postanowiłam,
że to będzie taki tryptyk o macierzyńskiej codzienności. dzisiaj
podsumowanie tygodnia pracy.
poniedziałek
(już opisywany)
to
ten dzień z wolnym popołudniem, które wykorzystałam na pracę inną niż zawodowa i odrobinę działalności społecznej. więc i tak byłam zgoniona jak pies.
wtorek
8:00
– 15:30 praca
15:30
– 17:00 ogarnianie innych spraw przy kompie
17:00
– 18:00 przemieszczanie się po mieście i malutki obiad
18:00
– 20:00 kurs dla rodziców
21:15
już w domu (ojciec natychmiast robi wypad, żeby zarobić ciasto na
langosza na następny dzień, więc przejmuję usypianie Maćka)
słaniam
się na nogach, a tu środa za progiem. zasypiam w łóżku dziecka.
środa
8:00
– 15:30 pracuję. dzisiaj w pracy ubaw, bo wycieczka na farmę, na
którą ja jadę wspierać moją podopieczną. zanim jednak
wyruszymy, okaże się, że z trzech pracujących w tej grupie osób
dwie są chore, a trzecia w pracy do 11:30. w związku z tym super
spina, ogarnianie ludzi na zastępstwo (no bo jak powiedzieć
dzieciom, którym od miesiąca reklamowano wycieczkę, że jednak
nie, dzieciom, które już się nauczyły, jak się nazywa dziecko
krowy, dom konia i rolnik, że wszystko odwołane. a trzeba wiedzieć,
że wycieczki na takie farmy miejskie/wiejskie cieszą się tu
niezwykłą popularnością, i nie da się ich po prostu przełożyć
na następny tydzień, bo co godzinę przyjeżdża kolejna grupa). no
więc z osoby wspierającej wchodzę jednak w rolę ogarniającej, co
oznacza, że robię milion kroków, pokazuję zwierzęta, robię
zdjęcia, wysikuję, rozdaje jedzenie i pomagam skakać na siano. w międzyczasie gubię prawo jazdy, próbuję ogarnąć dziewięcioro
rozłażących się robaczków, dogadać się z dziewczynką, która
ma totalne problemy ze współżyciem z innymi dziećmi (również na
farmie), i jeszcze jedziemy wozem konnym na krótką przejażdżkę. do tego powrót autobusem (a jazda autobusem z 18 przewracających
się dzieci, które nie chcą siedzieć tam/chcą przy oknie/gdzie
jest moja czapka, to też niezłe wyzwanie). no więc po powrocie do
przedszkola jestem już wykamana, a tu podopieczna nie chce na dwór,
nie ma nikogo z „jej” dorosłych, więc idziemy razem na przerwę. czyli nadal jestem w pracy, tylko w międzyczasie na legalu pije
kawę. po pracy muszę zregenerować się w 10 minut w autobusie, bo
teraz, proszę państwa, to dopiero się zacznie, bo dzisiaj pierwszy
mecz w sezonie.
w międzyczasie odbieram telefon od męża, który mówi, że zapomniał
wózka do przedszkola. a mamy umowę, że mi z wózkiem łatwiej,
nawet gdyby to plecak miał na nim jechać. mąż proponuje, że może
skoczę sobie szybko do domu, rzucę rzeczy, wezmę wózek, więc
delikatnie mu uprzytamniam, że to nie mieści się w moim planie. bo
tego już się nauczyłam – jeśli nie mam auta, muszę odpuścić
myślenie o powrocie do domu i jedzeniu między szkołą a treningami
i meczami. bo wtedy cały czas zajmuję się poganianiem, jestem
wkurzona, spocona, zmęczona i wcale nie mam czasu na jedzenie. a poganiane dzieci potrafią dać w kość, oj potrafią.
15:30
– 17:30 kupić pokarm, odebrać Maćka, przebrać się w piłkarskie
rzeczy, zabrać plecak szkolny i plecak piłkarski, nakarmić byle
czym, odebrać Igę, zabrać plecaczek z matpaką i wielką torbę z
ciuchami do prania i suszenia (wiosna, odwilż, wolno się ciorać,
więc jest zabawa), nakarmić byle czym, połazić, pohuśtać,
dotrzeć na boisko, przekląć szpetnie z powodu tak zachwycającego
pomysłu zainicjowania sportowego obuwia na zewnętrzu, bo góry
śniegu usypane wokół boiska wciąż jeszcze topnieją, oferując
błoto i kałuże. mięc mokre nogi zatem i powrót do domu w perspektywie kilku godzin. przebrać córkę w część ciuchów z tej
wielkiej torby, bo już wiadomo, że będzie mokro i brudno. zostawić
syna, polecieć 200 metrów za córką, wpuścić na plac zabaw,
pohuśtać, pobawić się w autobus („wsiadaj panią, jechamy”,
„proszę wysiadać, panią, juś jeśteśmy”), pohuśtać,
poasekurować, odbiec na chwilę na boisko sprawdzić, czy pojawił
się trener, wrócić i nie wiem, co jeszcze. koniecznie oczywiście
cały czas prowadzić refleksyjne i rozwijające rozmowy.
18:00-19:00
kibicować, krzyczeć „Heia Årvoll”, i że nic się nie stało
(przegrali). próbować śledzić, co dzieje się na boisku, a w
międzyczasie oczyma naokoło głowy podążać za córką, która
się bawi, nudzi, biega, siedzi w kałuży, wbiega na boisko,
odbiega, włazi do błota, ogląda koparkę, woła mamę, wbiega na
boisko obok, gdzie odbywa się mecz dziewczyn, kopie piłkę, jest
głodna, chce pić, tzw. żywe srebro.
19:00
no, wracamy do domu... buahahaha. „mamo, tam na dole na boisku jest
mecz dorosłych z naszego klubu, wszyscy tam teraz idą, on się już
zaczął, ja też muszę iść” (oczywiście, że wiedziałam o tym
meczu, spotkałam ze sto znajomych osób w trakcie huśtania,
faktycznie wszyscy na niego poszli, myślałam, że nam się
upiecze). próbuję negocjować, że późno, że z pracy, że rzeczy,
że nogi, jestem bez szans, naprawdę bez szans. no to idziemy
(jakieś 500 metrów). ja, dwoje dzieci, 4 plecaki i torba, wózek...
a nie, wózka nie mamy, bo po co. Maciek biegnie przodem, bo nie może
znieść tempa Igi, która akurat bardzo zainteresowała się naszym
lokalnym sztucznym zbiornikiem, właśnie napełnionym wodą, wrzuca
szyszki, kamyki, moczy kije, łowi ryby, gada z kaczkami, no nie
idzie, po prostu nie idzie. snujemy się tak w przeciwnym do domu
kierunku, obserwujemy z daleka ten mecz, który kończy się kilka
minut po naszym dotarciu. wtedy dzieci wbiegają na murawę, wszyscy
wiwatują, i że może selfie z piłkarzem, i mamo, może jeszcze
kupimy cośtam. jest 20:30, powoli zaczynamy czołgać się w
kierunku domu. pod największą górę świata, przysięgam. dzieci
robią dwa kroki w przód, jeden w tył, cały czas coś kombinują i
wymyślają. w końcu udaje nam się dotrzeć na przystanek, z
którego możemy podjechać kawałek, wtedy dzwoni tata, że już
wraca, umawiamy się pod szkołą. musimy trochę poczekać, więc
jeszcze 10 minut gramy w piłkę. koło 21:00 podjeżdża tata,
wpakowujemy się w trójkę do szoferki foodtrucka i ostatnią górkę
pokonujemy jadąc. jestem wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na
ziemi. gdybym miała krokomierz, na pewno nie starczyłoby mu
licznika.
21:15
spoko, udało się, jeszcze tylko dzieci wykąpać, nakarmić,
położyć, pokonując opór czynny i bierny, i będzie można
odpocząć.
czwartek
8:00
– 15:30 praca, dzisiaj w pracy też zadania specjalne. otóż o
11:30 muszę zrobić wypad do biura paszportowego, bo dwa tygodnie
temu się ocknęłam, że może paszport dla dziecka aktualny, skoro
tak się do tej Polski na wczasy wybieramy. no więc zapowiadam w
pracy, ale jeszcze zdanżam na wycieczkę z młodszakami, słońce,
kaczki, rzeczka, cudownie. cały czas na nasłuchu z mężem, bo że
paszporty trzeba wziąć nasze, że może akt urodzenia, i że musi
zdążyć na zdjęcie. mąż rano z awarią, więc wszystko opóźnione. w biegu z Igą do
przedszkola, „k...a, zapomniałem paszportów”, no to wraca, i
wtedy okazuje się, że mojego paszportu nie ma. nie ma. a zawsze był (niczym kompot). kamień w
wodę. można mieć jeszcze ważny dowód osobisty, tyle że mój
jest nieważny. złożyłam wniosek w lipcu 2017, odbiorę w lipcu
2018. no więc na tym telefonie cały czas, znaleźliśmy w końcu w
15. możliwym miejscu. a, to jeszcze gotówka, bo w wydziale
konsularnym nie dorobili się terminala, a ile, a nie wiem, a
sprawdzę, a ile masz, oszaleć można. 337 koron norweskich. tyle
kosztuje paszport 5-letni dla małoletniego do lat 13. dolecieliśmy,
paszport zamówiony, wakacje się odbędą. wychodzimy, siadamy na
krawężniku na 3 minuty. Kręci mi się w głowie na myśl, że mam
lecieć dalej, i że popołudniu mam zabrać dzieci na leśną
wycieczkę szkolną. bo dziś spotkanie klas 3, organizowane przez
rodziców. miła inicjatywa, ale nie w mojej sytuacji. na myśl, że będę biegać za córką przez kolejne godziny, mam ochotę odwołoać świat, odwołać życie, odwołać wszystko. wymyślam, że
może mąż weźmie córkę na kurs dla rodziców, błagam i cisnę. zadzwoni. może się uda. wracamy. po
drodze jeszcze, że przecież nie napisaliśmy do szkoły, a Maćka brzuch bolał, i nie poszedł, i że paszport, a na jaki adres, a ja nie mogę ze starego telefonu. napisałam. to jeszcze prowadzę norweskie biuro foodtruckowe. wracam do prawdziwej roboty, przerwy już nie mam, bo musiałam
wyjść, zaraz po pracy koresponduję i dyskutuję z animatorem,
czemu Maciek nie chce chodzić na dodatkowe zajęcia, i że dzisiaj
konkurencyjna impreza. coś tam jem, bo już mam trzęsawkę, i lecę
do domu. a, jeszcze dzwonię do mężą i pytam, czy może odebrać Igę.
„jeśli
pójdę ją odebrać to nie ugotuję obiadu”.
„jeśli
ja pójdę ją odebrać, to wejdę do domu na 5 minut. nie chcę
obiadu, odbierz ją, błagam”.
(na szczęście w międzyczasie pojawia się perspektywa, że Iga jednak z tatą pojedzie).
wpadam
do domu, jakoś słabo kalkulowałam, bo wielkiej oszczędności w tym nie ma, 20 minut, to może posiedzę na kanapie i wezmę prysznic, i jeszcze parówki ogarnąć na grilla, bo ognisko na tej
wycieczce. może kawę sobie zrobię? nie, już nie zdążę. o rany, jak późno, lecimy.
muszę
powiedzieć, że niezabranie Igi na ten wypad to było najlepsze, co
mi się mogło przydarzyć. bo mogłam po prostu siedzieć na
kamieniu albo uprawiać small talki. w zasadzie prawie jak przerwa i
przyjemność, choć nogi bolą niemiłosiernie, a myślami jestem
przy piątkowym popołudniu. kiedy to będziemy mieli chill-out, jak
zapowiada Maciek.
wracamy
do domu dobrze po 20, jak zwykle na ręcznym, Maciek łazi bo
kałużach w trampkach, skacze, biega, chowa się, znika. tata i Iga docierają trochę po nas, tata leci robić ciasto, więc zostaję znowu z prysznicami, kolacjami, usypianiem.
piątek
8:00 - 15:30 praca
i tajemnica, która też wymaga pewnej organizacji.
dzieci
odbieram biegiem, przed 17, marzę o łóżku, ale nie, najpierw plac zabaw, potem „mamo, chodźmy na lody, plis, plis, plis” (to daleko, znowu
górka, ale zbieramy bety i podjeżdżamy autobusem). w końcu, po
lodach, domostwo. „mamo, a czy możemy pojechać do centrum
handlowego kupić karty piłkarskie za moje kieszonkowe z tego
tygodnia?”, o ja pier...e, o niczym innym nie marzę... w końcu
Maciek jedzie sam, więc trzeba poszukać gotówki we wszystkich
kieszeniach, powtórzyć instrukcję bezpieczeństwa, i trzymać za
niego kciuki.
piątek,
18:00. czołgam się. puszczam bajkę (co jest skompliowane, bo akurat spowolnili nam internet z powodu zniezapłaconych rachunków, trzeba znaleźć dysk zewnętrzny, zgrać bajkę, ponegocjować, bo lista możliwości jest krótka. dobrze że prąd jeszcze jest, od poniedziałku nie było kiedy tego załatwić). wchodzę do łóżka i nie mogę się ruszyć. próbuję czytać, ale nic nie rozumiem, bo myśli się kotłują. bo
w międzyczasie ten warsztat, i że koleżanka mnie prosiła o coś,
ale zapomniałam. i książki miałam zamówić, i mama za tydzień,
i do mamy listę zakupów wysłać, i czy ten Maciek da radę, i że
on nie ma telefonu, a jak to zrobić, żeby miał, i ciekawe kiedy
wróci ojciec, i co to ja muszę w ten weekend.
taaaaaa, weekend. o weekendzie będzie trzecia część tryptyku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz