otóż w Norwegii szpitale mają swoje przyszpitalne hotele, przeznaczone dla noworodków i ich rodzin. mnie tego hotelu nie było dane zobaczyć - ze względu na rzeczoną chorobę przewlekłą trafiłam z powrotem na oddział obserwacyjny, tym razem do części dla matek z dziećmi.
drugi rodzic dziecka może na tym oddziale przebywać w godzinach 8:00-22:00, rodzeństwo noworodki może nadejść w godzinach 17:00-19:00. drugi rodzic i rodzeństwo to jedyne osoby, które mogą odwiedzać matkę i dziecko na oddziale. z pozostałymi trzeba spotykać się w kawiarni/kantynie/na Ulicy Szklanej (czyli w wielkich , pięknym hallu z milionem ławek).
w hotelu nieco więcej swobody - drugi rodzic, rodzeństwo oraz babcie i dziadkowie mogą tam przebywać cały dzień, partner/partnerka mamy może również zostać na noc, za dopłatą, i dostaje swoje łóżko.
no więc nie wiem, jak w hotelu, ale szpital zyskał ode mnie przydomek "kyriadprestiż" (to nazwy warszawskich hoteli, w których kiedyś zawiązywałam ważną współpracę, z miękkimi, puszystymi wykładzinami, wysztywtowanym personelem oraz wykwintnym suszem konferencyjnym).
zacznę od ludzi. każda położna, która przychodziła na dyżur i opiekowała się moją salą, podawała rękę, przedstawiała się i gratulowała narodzin córki. byłam oniemiała - szacunek i serdeczność trwały. na dokładkę pojawiły się dwie polskie położne, jedna z nich to szefowa oddziału, druga - nieszefowa, za to ratowała mnie w czasie nocnych zmagań z karmieniem w stylu "never-ending-story, nie-najadłam-się-mamo, jestę-wampirę-lubię-krew), świetne kobiety. ta całą sytuacja była tak komfortowa, że przestałam rozumieć napływające z Polski pytania "kiedy cię wypuszczą?", bo zapomniałam, SERIO, że ludzie wolą przebywać raczej w domu niż w szpitalu.
aha, w szpitalu przebywałam trzy doby, 48h to standard, ponieważ po tym czasie następuje pobranie krwi noworodka do badań przesiewowych, dot. różnych chorób genetycznych.
a okoliczności szpitalne były również przyjemne:
1. kantyna na piętrze, z całodobowym dostępem do kawy/wody, kanapek, materiałów na kanapki, mleka, jogurtów, soków, i maszyna do lodu! opiłam się soku z lodem za wszystkie czasy. w kantynie można zasiąść lub pobrać posiłek do pokoju.
zdarzyło mi się także, że ze względu na zaspanie moje położna posiłek pobrała za mnie i dla mnie, i przyniosła mi do pokoju. zdarzyło mi się także, że inna położna spostrzegła, że jem oczami, bo dziecko płacze, a ja nie ogarniam, więc zabrała dziecko na moment, żebym mogła zjeść. tak po prostu. bo to ważne.
2. trzy razy w ciągu dnia do kantynki przyjeżdżała osoba z kuchni z podgrzewanym powozem pełnym jedzenia ciepłego - śniadanie ok. 8:30, obiad o 13:00 (dwa dania do wyboru, mięsne i rybne), ciepła zupa o 16:00. a na zakończenie dnia o 20:00 kanapki. kolacja o 20:00, w szpitalu! czujecie? w związku z tym, że parę lat temu dokumentowałam posiłki na podobnym oddziale w polskim szpitalu (pamiętam szczególnie jeden - bułka na kromce chleba + masło), uczyniłam to i teraz:
można nabrać sił, prawda? i paliwo do produkcji mleka pozyskać...
3. ktoś pomyślał, że pacjentki potrzebują intymności, nawet w sali dwuosobowej, oraz przyjemnych okoliczności:
a nie mówiłam, że "kyriadprestiż"?
4. od czasu do czasu opadała mnie wątpliwość, czy w szpitalu jestem, ponieważ:
- nie wpadała położna/y tudzież pielęgniarka/arz o 6 rano, włączając światło i każąc mierzyć temperaturę,
- nie wpadała przysłowiowa salowa/y o 6:15 rano, każąc zniknąć wszystkim rzeczom z podłogi,
- nie wpadała lekarka/lekarz o 9:00 na obchód, każąc pokazać tzw. krocze sobie oraz towarzyszącym (w polskim szpitalu klinicznym był to mały tłumek). w ogóle nie uświadczyłam lekarskiej opieki, która występuje wyłącznie w razie komplikacji. w sytuacjach prostych oraz przebiegających prawidłowo nikt nie zagląda pod kołdrę, a opiekę sprawują wyłącznie położne. i wydawać się może, że np. ważne jest dla nich, żebyś spała, Osobo, a budzą tylko dlatego, że to śniadanie już, i że dobrze byłoby zjeść. a potem przynoszą to śniadanie jednak pod nos.
5. i jeszcze jedna sprawa - co do szpitala się zabiera. w Polsce dwie wielkie torby, podkładu na łóżko (których zażądano ode mnie już na łóżku porodowym), podkłady typu podpaski, ubranka dla dziecka, pieluchy, chusteczki, kocyki, beciki, wszystko trzeba mieć swoje. w norweskiej książeczce lista mnie ubawiła, dla matki punktów 10 - oprócz bielizny, piżamy/leginsów/dresu pojawiły się takie punkty jak: aparat fotograficzny, telefon z ładowarką, coś do czytania, piórnik. a dla dziecka: ubranie na wyjście, czapeczka, body. to było dziwne, podejrzanie mało, troche popytałam, a wkrótce zrozumiałam, dlaczego. to przewijak i towary dziecięce - pieluchy, bodziaki, kocyki, flanelki, termometr, "kozociąg", chusteczek mokrych brak, bo tu raczej ręczniki papierowe oraz woda królują.
a tu szafka dla matki, z podkładami higienicznymi i podpaskami w wielu rozmiarach i kształtach, a także majtkami jednorazowymi typu bokserki (sorry, muszę to napisać), które naprawdę trzymają te nieszczęsne podkłady na miejscu (w Pl królują majtki typu figi, które są paranoją jakąś w tym zakresie). w jeszcze innej szafce podkłady na łóżko, piżamy/szlafroki oraz ręczniki dla pacjentek.
no.
takich rzeczy to nawet w "kyriadprestiż" nie mają :)
było pięknie, niech żyje ropa naftowa oraz wszelkie bogactwa z niej płynące.
apetyty i ciekawości zaspokojone? bo już muszę spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz