sobota, 4 lutego 2017

a tak jest naprawdę

coś mnie dzisiaj męczy, i postanowiłam o tym napisać. bo chcę zapytać, jak inne osoby sobie radzą w takich okolicznościach. i choć zastanawiałam się chwilę, czy wypada takie rzeczy pisać, bo to przecież intymne, i internety, to piszę jednak, na pohybel tym, co uznają blogi i fejsbuki za autokreację i lukrowanie życia. i na pohybel tym autokreacjom właśnie. i będzie o braku pieniędzy i o trudnościach macierzyństwa. 

otóż życie mnie męczy, moje własne niestety. brnę, oblepia mnie zmęczenie, pesymizm (chętnie nazywany realizmem, no ale generalnie uważam, że mam przerąbane, i że to się wszystko nie uda). oblepia mnie nadmiar rzeczy do zrobienia i całkowity niedobór przyjemności. oblepia mnie brak pieniędzy i wiążące się z nim ograniczenia, wyrzeczenia, wkurzenia. oblepia mnie tęsknota za osobami w Polsce, przykrość z powodu braku kontaktu, wyrozumiałość na "każda ma swoje życie" i złość, że nasze życia przestały się zazębiać. oblepia mnie intensywny kontakt z małoletnimi i bezdech od kontaktu z dorosłymi. niemamjużsiły.

jak sobie radzicie, kiedy nie macie już siły? co robicie, co myślicie? tonę w żalu do dorosłości, do losu, do tego, że sobie taki ukułam czy tam wystrugałam. albo że wcale nie jestem jego panią ani żadnym sterem, żeglarzem, okrętem. 

taka piosenka mi się przypomina "przyjmij brak", bardzo ją lubię, ale równocześnie nie chcę przyjąć tego cholernego braku. 

pieniądze. wiecie albo nie wiecie, od prawie 8 lat borykamy się z ich brakiem, z konsekwencjami oszustwa, ale też późniejszych głupich decyzji w stylu "rwiemy do przodu, damy radę".  konsekwencją ostateczną jest emigracja zarobkowa, na której wcale nie jest lepiej, bo żadne z nas nie jest hydraulikiem ani cieślą szalunkową. bo przez długi czas żyliśmy z jednej pensji, bardzo niewielkiej, i drobiazgów z Polski i to ciągnie się za nami do tej pory. bo ceny wynajmu mieszkań są tutaj zabójcze, a każda umowa wiąże się z opłaceniem z góry czynszu i depozytu (3-krotność czynszu), więc pożyczki, kombinacje, karty kredytowe. bo przekonałam się boleśnie, że zawód nauczycielki przedszkola jest tu równie prestiżowy i doceniany jak w Polsce, czyli wcale. po pierwszym zachłyśnięciu się własnymi pieniędzmi ze zgrozą skontestowałam, że wystarczają na czynsz, przedszkole i już nie wystarczają na świetlicę szkolną (która tutaj jest płatna). przez pierwsze 3 lata zdarzało mi się wciąż przeliczać na złotówki, dodawać w myślach ceny produktów, żeby sprawdzić, czy wystarczy, nie jechać do miasta, bo bilet na metro jest drogi, nie mieć na chleb. na wspólnych wakacjach byliśmy już 3 razy w ciągu 10 lat małżeństwa. te ostatnie, sprzed prawie 3 lat, to wciąż niespłacona karta kredytowa. bo - w myśl przysłowia o biednym, co mu wiatr w oczy - regularnie zdarzają nam się mandaty za parkowanie (absolutna zmora w Oslo), uszkodzone opony, stłuczka i nowa chłodnica itd. itp. a ostatnio też przekroczenie prędkości o 9 km, bardzo drogie. więc ciągle, ciągle jesteśmy do tyłu. ciągle sobie odmawiamy, rezygnujemy, liczymy. a sprawy w Polsce nadal się ciągną, i od jakiegoś czasu stoimy tam w miejscu, a może nawet spadamy, bo odsetki lecą. na nartach chciałabym syna nauczyć. ale trzeba je mieć, narty, buty, moje buty rozwaliły się ze starości, a i narty słabo. no nie da się, ni cholery. telefon mam rozbity od 2 miesięcy, dzieci w przedszkolu mówią, że mogę sobie kupić nowy, syn dodaje, żebym nazbierała na ajfona, a mnie szlag trafia, bo nie mogę. bo rok temu trafiliśmy na oszusta na allegro, i przysłał nam dwa zalane telefony, a potem zniknął. jeden telefon umarł od razu, drugi się trochę wiesza, trochę zmula, i z tej rozpaczy rzucił się na podłogę i ma rozbitą szybkę. i jak słyszę, że pieniądze szczęścia nie dają, to po prostu mam ochotę, niepowiemco. 

dzieci i macierzyństwo. czasem sobie coś napiszę, tutaj albo na fejsie, tak zabawnie i z przymrużeniem oka, jak to jest w tym macierzyństwie. no jak o tym piszę o 23, to naprawdę jest zabawne, ale codzienność przerosła moje oczekiwania. to, że dzieci są cały czas, cały czas z nami, obok nas, na nas. zaczynam rozumieć, dlaczego tak często spędzałam weekendy u babci i dziadka, co zresztą uwielbiałam, i nie potrafię opisać, jak bardzo zazdroszczę moim rodzicom. to, że zajmowanie się nimi wymaga tak dużo różnorodnej pracy, karmienia, mycia, prania, sprzątania, układania, zakupów, zaprowadzania, odprowadzania, zebrań, imprez szkolnych i przedszkolnych, kontaktów z nauczycielkami, odrabiania lekcji, zawożenia i odwożenia na urodziny itd. itp. to wszystko mnie nieustannie zadziwia. i drażni, bo nie daje czasu na spokojne bycie razem, na budowanie relacji, więzi, bo ciągle coś jest do zrobienia. nienawidzę siebie, kiedy słyszę, że znowu powiedziałam "czekaj, tylko...". 
do tego dochodzą pieniądze. dzieci muszą być ubrane, muszą być zaopiekowane, nakarmione, muszą mieć łyżwy (jak wszyscy), chciałyby mieć też biegówki (jak wszyscy) i narty zjazdowe (jak mama kiedyś miała i większość tutaj ma). no ale nie da rady. zabawki opędzamy klockami lego, na które jest zbierane i ciułane, plejstejszon i xboxa, i telewizor opędzamy grami na rozbitym telefonie. chcą też chodzić na piłkę, szachy i taekwondo. dwa pierwsze tanie, ostatnie nas dobija różnymi ukrytymi kosztami. ale dziecko przeszczęśliwe i zaangażowane, więc zaciskamy zęby i jedziemy z koksem.
i ta ciągłość dzieci. my, rodzice, wychodzimy razem raz na pół roku. bo nie mamy tutaj nikogo, kto chciałby spędzić wieczór z naszymi dziećmi i zrobić to nieodpłatnie. a odpłatnie - no cóż, za wysokie progi. nie pamiętam, kiedy byliśmy razem w kinie. może 5-6 lat temu? czasem ktoś mnie pyta o to, czy mamy szansę chociaż na tydzień wakacji bez dzieci. albo chociaż na weekend bez dzieci. albo ktoś pisze, jak tęskni za dziećmi, co są z babcią i dziadkiem na wakacjach. żadna z babć nie ma gotowości zabrać naszych dzieci na wakacje. więc nie, nie mamy szans. pusty śmiech mnie ogarnia. 
i czas dla siebie. kiedy zdarzają mi się dwie wieczorne godziny, rzucam się jak ryba w sieci, bo nie wiem, czy gadać/być z mężem, oglądać serial, czytać książkę, płacić rachunki, uczyć się norweskiego, obsługiwać pralkę i zmywarkę, składać ciuchy, pisać bloga, usiąść na fejsie, po prostu zmulać, albo iść spać. w efekcie książki czytam w kiblu, norweskiego się prawie nie uczę, choć staram się cokolwiek po norwesku czytać i pisać, oglądam coś z rzadka, z rzadka też piszę, a ciuchy leżą. chciałabym bardzo mieć czas - dla związku, dla nas, i dla siebie. 
i wreszcie, najważniejszy chyba w tej kategorii, syn, który jest dzieckiem-wyzwaniem. codzienne funkcjonowanie z nim, z jego emocjami, ze złością wjeżdżającą na poziom 10 z różnych powodów, z niezadowoleniem, warczeniem, krzykiem, które towarzyszą nam codziennie, CODZIENNIE. teraz już dostajemy wsparcie specjalistki i specjalisty, ale to długi proces, rozciągnięty w czasie, więc efektów jeszcze nie widać. i córka w tym wszystkim, w tym koktajlu codziennym, już powtarzająca różne dźwięki i zachowania. bezsilność. 

emigracja. ciągle jest trudno. ciągle mam tu trzy osoby, na które mogę liczyć i do których jest mi blisko. z jedną z nich mieszkam. z jedną z nich ciągle się spieram, i przyjaźnimy się w iskrach, na szczęście feministycznych. z jedną z nich czuję absolutne porozumienie. ta relacja mnie uszczęśliwia tutaj, jest kotwicą, przystanią, latarnią morską, ulubioną. myślałam, że nie uda mi się to tutaj, w Oslo, zupełnie od nowa. udało się. i ta osoba wkrótce wyjeżdża do innego miasta. będę miała jeszcze jedną przyjaciółkę na odległość, jeszcze jedną bliską duszę na telefon, jeszcze jedną osobę do tęsknienia za nią. grejt. 
ciągle wkurzam się z powodu języka. wiem, że już dużo umiem, a jednocześnie regularnie doświadczam ograniczeń związanych z tym, że to nie jest mój język, że jeszcze nie znam go tak dobrze. tak bardzo chciałabym móc napisać taki tekst po norwesku, ale nie mogę. i jeszcze długo nie będę mogła, albo i nigdy. 
emigracja to tęsknota, to zerwane albo nadszarpnięte relacje, to poczucie bliskości z osobami z rodziny i z przyjaciółkami, które jest takie na chwilę, kiedy jesteśmy w kontakcie. i siedzę na tym fejsie czasem, bo mi to daje namiastkę kontaktu, jakieś poczucie bycia na bieżąco, choć to może bez sensu. to zdziwienie, że już nikt z Polski do Ciebie nie dzwoni. no to ja dzwonię, choć też czasu i energii mam malutko. 
a ostatnio odkryłam, w związku z rozpoczęciem pracy, że emigracja to też trudne wybory dotyczące wakacyjnych, urlopowych destynacji. bo urlopu mało, pieniędzy, jak wiadomo, też, no i chce człowiek Polskę odwiedzać. a w Polsce to jednak słabe są wakacje, taki maraton odwiedzin, w naszym przypadku tylko na Śląsku. bez szans na odwiedzenie również Krakowa czy Warszawy, gdzie mieszkają osoby, za którymi się tęskni. 
emigracja to też praca, która nie jest szczytem marzeń, to tęsknota za salą szkoleniową, za aktywizmem, za feminizmem, za stowarzyszeniem, za byciem ekspertką, za uczeniem się, za byciem uczestniczką, za rozwojem. no więc chodzę tutaj do tej pracy, traktuję ją jako miejsce, gdzie mam teraz zarabiać i się uczyć, staram się cieszyć każdym dniem, i dbać o te moje dziewczyny i chłopaków, rysuję im pokemony i czarnoskóre księżniczki, wycinam, kleję, wymyślam, karmię, pupy wycieram, rękawiczki naciągam, zamiatam pod stołem. pracuję w fajnym zespole, i w tym kontekście przeraża mnie, że mam umowę tylko do końca kwietnia, bo osoba wraca z urlopu macierzyńskiego. ale cały czas z tyłu głowy mam tę myśl, że to nie jest to. i wiem, wiem, że to moja pierwsza praca w Norwegii, i że język, i że dalej cośtam, cośtam, ale litości, ja już jestem duża, już nie chcę pierwszej pracy. chcę już fajną, satysfakcjonującą, z której da się utrzymać. 

zdrowie. i ze zdrowiem nie jest idealnie. choruję na trzy przewlekłe choroby, z których dwie mocno wpływają na jakość mojego życia, na codzienność, a trzecia wyskakuje jak filip z konopii co jakiś czas, za to z hukiem. bardzo często, okresowo prawie codziennie budzę się z bólem głowy, wydaje mi się, że jestem już w okolicach przewlekłej migreny i uzależnienia od leków, ale chwilowo boję się z tym zmierzyć. wiem, że to w dużej mierze psychosomatyka, ale porady "proszę się mniej stresować"... no cóż, nie pomagają. nie potrafię, może dlatego, że to wszystko, co wyżej. 

związek. tak, jestem w związku. jesteśmy w związku. na który bardzo nie mamy czasu, i w którym głównie ogarniamy, załatwiamy, dzielimy się obowiązkami, liczymy. na postawienie związku w centrum wciąż brakuje okazji, możliwości, czasu, miejsca, siły. to jest trudne. zwłaszcza, że jest to związek optymisty i pesymistki. osoby, która mówi "wszystko będzie dobrze, damy radę, uda się" i osoby, która jest już tak zmęczona ciągłymi problemami, że się zgina i ledwo idzie dalej. no więc z jednej strony dobrze, że jest różnorodnie, ale te wszystkie nasze dyskusje, kręcące się wokół tego samego od lat. i te tak różne perspektywy, dotyczące tych samych sytuacji. których nie ma czasu porządnie przegadać, albo dokopać się do tego, co pod spodem, bo... no właśnie, nie ma czasu. 

ja. jaka ja? gdzie ja? co ja? czuję, że jestem, bo znowu boli mnie głowa. ja oblepiona, przysypana. nie ma mnie. 

no więc powiedzcie, jak Wy sobie radzicie. jak to zrobić, żeby znaleźć siłę, światło, uśmiech. żeby móc koncentrować się na tym, że dzieci zdrowe, jest praca i dach nad głową, jest bieżąca woda w kranie, na dodatek pitna. są buty i auto, i miejsce w przedszkolu. jak przestać koncentrować się na braku, który przyjmuję, bo muszę. 

Ps: lojalnie uprzedzam, że porady zawierające słowa "musisz", "trzeba" oraz "nie możesz" nie są pożądane. zresztą w ogóle porady nie.