niedziela, 22 września 2019

weekend bez lukru

Ten cały self-reg i bliskość i dobra relacja, to czasem są takie łatwe, a czasem... ja prdle, czasem to człowiek ma taki weekend z dziećmi, że szlag trafia, że w głowie krąży ta cała wiedza, i przykłady, i że bez przemocy, i że to nie jest o mnie ani przeciwko mnie, i że jakie za tym stoją potrzeby, a z ust wychodzi coś takiego... klasyczne teksty rodziców "bo ty mnie w ogóle nie słuchasz" i "musisz mnie słuchać", "cały dzień słyszę nie"...
I to jest zawsze z bezsilności, z takiego totalnego braku pomysłu, co zrobić z dzieckiem, które:
- dokucza młodszej siostrze, zabiera zabawki, siada za blisko, i odmawia współpracy ze mną, kiedy proszę, żeby odszedł (do tego siostra pojękuje, płacze i krzyczy oraz szczypie, więc to jest nie fair, że ja mówię tylko do niego, oraz dźwięki są trudne do zniesienia),
- odmawia wszelkich czynności związanych z utrzymaniem porządku, od wczoraj rozmawiamy o odkurzeniu swojego pokoju,
- chce siedzieć przy ekranach i sprawia wrażenie osoby, która nie ma innego pomysłu na spędzanie czasu,
- odmawia wyjścia na dwór, a jak już, to tylko za dom (przypomnę, że mamy 5 minut do lasu oraz że sąsiadka zołza się czepia),
- odmawia czytania,
- odmawia jedzenia części przygotowanych rzeczy i napycha się pszennym chlebem (jako osoba uczulona na pszenicę),
- kopie piłkę w domu, wielokrotnie, mimo umowy, że nie kopiemy, dużą, małą, co się nawinie (można schować, tylko gdzie i dlaczego, i człowiek ma dosyć bycia piłczaną policjantką),
- kopie piłkę pod oknem sąsiadki zołzy, choć umówiliśmy się na rzucanie z dala od jej okien,
- rzuca szyszkami w członkinie rodziny,
- przypomina wielokrotnie, że obiecałam siostrze loda, i że trzeba dotrzymywać obietnic (zaproponowałam, że pójdziemy na kasztany i lody, była to propozycja skierowana głównie do niego, który oporował przed wycieczką. nie czuję, żeby to była obietnica. a on chce, żebyśmy wyszły z domu, żeby mógł znowu pograć - mogłabym zabrać ze sobą jego telefon, tableta szkolnego, kabel do plejstejszyn, i kabel do rutera na wszelki wypadek, tylko średnio mam na to siłę),
- przypomina wielokrotnie, że obiecałam, że będzie odcinek "Hildy" dla siostry (bo ona była na spacerze i nie miała czasu z ekranem, oraz w bezsilności kusiłam, żeby już procedura wieczorna się zakończyła. procedura trwa 1,5 godziny, Hildy nie będzie, tylko bajka do słuchania, albo raczej zasypiania. ale brat chciał się przyłączyć, więc teraz mędzi),
- odmawia pójścia do swojego pokoju i położenia się do łóżka.
A to wszystko wtedy, kiedy są wolne dni, nie ma pośpiechu, kiedy niespecjalnie mi na czymś zależy, kiedy po prostu potrzebuję łatwości i współpracy.
Powiedziałam dzisiaj mnóstwo rzeczy, których żałuję.
Ale trudno...
To teraz 3 rzeczy, za które jestem dzisiaj wdzięczna: mogłam długo pospać i miałam fajne sny, udało mi się zaangażować dzieci w przygotowanie obiadu, byłam z córką na lodach :)
Jutro zacznę od początku. Będę lepszą wersją siebie.

środa, 18 września 2019

co nowego? o szkole

No teraz to już pojechałam, przerwa od lutego.
Kilka zaczętych postów, ale napisać coś po tak dużym tekście, jak moja historia z barnevernet... okazało się, że mnie to trochę obezwładniło. 
Ale cieszę się, bo tekst żyje, bo za nim poszły teksty i spotkania w mediach ogólnopolskich, bo udało się przełamać tę jedynie słuszną narrację na temat norweskiej służby opieki nad dziećmi, a statystyki wejścia na bloga pokazały, że temat jest interesujący i ważny dla wielu osób. Poza tym uświadomiłam sobie, że dzięki tekstowi i wszystkim rozmowom wokół całkowicie pozbyłam się niepokoju dotyczącego barnevernet. Paradoksalnie temat przestał dla mnie istnieć, mam ważniejsze sprawy na głowie, dojechać na mecz, ogarnąć plecak na przedszkolną wycieczkę, poczytać jeszcze coś o spektrum autyzmu, uporządkować papiery, spotkać się na planszówki. Żyć po prostu. Wygląda to na jakąś znakomitą autoterapię, nieoczekiwany skutek uboczny zanurzenia się w temacie.

Tyle tytułem podsumowania, a teraz - co nowego o Norwegii? Dzisiaj o szkole :) 

Maciek jest uczniem 5. klasy. I pojawiła się jedna wspaniała nowość. Otóż w naszej szkole (nie wiem, jak jest gdzie indziej, ale sprawdzam) od 5. klasy pojawia się nowa aktywność, pod wdzięczną nazwą "aktywność fizyczna". Dwa razy w tygodniu pół godzinki przed lekcjami, i jeden raz po lekcjach, przez godzinę. Dzieci chodzą wtedy na krótką wycieczkę do lasu, grają w gry zespołowe, czasem na zewnątrz, czasem w sali gimnastycznej, generalnie ruszają się. I nie, nie dzieje się to zamiast wuefu, bo w planie lekcji mają tez raz w tygodniu regularny "gym". Czyli w sumie dzieciaki mają 4 godziny aktywności fizycznej w tygodniu. Myślę, że w dobie tabletów i plejstejszyn to jest szczególnie istotna inicjatywa. Mieliśmy zresztą zabawną sytuację, w skrócie ten fragment lekcji nazywa się fysak, więc Maciek przyszedł do domu i powiedział, że mają nowy przedmiot, fizykę. Matka, usiłując ukryć własne obrzydzenie do tego przedmiotu, niestety niewyleczone, wykrzyknęła "ale fajnie! to nauczycie się dużo o świecie, fizyka dotyczy wszystkiego, co dzieje się dookoła". rozmowa potoczyła się dalej, no i jednak wyszło na jaw, że to fizyka to rano, że coś tam o sali gimnastycznej, uśmiałam się. 

W związku z tym, że ostatnio w mediach społecznościowych sporo planów lekcji i memów typu "nie czekajcie z kolacją", napiszę, jak to wygląda u nas. Plan dla 10-latków.

(8:00 - 8:30 - aktywność fizyczna, 2x w tygodniu)
8:30 - 10:30 - lekcje (w tym pierwsze 15 minut na ciche czytanie wybranej książki, codziennie, później jest omawiany plan dnia)
10:30 - 11:30 - matpaka (czyli jedzenie) i długa przerwa (tak, dobrze widzicie, dzieci mają godzinę na odpoczynek, spokojne zjedzenie i przerwę na dworze. Godzinę!)
11:30 - 12:30 - lekcje
12:30 - 12:45 - krótka przerwa
12:45 - 13:45 - lekcje
(13:45 - 14:45 - aktywność fizyczna, 1x w tygodniu)

Przyznam, że ja jakoś nie przyglądałam się wcześniej tym godzinom szczególnie wnikliwie, dopiero w tym roku do mnie dotarło, jak mocno dba się w szkole o higienę ciała i umysłu, i jak przyjazny jest to układ. Plan dostajemy co dwa tygodnie, w nim rozpiska i cele edukacyjne w języku "ja". Zadania domowe z piątku na czwartek, w sumie na jakieś 45 minut roboty. Niektóre robi się bezpośrednio na szkolnym tablecie, niektóre trzeba napisać w zeszycie, a następnie zrobić zdjęcie i przesłać nauczycielce/nauczycielowi. Czasem zadania z matmy to 20 minut ćwiczeń na fajnej matematycznej stronie, a z angielskiego - przejrzenie testów kompetencji z poprzednich lat i omówienie z rodzicami strategii na pracę na teście w tym roku. 

Postanowiłam zrobić też statystykę, ile godzin z poszczególnych przedmiotów ma moje dziecko w 5. klasie i oto wynik (wszystko podane w godzinach zegarowych):
- język norweski -  5 godzin
- matematyka - 3 godziny
- język angielski - 2 godziny
- przyroda - biologia, fizyka, chemia - 2 godziny
- wiedza o społeczeństwie (tam trochę historii) - 2 godziny
- KRLE - chrześcijaństwo, religie, światopogląd, etyka - 1 godzina (albo właściwie jeszcze jedna na zmianę z godziną klasową, taki tu mam slash, i nie wiem, co znaczy :) )
- sztuka i prace ręczne - 2 godziny
- muzyka - 2 godziny
- godzina klasowa - 1 godzina. 

Dobrze to wygląda, tak sobie myślę. 
Trochę myślę znowu czasem o powrocie do Polski, ale... no jak? jak zrobić to własnym dzieciom? 
Pozostaje tęsknota.