spieszę z odsieczą merytoryczną. przygotowałam krótkie, oparte na własnym doświadczeniu, zestawienie. 

(ojce, się nie martwcie, tytuł najgorszego ojca świata przyznawany jest analogicznie.)

żeby zostać najgorszą światką mata, tfu, najgorszą matką świata, czasami wystarczy jedynie:
1. powtórzyć, że to naprawdę był ostatni odcinek bajki, dla pewności warto dodać "tak jak się umówiliśmy";
2. powiedzieć, że "dzisiaj nie jest dzień słodyczowy";
3. oczekiwać, że po treningu wrócimy do domu (bo na przykład jest 19:00), można też zaszaleć i spróbować nie być ostatnią ekipą odchodzącą od boiska (nie wiem jeszcze, jak to jest, pozostali chyba sobie chwalą, bo odchodzą przed nami); 
4. poprosić o umycie zębów, prysznic, ubranie się (wysokie ryzyko, niektóre rzeczy dwa razy dziennie);
5. obudzić (najlepiej najłagodniej jak się da, można przytulić albo, o zgrozo, pocałować);
6. zapomnieć kupić keczup;
7. przypomnieć o upływającym czasie - to jest ta podstępna część, im bardziej on upływa, tym wolniej dzieją się sprawy konieczne do zadziania się, a im bardziej OA (osoba aspirująca) przypomina, tym krótsza jest jej droga do upragnionego tytułu;
8. zapytać, co dziecko chce jeść, można też dwa razy;
9. właściwie zapytać o cokolwiek drugi raz, bo nie uzyskało się odpowiedzi;
10. poprosić o powtórzenie, bo poranne wypowiedzi wywodzą się ze szkoły polskiego mamrotu, a człowiek matka jednakowoż nie chce, żeby coś umknęło;
11. zakomunikować, że minął czas na przyjemność typu "kontakt z ekranem";
12. powiedzieć, że już naprawdę gasimy światło;
13. nie znaleźć paska;
14. zaoferować pomoc, kiedy człowiek się spieszy, a na przykład zamek błyskawiczny się zaciął;
15. wersja zaawansowana: zakończyć pracę - upichcić obiad - zapakować do pudełek - zawinąć w ręczniki po babcinemu, bo brak termosu - zabrać z domu: jedzenie, pieluchy, wodę w 3 różnych butelkach, długi rękaw, kurtki, ubranie na zmianę, ochraniacze, piłkę małą, dużą, rękawice bramkarskie, telefon, pieniądze, śmieci - odebrać dziecko 1 ze szkoły - posadzić na ławce, żeby już jadło - odebrać dziecko 2 z przedszkola - spotkać dzieci - zdjąć dziecko 2 z huśtawki, bo już musimy iść na trenieng dziecka 1 - powtórzyć 50 razy, że już nam zostało tylko 20 minut - zachęcić dziecko 1, żebyśmy już szli - zdjąć dziecko 2 ze zjeżdżalni - iść/poganiać/czekać/gonić/łapać/ściągać z jezdni/popędzać - dojść na boisko - zaordynować przebieranie w strój sportowy - zasugerować, że uprzednie zdjęcie obuwia pomaga w zmianie spodni, zwłaszcza, jeśli zależy nam, żeby była szybka i dyskretna (a zależy bardzo) - zaoferować pomoc - subtelną odmowę przyjąć z pokorą - po rozpoczęciu treningu dziecka 1 nakarmić dziecko 2 pudełkiem z ręcznika - pozostałe 70 minut biegać za dzieckiem 2, zwłaszcza zdejmując je z boiska, wyjmując z kałuży, ograniczając dostęp do przedmiotów niebezpiecznych - po zakończeniu trenigu zaoferować powrót do domu - subtelną odmowę przyjąć z godnością - mielić w ustach cierpkie słowa - godzinę i jakieś 500 metrów pod górkę później być już w domu - nieeee, w domu wcale nie czeka drugi rodzic, wypoczęty i uśmiechnięty, w domu czeka życie wieczorne, oparte na subtelnych odmowach oczywiście (drugi rodzic to normalnie wraca na gotowe ;) )*** ta oto sekwencja zawiera przynajmniej 7 różnych momentów, kiedy można zostać najgorszą matką świata, naprawdę jest szansa.

można też stracić cierpliwość, bo kto by to wszystko, do cholery, wytrzymała.
może najlepsza matka świata...   

wtorek, 8 sierpnia 2017

co mam mu powiedzieć?

co mam powiedzieć temu 8-latkowi, który tak bardzo chce umówić się z kimś na popołudnie, sobotę, granie w piłkę, granie na konsoli, i tak regularnie dostaje odmowy? 

co mam powiedzieć chłopcu, który prosi, żebym zadzwoniła do kolejnej mamy zapytać o możliwość spotkania?

co mam powiedzieć chłopcu, któremu czytam wiadomość, że kolega nie może, jest u cioci, że innym razem, że może jutro, że niestety?

co mam powiedzieć, kiedy inny raz nie następuje, a on pamięta i pyta dlaczego? 

co mam powiedzieć chłopcu, który usłyszał, że kolega nie może się z nim bawić, bo zabronił mu tata, a ja nie do końca wiem, co się wydarzyło i w jakim kontekście?

co mam powiedzieć chłopcu, który widzi, jak inni chłopcy są odbierani ze szkoły z kolegami i idą się razem bawić? 

co mam powiedzieć chłopcu, który wybił okno w szkole, bo kolega powiedział mu, że jeśli nie rzuci kamieniem w okno, to on, ten kolega, wyprowadzi się i mój chłopiec nie będzie mógł go nigdy odwiedzić? 

co mam powiedzieć chłopcu, któremu tak trudno zapanować nad impulsami, emocjami, nad czym pracujemy, co może być źle widziane przez innych rodziców?

co mam powiedzieć chłopcu, który lgnie do kolegów, chce z nimi spędzać czas, chce się z nimi bawić? 

co mam powiedzieć chłopcu, o którym pracujący z nim specjaliści mówią, że bardzo chce być akceptowany? 

ile zbiegów okoliczności można znieść? w ile zbiegów okoliczności uwierzyć? ile razy zagryźć wargi, kiedy znowu spotkamy chłopców, którzy są gdzieś w kilka osób, bo rodzice ich umówili? jak przeskoczyć to, że nie znamy się z liceum, studiów, pracy, osiedla, od wielu lat? już pal licho, że mnie nigdy nikt nie zaprosił na kawę i na spotkanie, jestem duża, poradzę sobie. ale czy ten chłopiec sobie poradzi?

jakie znaczenie ma fakt, że jesteśmy z Polski? co oni sobie myślą? co mają w głowie? skąd mam to wiedzieć? co o tym myśleć? 

jak mam wspierać tego chłopca?

co mam mu powiedzieć?

Ps. jeśli w Waszej okolicy są dzieci z mniejszości, mniej popularne, uboższe, zaproście je do siebie, zagadajcie do ich rodziców, wyciągnijcie rękę. bo co oni mają im powiedzieć?

niedziela, 4 czerwca 2017

samodzielnie

00:27 powinnam spać, ale tak bardzo potrzebuję czasu tylko ze sobą, zwłaszcza w środku kolejnego długiego weekendu (późną wiosną Norwegia jest w tej kategorii absolutnie niedościgniona). 
leci czwarty tydzień samodzielnego i samotnego rodzicielstwa, choć właściwie to pewnie szósty, dwunasty albo piętnasty, dużo jestem tej zimo-wiosny sama z dziećmi.
i każda refleksja nad takim permanentnym stanem porusza mnie do głębi i trochę przeraża. bo ja jednak mam do kogo zadzwonić i wiem, że za parę dni wszystko wróci do naszej normy. 

samodzielne rodzicielstwo to stan, w którym:
- każda pielucha twoja,
- każda pretensja twoja,
- każdy paproszek z podłogi twój,
- każda brudna i czysta skarpetka twoja,
- wszystkie rozrzucone buty, wywinięte na lewą stronę ciuchy, worki ze śmieciami, pleśniaki z lodówki, brudne kubki, rozlane kakao i rosół, kartonowe tytki wrzucone do kibla, wszystko twoje. na bogato.

a to dopiero początek, to tylko rzeczy, ale jakie debaty, Mariusz Szczygieł by się nie powstydził, podyskutować sobie można na każdy temat. najbardziej lubię te dyskusje okołołóżkowe, o tym, czy już aby na pewno trzeba wstać i dlaczego nie, oraz czy aby na pewno trzeba iść spać i dlaczego nie, oraz koniecznie, w którym łóżku, bo taty nie ma, bo obiecałaś, bo weekend. 

są też dyskusje okołojedzeniowe, czyli traktaty o wszystkich rzeczach, które mi nie smakują, i o wszystkich, na które nie mam ochoty, bardzo długie i zawiłe. 

dużo mamy dyskusji o szkole, choć szczęśliwie udało mi się doprowadzić do zdelegowania odrabiania lekcji na szkołę właśnie :) w ramach pomocy w pracy domowej (leksehjelp). uprzednio zdarzało nam się spędzać 90 minut nad napisaniem 3 zdań pojedynczych. rozmawiamy o tym, kto nie lubi szkoły i dlaczego, a czasem, kto szkołę trochę lubi, o tym, czy warto iść do szkoły, o tym, że istnieje obowiązek szkolny oraz o tym, co w szkole będzie albo było. czasem o buddyzmie sobie porozmawiamy, o Sokratesie albo o tym, że trzeba innych ludzi szanować. 

bardzo lubimy sobie pogadać o urządzeniach elektronicznych i o kolegach. o tym, jak długo można ich używać, i czy teraz, a dlaczego nie teraz, a S. powiedział, że będzie grał, jak wróci do domu, a byłem u O. i tam był V. i oni mi nie pozwolili grać, bo tylko ja i D. nie mieliśmy swojego tableta ani komórki (tak! ośmiolatki odwiedzają się z tabletami i zajmują graniem równoległym, a rodzice nad tym nie panują), a inny S. powiedział, że nie wie, gdzie jest drugi pad i mogłem tylko patrzeć. więc ja muszę teraz zagrać. a kiedy jest mój dzień grania, a ile będę mógł grać, a dlaczego to nie działa, a gdzie jest internet. 

oprócz tego rozmawiamy o pokemonach i piłkarzach, o możliwych ewolucjach Eevee i o tym, ile goli strzelił Ronaldo, o tym, jak było na meczu i czy ja widziałam, jak syn obronił (czasem nie widzę, bo akurat biegnę za córką na łąkę/przez płot/na boisko/w krzaki/niepotrzebne skreślić). 

reasumując, wszystkie rozmowy twoje. pomysły, opowieści, refleksje brzmiące jakby były w obcym języku (to te o pokemonach), wszystko twoje. ciekawe, albo nudne - twoje. w najmniej odpowiednim momencie - twoje.

a propos biegania i patrzenia, właśnie, to jest twoje też. bycie wszędzie, gdzie trzeba, z dwójką. na przykład na meczach i treningach starszaka. albo na imprezach szkolnych i przedszkolnych. albo w sklepie (koszmar, unikam jak mogę, ale czasem się nie da). albo na pracach społecznych (dugnad) wokół bloku. a córka bardzo szybko biega i uwielbia uciekać. syn za to lubi czasem zrobić akcję protestacyjną, tzw. sitting. połączenie mało kompatybilne, zwłaszcza dla mnie i moich czterech siatek. 

twoje jest ogarnianie chaty i dzieci jednocześnie. twoje jest radzenie sobie z ciągłymi wyrzutami sumienia, bo np. któreś dziecko chce się bawić, a ty jeszcze tylko pranie rozwiesić/poskładać, zmywarkę załadować/rozładować, a niedajbosze, kawę zrobić (no nie, nie wypić, bez przesady). twoje są nocne sprzątania albo poranne przeklinania, jeśli olałaś już kuchnię. twoje są góry ciuchów, nadepnięte zabawki i zapomniane butelki. twoje są zgubione piłki, rękawice, figurki, karty. twoje są rzuty oka na te miejsca, które jeszcze czekają na swoją kolej, albo zupełnie nie są priorytetem, i jakieś takie przykurzone. 

twoje są dzieci naraz. twoje są ich kłótnie, przepychanki i jednoczesne płacze. twoje są momenty, kiedy kompletnie już nie wiesz, jak zaspokoić ich potrzeby, choć tak naprawdę chcesz się zająć własnymi. twoje są poranki, kiedy córka akurat chce być cały czas na rękach, bo inaczej bardzo głośno płacze (I mean it, bardzo głośno), a tu syna jednocześnie trzeba wesprzeć w organizacji i decyzji o wyjściu z domu jednak. twoje są gry planszowe z synem, rozwalane przez córkę. twoje jest...

mogłabym tak w nieskończoność. dziesiątki, setki, miliardy czynności i drobiazgów.
to tak wszystko bardzo jest twoje. 
a nie, wróć. 
moje.


sobota, 4 lutego 2017

a tak jest naprawdę

coś mnie dzisiaj męczy, i postanowiłam o tym napisać. bo chcę zapytać, jak inne osoby sobie radzą w takich okolicznościach. i choć zastanawiałam się chwilę, czy wypada takie rzeczy pisać, bo to przecież intymne, i internety, to piszę jednak, na pohybel tym, co uznają blogi i fejsbuki za autokreację i lukrowanie życia. i na pohybel tym autokreacjom właśnie. i będzie o braku pieniędzy i o trudnościach macierzyństwa. 

otóż życie mnie męczy, moje własne niestety. brnę, oblepia mnie zmęczenie, pesymizm (chętnie nazywany realizmem, no ale generalnie uważam, że mam przerąbane, i że to się wszystko nie uda). oblepia mnie nadmiar rzeczy do zrobienia i całkowity niedobór przyjemności. oblepia mnie brak pieniędzy i wiążące się z nim ograniczenia, wyrzeczenia, wkurzenia. oblepia mnie tęsknota za osobami w Polsce, przykrość z powodu braku kontaktu, wyrozumiałość na "każda ma swoje życie" i złość, że nasze życia przestały się zazębiać. oblepia mnie intensywny kontakt z małoletnimi i bezdech od kontaktu z dorosłymi. niemamjużsiły.

jak sobie radzicie, kiedy nie macie już siły? co robicie, co myślicie? tonę w żalu do dorosłości, do losu, do tego, że sobie taki ukułam czy tam wystrugałam. albo że wcale nie jestem jego panią ani żadnym sterem, żeglarzem, okrętem. 

taka piosenka mi się przypomina "przyjmij brak", bardzo ją lubię, ale równocześnie nie chcę przyjąć tego cholernego braku. 

pieniądze. wiecie albo nie wiecie, od prawie 8 lat borykamy się z ich brakiem, z konsekwencjami oszustwa, ale też późniejszych głupich decyzji w stylu "rwiemy do przodu, damy radę".  konsekwencją ostateczną jest emigracja zarobkowa, na której wcale nie jest lepiej, bo żadne z nas nie jest hydraulikiem ani cieślą szalunkową. bo przez długi czas żyliśmy z jednej pensji, bardzo niewielkiej, i drobiazgów z Polski i to ciągnie się za nami do tej pory. bo ceny wynajmu mieszkań są tutaj zabójcze, a każda umowa wiąże się z opłaceniem z góry czynszu i depozytu (3-krotność czynszu), więc pożyczki, kombinacje, karty kredytowe. bo przekonałam się boleśnie, że zawód nauczycielki przedszkola jest tu równie prestiżowy i doceniany jak w Polsce, czyli wcale. po pierwszym zachłyśnięciu się własnymi pieniędzmi ze zgrozą skontestowałam, że wystarczają na czynsz, przedszkole i już nie wystarczają na świetlicę szkolną (która tutaj jest płatna). przez pierwsze 3 lata zdarzało mi się wciąż przeliczać na złotówki, dodawać w myślach ceny produktów, żeby sprawdzić, czy wystarczy, nie jechać do miasta, bo bilet na metro jest drogi, nie mieć na chleb. na wspólnych wakacjach byliśmy już 3 razy w ciągu 10 lat małżeństwa. te ostatnie, sprzed prawie 3 lat, to wciąż niespłacona karta kredytowa. bo - w myśl przysłowia o biednym, co mu wiatr w oczy - regularnie zdarzają nam się mandaty za parkowanie (absolutna zmora w Oslo), uszkodzone opony, stłuczka i nowa chłodnica itd. itp. a ostatnio też przekroczenie prędkości o 9 km, bardzo drogie. więc ciągle, ciągle jesteśmy do tyłu. ciągle sobie odmawiamy, rezygnujemy, liczymy. a sprawy w Polsce nadal się ciągną, i od jakiegoś czasu stoimy tam w miejscu, a może nawet spadamy, bo odsetki lecą. na nartach chciałabym syna nauczyć. ale trzeba je mieć, narty, buty, moje buty rozwaliły się ze starości, a i narty słabo. no nie da się, ni cholery. telefon mam rozbity od 2 miesięcy, dzieci w przedszkolu mówią, że mogę sobie kupić nowy, syn dodaje, żebym nazbierała na ajfona, a mnie szlag trafia, bo nie mogę. bo rok temu trafiliśmy na oszusta na allegro, i przysłał nam dwa zalane telefony, a potem zniknął. jeden telefon umarł od razu, drugi się trochę wiesza, trochę zmula, i z tej rozpaczy rzucił się na podłogę i ma rozbitą szybkę. i jak słyszę, że pieniądze szczęścia nie dają, to po prostu mam ochotę, niepowiemco. 

dzieci i macierzyństwo. czasem sobie coś napiszę, tutaj albo na fejsie, tak zabawnie i z przymrużeniem oka, jak to jest w tym macierzyństwie. no jak o tym piszę o 23, to naprawdę jest zabawne, ale codzienność przerosła moje oczekiwania. to, że dzieci są cały czas, cały czas z nami, obok nas, na nas. zaczynam rozumieć, dlaczego tak często spędzałam weekendy u babci i dziadka, co zresztą uwielbiałam, i nie potrafię opisać, jak bardzo zazdroszczę moim rodzicom. to, że zajmowanie się nimi wymaga tak dużo różnorodnej pracy, karmienia, mycia, prania, sprzątania, układania, zakupów, zaprowadzania, odprowadzania, zebrań, imprez szkolnych i przedszkolnych, kontaktów z nauczycielkami, odrabiania lekcji, zawożenia i odwożenia na urodziny itd. itp. to wszystko mnie nieustannie zadziwia. i drażni, bo nie daje czasu na spokojne bycie razem, na budowanie relacji, więzi, bo ciągle coś jest do zrobienia. nienawidzę siebie, kiedy słyszę, że znowu powiedziałam "czekaj, tylko...". 
do tego dochodzą pieniądze. dzieci muszą być ubrane, muszą być zaopiekowane, nakarmione, muszą mieć łyżwy (jak wszyscy), chciałyby mieć też biegówki (jak wszyscy) i narty zjazdowe (jak mama kiedyś miała i większość tutaj ma). no ale nie da rady. zabawki opędzamy klockami lego, na które jest zbierane i ciułane, plejstejszon i xboxa, i telewizor opędzamy grami na rozbitym telefonie. chcą też chodzić na piłkę, szachy i taekwondo. dwa pierwsze tanie, ostatnie nas dobija różnymi ukrytymi kosztami. ale dziecko przeszczęśliwe i zaangażowane, więc zaciskamy zęby i jedziemy z koksem.
i ta ciągłość dzieci. my, rodzice, wychodzimy razem raz na pół roku. bo nie mamy tutaj nikogo, kto chciałby spędzić wieczór z naszymi dziećmi i zrobić to nieodpłatnie. a odpłatnie - no cóż, za wysokie progi. nie pamiętam, kiedy byliśmy razem w kinie. może 5-6 lat temu? czasem ktoś mnie pyta o to, czy mamy szansę chociaż na tydzień wakacji bez dzieci. albo chociaż na weekend bez dzieci. albo ktoś pisze, jak tęskni za dziećmi, co są z babcią i dziadkiem na wakacjach. żadna z babć nie ma gotowości zabrać naszych dzieci na wakacje. więc nie, nie mamy szans. pusty śmiech mnie ogarnia. 
i czas dla siebie. kiedy zdarzają mi się dwie wieczorne godziny, rzucam się jak ryba w sieci, bo nie wiem, czy gadać/być z mężem, oglądać serial, czytać książkę, płacić rachunki, uczyć się norweskiego, obsługiwać pralkę i zmywarkę, składać ciuchy, pisać bloga, usiąść na fejsie, po prostu zmulać, albo iść spać. w efekcie książki czytam w kiblu, norweskiego się prawie nie uczę, choć staram się cokolwiek po norwesku czytać i pisać, oglądam coś z rzadka, z rzadka też piszę, a ciuchy leżą. chciałabym bardzo mieć czas - dla związku, dla nas, i dla siebie. 
i wreszcie, najważniejszy chyba w tej kategorii, syn, który jest dzieckiem-wyzwaniem. codzienne funkcjonowanie z nim, z jego emocjami, ze złością wjeżdżającą na poziom 10 z różnych powodów, z niezadowoleniem, warczeniem, krzykiem, które towarzyszą nam codziennie, CODZIENNIE. teraz już dostajemy wsparcie specjalistki i specjalisty, ale to długi proces, rozciągnięty w czasie, więc efektów jeszcze nie widać. i córka w tym wszystkim, w tym koktajlu codziennym, już powtarzająca różne dźwięki i zachowania. bezsilność. 

emigracja. ciągle jest trudno. ciągle mam tu trzy osoby, na które mogę liczyć i do których jest mi blisko. z jedną z nich mieszkam. z jedną z nich ciągle się spieram, i przyjaźnimy się w iskrach, na szczęście feministycznych. z jedną z nich czuję absolutne porozumienie. ta relacja mnie uszczęśliwia tutaj, jest kotwicą, przystanią, latarnią morską, ulubioną. myślałam, że nie uda mi się to tutaj, w Oslo, zupełnie od nowa. udało się. i ta osoba wkrótce wyjeżdża do innego miasta. będę miała jeszcze jedną przyjaciółkę na odległość, jeszcze jedną bliską duszę na telefon, jeszcze jedną osobę do tęsknienia za nią. grejt. 
ciągle wkurzam się z powodu języka. wiem, że już dużo umiem, a jednocześnie regularnie doświadczam ograniczeń związanych z tym, że to nie jest mój język, że jeszcze nie znam go tak dobrze. tak bardzo chciałabym móc napisać taki tekst po norwesku, ale nie mogę. i jeszcze długo nie będę mogła, albo i nigdy. 
emigracja to tęsknota, to zerwane albo nadszarpnięte relacje, to poczucie bliskości z osobami z rodziny i z przyjaciółkami, które jest takie na chwilę, kiedy jesteśmy w kontakcie. i siedzę na tym fejsie czasem, bo mi to daje namiastkę kontaktu, jakieś poczucie bycia na bieżąco, choć to może bez sensu. to zdziwienie, że już nikt z Polski do Ciebie nie dzwoni. no to ja dzwonię, choć też czasu i energii mam malutko. 
a ostatnio odkryłam, w związku z rozpoczęciem pracy, że emigracja to też trudne wybory dotyczące wakacyjnych, urlopowych destynacji. bo urlopu mało, pieniędzy, jak wiadomo, też, no i chce człowiek Polskę odwiedzać. a w Polsce to jednak słabe są wakacje, taki maraton odwiedzin, w naszym przypadku tylko na Śląsku. bez szans na odwiedzenie również Krakowa czy Warszawy, gdzie mieszkają osoby, za którymi się tęskni. 
emigracja to też praca, która nie jest szczytem marzeń, to tęsknota za salą szkoleniową, za aktywizmem, za feminizmem, za stowarzyszeniem, za byciem ekspertką, za uczeniem się, za byciem uczestniczką, za rozwojem. no więc chodzę tutaj do tej pracy, traktuję ją jako miejsce, gdzie mam teraz zarabiać i się uczyć, staram się cieszyć każdym dniem, i dbać o te moje dziewczyny i chłopaków, rysuję im pokemony i czarnoskóre księżniczki, wycinam, kleję, wymyślam, karmię, pupy wycieram, rękawiczki naciągam, zamiatam pod stołem. pracuję w fajnym zespole, i w tym kontekście przeraża mnie, że mam umowę tylko do końca kwietnia, bo osoba wraca z urlopu macierzyńskiego. ale cały czas z tyłu głowy mam tę myśl, że to nie jest to. i wiem, wiem, że to moja pierwsza praca w Norwegii, i że język, i że dalej cośtam, cośtam, ale litości, ja już jestem duża, już nie chcę pierwszej pracy. chcę już fajną, satysfakcjonującą, z której da się utrzymać. 

zdrowie. i ze zdrowiem nie jest idealnie. choruję na trzy przewlekłe choroby, z których dwie mocno wpływają na jakość mojego życia, na codzienność, a trzecia wyskakuje jak filip z konopii co jakiś czas, za to z hukiem. bardzo często, okresowo prawie codziennie budzę się z bólem głowy, wydaje mi się, że jestem już w okolicach przewlekłej migreny i uzależnienia od leków, ale chwilowo boję się z tym zmierzyć. wiem, że to w dużej mierze psychosomatyka, ale porady "proszę się mniej stresować"... no cóż, nie pomagają. nie potrafię, może dlatego, że to wszystko, co wyżej. 

związek. tak, jestem w związku. jesteśmy w związku. na który bardzo nie mamy czasu, i w którym głównie ogarniamy, załatwiamy, dzielimy się obowiązkami, liczymy. na postawienie związku w centrum wciąż brakuje okazji, możliwości, czasu, miejsca, siły. to jest trudne. zwłaszcza, że jest to związek optymisty i pesymistki. osoby, która mówi "wszystko będzie dobrze, damy radę, uda się" i osoby, która jest już tak zmęczona ciągłymi problemami, że się zgina i ledwo idzie dalej. no więc z jednej strony dobrze, że jest różnorodnie, ale te wszystkie nasze dyskusje, kręcące się wokół tego samego od lat. i te tak różne perspektywy, dotyczące tych samych sytuacji. których nie ma czasu porządnie przegadać, albo dokopać się do tego, co pod spodem, bo... no właśnie, nie ma czasu. 

ja. jaka ja? gdzie ja? co ja? czuję, że jestem, bo znowu boli mnie głowa. ja oblepiona, przysypana. nie ma mnie. 

no więc powiedzcie, jak Wy sobie radzicie. jak to zrobić, żeby znaleźć siłę, światło, uśmiech. żeby móc koncentrować się na tym, że dzieci zdrowe, jest praca i dach nad głową, jest bieżąca woda w kranie, na dodatek pitna. są buty i auto, i miejsce w przedszkolu. jak przestać koncentrować się na braku, który przyjmuję, bo muszę. 

Ps: lojalnie uprzedzam, że porady zawierające słowa "musisz", "trzeba" oraz "nie możesz" nie są pożądane. zresztą w ogóle porady nie. 

niedziela, 15 stycznia 2017

Jul i Norge

... czyli Boże Narodzenie w Norwegii.

to nie będzie post o tym, że w czasie świąt w Norwegii je się żeberka i jagnięcinę, ani o tym, że Wigilię poprzedza Lille Julaften, czyli Mała Wigilia. za daleko jestem od tego, co dzieje się w norweskich domach, żeby to wiedzieć, i na razie niespecjalnie mnie to wciąga. 

jest natomiast coś, co wciąga mnie niezmiernie - świąteczny nastrój, określany słowem julestemning. to taka strona świąt, za którą święta bardzo lubię - świecka, będąca elementem kultury i tradycji, ale równocześnie niezbyt ściśle związana z chrześcijańskim znaczeniem Bożego Narodzenia. to choinka, (Święty) Mikołaj, szeleszczące opakowania prezentów. to coś, co tutaj w Norwegii (i podobnie w całej Skandynawii) przybiera niesamowite rozmiary. a i praca w przedszkolu okazała się znakomitym miejscem, żeby w tej stronie norweskości się zanurzyć, żeby poznać ją od podszewki i być w środku. 

(i tu post, po krótkim wypunktowaniu "dla pamięci", zawiesił się na dwa tygodnie, wypadając kompletnie ze świątecznego nastroju. ale że choinka sprzątnięta dopiero przed chwilą, a dzisiaj Wielka Orkiestra ŚWIĄTECZNEJ Pomocy, szybko kończę i udaję, że nic się nie stało, bo nie chcę rok czekać, żeby wstrzelić się w święta). 

1. wszechobecne światełka, ozdoby ogródkowe, okienne, żywopłotowe, balkonowe, uliczne, mnóstwo wszędzie. do tego w niemal każdym mieszkaniu obowiązkowa gwiazda adwentowa (podobnie jak w Szwecji, co wyczytałam z książki dla dzieci Wierzcie w Mikołaja, polecam).

2. kalendarz adwentowy w telewizji - znakomity serial dla dzieci i młodzieży, podzielony na 24 odcinki, nadawany codziennie koło godz. 18:00 w telewizji publicznej. z tego, co mówiły dzieci w przedszkolu, oglądają to wszyscy. w tym roku był to serial Snøfall (Opady śniegu, ale też nazwa krainy, w której mieszka Mikołaj), w zeszłym roku Julekongen (Król Bożego Narodzenia). oba seriale bardzo polecam, bo są dobrze zrobione, miesza się w nich świat realny i fantastyczny. dla mnie są też świetną okazją do nauki norweskiego. 

3. kalendarz adwentowy z prezentami w pracy - stałym zwyczajem w moim miejscu pracy jest zaproszenie do udziału w kalendarzu adwentowym. każda osoba, które chce wziąć udział, kupuje jeden prezent za bardzo niewielkie pieniądze (w tym roku było to 50 nok, czyli mleko+chleb, co czyniło zadanie trudniejszym). szefowa zbiera prezenty, nakleja im numery, a następnie wywiesza wszystkie w oknie. codziennie jedna osoba losuje czekoladkę z imieniem tej, która powinna dostać prezent. na marginesie, każda z czekoladek ma naklejone imię i sama jest dokładnie opakowana, nie ma żadnej fuszery. bardzo przyjemna zabawa, dreszczyk i uśmiech. no i kocyk w gwiazdy, który dostałam, "najmiększejszy" we wszechświecie :)





4. julebord (dosłownie "stół świąteczny"), czyli po naszemu pracowa wigilia - to bardzo popularna praktyka w norweskim firmach, dlatego we wszystkie grudniowe piątki i soboty grupy bardzo elegancko ubranych osób krążą po mieście i świętują (naprawdę bardzo elegancko i wystrzałowo ubranych, szał). my byliśmy na stand-upie grupy BMI Bare Moro Impro ("Tylko Zabawa impro(wizacja)"), znakomita rzecz, choć jeszcze nie wszystko rozumiałam, ale podziwiam umiejętności improwizacji właśnie. nawiasem mówiąc, odkryłam niedawno, że oni jacyś są z tych bardziej popularnych, nawet własny serial telewizyjny mieli, BMI Turne, choć moim zdaniem mniej zabawny niż sam stand-up. 
po przedstawieniu byliśmy na kolacji w bardzo przyjemnym miejscu.

(tu obudziło się dziecko, potem wróciło drugie, potem jedli, pili, bawili, kąpali, usypiali, matka też zjedli potem, no i teraz prawie północ i nie wiem, pisać czy spać)

5. julelunsj - żeby nie było za mało świątecznego świętowania, dwa tygodnie później w pracy zorganizowano świąteczny lunch, różne pyszne jedzenie i 45-minutowa przerwa (czyli 150% przerwy zwykłej).   

6. świeczki w środku dnia, zaciemnienie, dekoracje - to stała sytuacja w grudniu w naszym pokoiku personalnym, wchodzi tam człowiek o 12, o 13, a tu świeczki, światło zgaszone, jakoś tak zaraz inaczej. takie same praktyki podczas popołudniowego jedzenia z dziećmi - światło zgaszone, elektryczne "świeczki", klimacik :) i z każdego kąta przedszkola wyglądają świąteczne dekoracje i prace dzieci.

7. prezent w postaci karty podarunkowej - dla każdej osoby pracującej w przedszkolu - kwota symboliczna, ale miły gest.

8. prezenty dla rodziców - właściwie przez cały grudzień w norweskich przedszkolach i szkołach odbywają się warsztaty świąteczne, czyli juleverksted, podczas których piecze się pierniki, wykonuje różne świąteczne prace, ale przede wszystkim przygotowuje prezenty dla rodziców. choinki z tektury, koraliki, świeczniki z puszek i słoików oblepionych cukrem, obrazki, własnoręcznie wykonane bombki, brokat, brokat, brokat wszędzie. ja, jako maniaczka artykułów papierniczych i okolic, czuję się w tych sytuacjach jak ryba w wodzie, znakomicie po prostu. już mi żal, że się skończyło na rok. a, u Igi w przedszkolu świetna inicjatywa, którą niestety osobiście przegapiłam, ale ojciec byli, tzn. warsztat świąteczny z rodzicami, wspólne malowanie prezentów, super pomysł. 

9. kalendarz adwentowy dzieci - ten przybiera różne formy, w jego ramach: nakleja się na oknie kratownicę/kalendarz na 24 dni (i to widziałam we wszystkich przedszkolach, z którymi się zetknęłam), i każdego dnia odlicza się do świąt. to odliczanie przyjmuje różne formy, w przypadku naszego przedszkola losowane było dziecko, które zabierze do domu maskotko-figurki: Mikołaja - ojca (Nissefar) albo Mikołaję - matkę (Nissemor), razem z ich zeszytem, i opisze, co się działo, co wspólnie robili. następnego dnia podczas spotkania dzieci czytamy historię. oprócz tego każde dziecko w zestawie dostaje piernikowe serce, które to upiekł personele. dzieci bardzo to lubię, niezwykle się ekscytują. ulubione fragmenty dotyczą opowieści, w których gość lub gościni puszcza bąki, prawie wpada do toalety albo kryje się w lodówce i podpija julebrus, czyli okolicznościowy, świąteczny napój gazowany (nie wchodzi mi ;) )
dodatkowo codziennie czytaliśmy książkę napisaną specjalnie na potrzeby czasu adwentowego, tzn. podzieloną na 24 rozdziały, pt. Pulverheksa og julenissen (Pulverheksa to dosłownie Czarownica Proszkowa, nie wiem, jak to przetłumaczyć, ale używa czasem magicznego proszku, w każdym razie jedna z kultowych postaci w kulturze norweskiej/literaturze dziecięcej). Podobnie skonstruowana jest wspominana przeze mnie szwedzka książka Wierzcie w Mikołaja, która z kolei czytaliśmy codziennie w domu.
w przypadku Maćka, w szkole, kalendarz adwentowy wiąże się z dawaniem, dzieci przynoszą w specjalnych kopertach pieniądze i każdego dnia jedna z kopert jest otwierana i przeliczana (anonimowo). pieniądze trafiają do organizacji opiekującej się dziećmi (chyba odpowiednik naszej SOS Wioski Dziecięce). 
a propos uczenia dawania, w moim przedszkolu zbierano też prezenty dla uboższych dzieci, które zostały zawiezione do organizacji je wspierającej. 

10. spotkania adwentowe - w każdy poniedziałek cała społeczność przedszkolna zbiera się na spotkanie adwentowe, podczas spotkań jest śpiewanie, zapalanie odpowiedniej liczby świeczek, u nas odbyły się też dwa krótkie przedstawienia. co do tej formy miałam największą wątpliwość, bo jakoś to za daleko neutralności światopoglądowej, no ale taki zwyczaj. a jednocześnie te spotkania mają niemal świecki charakter, mówi się o oczekiwaniu na święta, bez opowieści czysto religijnych. i to daje mi jako taki oddech, taką odmianę świąt lubię. 

11. Santa Lucia - 13 grudnia świętowany jest Dzień Świętej Łucji, którego głównym punktem jest pochód ze świecami (prowadzą go 1-2 dzieci w wianku na głowie, wszystkie pozostałe niosą świece w ręce. świece elektryczne, żeby nie było). przy tym śpiewana jest piosenka Santa Lucia, która w pochodzie 3-5 latków brzmi... hmm... zabawnie. rodziców tłumy, zdjęcia, nagrania, a potem spotkanie w przedszkolu, jedzenie specjalnych drożdżówek lussekatter (które też sami piekliśmy podczas warsztatów), picie gloggu (niesamowicie tutaj popularnego na święta, wspaniały. to takie grzane wino, tylko bez alkoholu). o Łucji proszę sobie uprzejmie poczytać w internetach, bo już nie mam czasu. bardzo popularna też w Szwecji (vide Wierzcie w Mikołaja). 

12. pożegnania, spotkania przedświąteczne, Mikołajki we wszystkich możliwych miejscach, klubach, w związku z różnymi aktywnościami - my mieliśmy w jednym tygodniu: śniadanie świąteczne w szkole, Santa Lucia w mojej pracy, a po południu w przedszkolu Igi, Mikołajki na Taekwondo, lunch świąteczny w pracy, cośtam jeszcze, co nie pamiętam, i w sobotę mikołajkowy turniej piłkarski. wiem, że moje dzieci przedszkolne miały też takie rzeczy na hokeju, na balecie, na piłce ręcznej, oraz z rodzeństwem w szkole co i rusz. szaleństwo absolutne, i to było męczące, w grudniu wszyscy ledwo dyszą od tych miłych spotkań i organizowania się wokół nich, zdążania z pracy, odbierania dzieci, świątecznych przedstawień, mikołajków u kolegi, jest ostro.    

13. prezenty i kartki świąteczne od rodziców w przedszkolu - z różną intensywnością, ale popularnym jest zamawianie kartek świąteczno-noworocznych ze zdjęciami dzieci i dostarczanie ich rodzinie, znajomym, i do przedszkola też. czasem pojawiają się prezenty w postaci ciastek, czekoladek, herbaty/kawy, ciastka. w przyszłym roku zrobię takie kartki z moimi dziećmi, jeśli ogarnę :)

14. dostałam też dwa prezenty od koleżanek z pracy. akurat tak się złożyło, że obie są muzułmankami z Maroka. to było bardzo niespodziewane i bardzo miłe. i teraz zachodzę w głowę, kiedy one mogłyby dostać prezent (może Maćka w szkole nauczą, hmm).

15. po świętach zaliczyłam też Juletrefest, czyli święto choinki, organizowane przez przedszkolny komitet rodzicielski, imprezę dla społeczności przedszkola, gdzie oprócz zupełnie niecharakterystycznych świątecznie kiełbasek i ciast, były tańce wokół choinki, w kilku kręgach, z piosenkami świątecznymi. 

16. a, zapomniałam, mnóstwo dzieci w grudniu porusza się na zewnętrzu prawie wyłącznie w czapkach mikołajowych :) bardzo to zabawnie wygląda, tabuny Mikołajek i Mikołajów wszędzie, np. cała szkoła taka. 

17. å kose seg - to taki norweski czasownik, który dosłownie oznacza rozszkoszować się, i którego jest tutaj mnóstwo, zwłaszcza w okolicach świąt. modne ostatnio duńskie hygge, trochę też skandynawskie, tutaj chyba ustąpiło właśnie tym rozpieszczaniu, rozkoszowaniu się, przymiotnikowi koselig, oznaczającemu przyjemny, przytulna, słodki. bardzo to jest typowo norweskie. i wszystkie osoby, które składały mi życzenia, mówiły: God jul! Kos deg masse!, czyli: Wesołych Świąt, rozkoszujcie się dużoooo! :)


koniec i bomba, złamałam pewnie wszelkie zasady blogerki tudzież blogerstwa, na szczęście mogę je mieć w ... tym, no... głębokim poważaniu, a bardzo chciałam opowiedzieć. mając średnio 30 minut dziennie DLA SIEBIE (sen się nie liczy), bardzo trudno opowiadać na bieżąco. a w ogóle to wszystko przez George'a Michaela, o czym pisałam poprzednio.