sobota, 17 kwietnia 2021

wróciłam do Polski, zamykam tę herstorię

jak w tytule, od lipca 2020 jestem w Polsce.

już nie jestem joszką norweską. 

może wrócę gdzieś do sieci, pisząc na inne tematy. a tymczasem dziękuję za każde przeczytanie, komentarz, 

dobranoc.

wtorek, 19 listopada 2019

z życia matki. z życia po prostu.

z życia matki pracującej zawodowo: wstałam o 6 w nocy, sama z dziećmi, straszny opór, dzisiaj większy u młodszego dziecka, zrobiłam trzy paczki z jedzeniem, usmażyłam omleta bezglutenowego i glutenowego, spakowałam torby i plecaki, przedyskutowałam garderobę na dziś, sama jak zwykle zadowoliłam się kawą. mieliśmy wyjść 7:45, a jak zwykle wyszliśmy o 8:03. musiałam się wrócić z auta, bo dziecko miało nasze jedyne klucze w plecaku i nie mogłam zamknąć drzwi, kiedy ono już poszło na dół. potem jeszcze wróciłam się sprzed drzwi po zegarek i dezodorant. (i tak jest codziennie, wczoraj córka się skaleczyła 5 minut przed wyjściem, i jak już zobaczyła krew, no to wiadomo, poczuła ból. syna przestał boleć brzuch więc zebrał się do szkoły, ale kiedy już spóźniona leciałam na autobus, jednak go zaczął boleć znowu, więc 10 minut dyskusji, czy on pójdzie do szkoły i że pójdzie, autobusy odjeżdżały, ja stałam, a jak go chciałam odprowadzić to na mnie nawrzeszczał, że go koledzy zobaczą... padał deszcze i były 2 stopnie. duuuużo przekleństw.
w pracy wymagająco, mój ukochany podopieczny odkrył, że może nie zgadzać się na to, co mu proponujemy, o co go prosimy, generalnie może mieć to w pyci. no i jest radość, że to odkrył, ale i trudność, bo oprócz bierności i ultraszybko nadchodzącej nudy mamy jeszcze aktywny sprzeciw, próby bicia i dużo głośnego płaczu.
po pracy przyjechałam autobusem, wpadłam do sklepu po pizzę bezglutenową i bardzo glutenową, oraz kiełbaski do grillowania jutro z okazji szkoły w lesie. już 8 minut przed zamknięciem przedszkola dotarłam po córkę, która była ostatnia, po drodze zgarnęłam też auto, pojechałam do domu, szybko pizza, prysznic, przebieranki i już po pół godziny mogłam wyjść, żeby zawieźć dziecko na imprezę piłkarską, a potem z drugim dzieckiem po ubranie przeciwdeszczowe na szkołę w lesie pierwszego dziecka, bo nie ma odpowiednio dużego, a tu leje trzeci dzień, i po rękawiczki, bo zgubił, i potem z powrotem po niego, wszystko koniecznie w deszczu bez przerwy. i już o 20:15 tadaaaaam, domek. na który nie mogę patrzeć, bo - jak można się domyślić - na ogarnianie nie ma czasu. patrzę tępo w fejsbuka, co mi przypomina, że muszę zgasić ze trzy pożary w rachunkach i windykacjach, i to musi wydarzyć się teraz. a jutro znowu o 6, i jeszcze warsztat w sobotę, a wiadomo, koncepcja cały czas pracuje w głowie i w prezentacji, co miała być gotowa w weekend, ale wyszło jak zwykle.

borze szumiący, ja to na pewno nie będę miała syndromu pustego gniazda, przysięgam się.

niedziela, 22 września 2019

weekend bez lukru

Ten cały self-reg i bliskość i dobra relacja, to czasem są takie łatwe, a czasem... ja prdle, czasem to człowiek ma taki weekend z dziećmi, że szlag trafia, że w głowie krąży ta cała wiedza, i przykłady, i że bez przemocy, i że to nie jest o mnie ani przeciwko mnie, i że jakie za tym stoją potrzeby, a z ust wychodzi coś takiego... klasyczne teksty rodziców "bo ty mnie w ogóle nie słuchasz" i "musisz mnie słuchać", "cały dzień słyszę nie"...
I to jest zawsze z bezsilności, z takiego totalnego braku pomysłu, co zrobić z dzieckiem, które:
- dokucza młodszej siostrze, zabiera zabawki, siada za blisko, i odmawia współpracy ze mną, kiedy proszę, żeby odszedł (do tego siostra pojękuje, płacze i krzyczy oraz szczypie, więc to jest nie fair, że ja mówię tylko do niego, oraz dźwięki są trudne do zniesienia),
- odmawia wszelkich czynności związanych z utrzymaniem porządku, od wczoraj rozmawiamy o odkurzeniu swojego pokoju,
- chce siedzieć przy ekranach i sprawia wrażenie osoby, która nie ma innego pomysłu na spędzanie czasu,
- odmawia wyjścia na dwór, a jak już, to tylko za dom (przypomnę, że mamy 5 minut do lasu oraz że sąsiadka zołza się czepia),
- odmawia czytania,
- odmawia jedzenia części przygotowanych rzeczy i napycha się pszennym chlebem (jako osoba uczulona na pszenicę),
- kopie piłkę w domu, wielokrotnie, mimo umowy, że nie kopiemy, dużą, małą, co się nawinie (można schować, tylko gdzie i dlaczego, i człowiek ma dosyć bycia piłczaną policjantką),
- kopie piłkę pod oknem sąsiadki zołzy, choć umówiliśmy się na rzucanie z dala od jej okien,
- rzuca szyszkami w członkinie rodziny,
- przypomina wielokrotnie, że obiecałam siostrze loda, i że trzeba dotrzymywać obietnic (zaproponowałam, że pójdziemy na kasztany i lody, była to propozycja skierowana głównie do niego, który oporował przed wycieczką. nie czuję, żeby to była obietnica. a on chce, żebyśmy wyszły z domu, żeby mógł znowu pograć - mogłabym zabrać ze sobą jego telefon, tableta szkolnego, kabel do plejstejszyn, i kabel do rutera na wszelki wypadek, tylko średnio mam na to siłę),
- przypomina wielokrotnie, że obiecałam, że będzie odcinek "Hildy" dla siostry (bo ona była na spacerze i nie miała czasu z ekranem, oraz w bezsilności kusiłam, żeby już procedura wieczorna się zakończyła. procedura trwa 1,5 godziny, Hildy nie będzie, tylko bajka do słuchania, albo raczej zasypiania. ale brat chciał się przyłączyć, więc teraz mędzi),
- odmawia pójścia do swojego pokoju i położenia się do łóżka.
A to wszystko wtedy, kiedy są wolne dni, nie ma pośpiechu, kiedy niespecjalnie mi na czymś zależy, kiedy po prostu potrzebuję łatwości i współpracy.
Powiedziałam dzisiaj mnóstwo rzeczy, których żałuję.
Ale trudno...
To teraz 3 rzeczy, za które jestem dzisiaj wdzięczna: mogłam długo pospać i miałam fajne sny, udało mi się zaangażować dzieci w przygotowanie obiadu, byłam z córką na lodach :)
Jutro zacznę od początku. Będę lepszą wersją siebie.

środa, 18 września 2019

co nowego? o szkole

No teraz to już pojechałam, przerwa od lutego.
Kilka zaczętych postów, ale napisać coś po tak dużym tekście, jak moja historia z barnevernet... okazało się, że mnie to trochę obezwładniło. 
Ale cieszę się, bo tekst żyje, bo za nim poszły teksty i spotkania w mediach ogólnopolskich, bo udało się przełamać tę jedynie słuszną narrację na temat norweskiej służby opieki nad dziećmi, a statystyki wejścia na bloga pokazały, że temat jest interesujący i ważny dla wielu osób. Poza tym uświadomiłam sobie, że dzięki tekstowi i wszystkim rozmowom wokół całkowicie pozbyłam się niepokoju dotyczącego barnevernet. Paradoksalnie temat przestał dla mnie istnieć, mam ważniejsze sprawy na głowie, dojechać na mecz, ogarnąć plecak na przedszkolną wycieczkę, poczytać jeszcze coś o spektrum autyzmu, uporządkować papiery, spotkać się na planszówki. Żyć po prostu. Wygląda to na jakąś znakomitą autoterapię, nieoczekiwany skutek uboczny zanurzenia się w temacie.

Tyle tytułem podsumowania, a teraz - co nowego o Norwegii? Dzisiaj o szkole :) 

Maciek jest uczniem 5. klasy. I pojawiła się jedna wspaniała nowość. Otóż w naszej szkole (nie wiem, jak jest gdzie indziej, ale sprawdzam) od 5. klasy pojawia się nowa aktywność, pod wdzięczną nazwą "aktywność fizyczna". Dwa razy w tygodniu pół godzinki przed lekcjami, i jeden raz po lekcjach, przez godzinę. Dzieci chodzą wtedy na krótką wycieczkę do lasu, grają w gry zespołowe, czasem na zewnątrz, czasem w sali gimnastycznej, generalnie ruszają się. I nie, nie dzieje się to zamiast wuefu, bo w planie lekcji mają tez raz w tygodniu regularny "gym". Czyli w sumie dzieciaki mają 4 godziny aktywności fizycznej w tygodniu. Myślę, że w dobie tabletów i plejstejszyn to jest szczególnie istotna inicjatywa. Mieliśmy zresztą zabawną sytuację, w skrócie ten fragment lekcji nazywa się fysak, więc Maciek przyszedł do domu i powiedział, że mają nowy przedmiot, fizykę. Matka, usiłując ukryć własne obrzydzenie do tego przedmiotu, niestety niewyleczone, wykrzyknęła "ale fajnie! to nauczycie się dużo o świecie, fizyka dotyczy wszystkiego, co dzieje się dookoła". rozmowa potoczyła się dalej, no i jednak wyszło na jaw, że to fizyka to rano, że coś tam o sali gimnastycznej, uśmiałam się. 

W związku z tym, że ostatnio w mediach społecznościowych sporo planów lekcji i memów typu "nie czekajcie z kolacją", napiszę, jak to wygląda u nas. Plan dla 10-latków.

(8:00 - 8:30 - aktywność fizyczna, 2x w tygodniu)
8:30 - 10:30 - lekcje (w tym pierwsze 15 minut na ciche czytanie wybranej książki, codziennie, później jest omawiany plan dnia)
10:30 - 11:30 - matpaka (czyli jedzenie) i długa przerwa (tak, dobrze widzicie, dzieci mają godzinę na odpoczynek, spokojne zjedzenie i przerwę na dworze. Godzinę!)
11:30 - 12:30 - lekcje
12:30 - 12:45 - krótka przerwa
12:45 - 13:45 - lekcje
(13:45 - 14:45 - aktywność fizyczna, 1x w tygodniu)

Przyznam, że ja jakoś nie przyglądałam się wcześniej tym godzinom szczególnie wnikliwie, dopiero w tym roku do mnie dotarło, jak mocno dba się w szkole o higienę ciała i umysłu, i jak przyjazny jest to układ. Plan dostajemy co dwa tygodnie, w nim rozpiska i cele edukacyjne w języku "ja". Zadania domowe z piątku na czwartek, w sumie na jakieś 45 minut roboty. Niektóre robi się bezpośrednio na szkolnym tablecie, niektóre trzeba napisać w zeszycie, a następnie zrobić zdjęcie i przesłać nauczycielce/nauczycielowi. Czasem zadania z matmy to 20 minut ćwiczeń na fajnej matematycznej stronie, a z angielskiego - przejrzenie testów kompetencji z poprzednich lat i omówienie z rodzicami strategii na pracę na teście w tym roku. 

Postanowiłam zrobić też statystykę, ile godzin z poszczególnych przedmiotów ma moje dziecko w 5. klasie i oto wynik (wszystko podane w godzinach zegarowych):
- język norweski -  5 godzin
- matematyka - 3 godziny
- język angielski - 2 godziny
- przyroda - biologia, fizyka, chemia - 2 godziny
- wiedza o społeczeństwie (tam trochę historii) - 2 godziny
- KRLE - chrześcijaństwo, religie, światopogląd, etyka - 1 godzina (albo właściwie jeszcze jedna na zmianę z godziną klasową, taki tu mam slash, i nie wiem, co znaczy :) )
- sztuka i prace ręczne - 2 godziny
- muzyka - 2 godziny
- godzina klasowa - 1 godzina. 

Dobrze to wygląda, tak sobie myślę. 
Trochę myślę znowu czasem o powrocie do Polski, ale... no jak? jak zrobić to własnym dzieciom? 
Pozostaje tęsknota. 

sobota, 16 lutego 2019

moja historia z barnevernet - cz. 5 (refleksja)

jakie są moje refleksje czy opinia dot. BV po tym doświadczeniu? 

1. spotkanie z BV było gwałtowne i trudne, ale tylko pierwszego dnia. powodem takiej procedury był temat zgłoszenia - zawsze kiedy dotyczy ono przemocy albo molestowania seksualnego, jednego dnia rozmawia się z dzieckiem, rodzicami/opiekun(k)ami i jedzie do domu. po wielu doświadczeniach związanych z historiami przemocy z Polski myślę sobie, że to jednak lepsze niż lekceważenie zgłoszeń, zamiatanie spraw pod dywan, przyzwolenie na wieloletnią przemoc. szkoła ma obowiązek zgłosić podejrzenie, nie może go oceniać, negocjować, rozważać. to rola BV. to jest bolesny proces, ale jeśli ma uratować dziewczynki i chłopców faktycznie doświadczających przemocy, to jestem gotowa ponieść ten koszt. 

2. wiem, że w BV zdarzały się nadużycia i błędy, o tym opowiadają historie z książki Czarneckiego, różne reportaże. nie wiem, jak jest naprawdę. z jednej strony czytam te historie i staram się im jakoś ufać, z drugiej - mam zawsze taką myśl, że nigdy nie znamy całego kontekstu. że ludzie, którzy opowiadają o sobie, nie mówią wszystkiego, co działo się w domu, bo się wstydzą, boją, bo nie chcą się tym dzielić. 

3. szkoda, że sytuacje przekazania opieki, czyli tzw. odbierania dzieci, dominują rozmowy o BV - wiele osób nie ma pojęcia, czym zajmuje się ten urząd, jakiego rodzaju wsparcia udziela, i że naprawdę dobro dziecka jest tu wartością nadrzędną. 

4. doradczyni opowiadała, że zabieranie dzieci jest sytuacją ostateczną i zwykle najpierw pracuje się z rodziną. doświadczyłam tego również wówczas, kiedy próbowałam pomoc 12-letniej Polce, która obawiała się rodziców. byłam z nią na spotkaniu w BV, gdzie już było otwarte dochodzenie związane z podejrzeniem molestowania ze strony ojca, i osoby pracujące w BV wcale nie były zainteresowane odbieraniem prawa do opieki rodzicom. wtedy byłam zła i bezsilna, bo wydawało mi się, że to chore. ale też nie mogły powiedzieć mi wielu rzeczy ze sprawy ze względu na tajemnicę zawodową, więc ufam, że wiedziały, co robią. ta sprawa dobrze się skończyła, jestem w kontakcie z dziewczynką.

5. kontekst polski - podobno konsul doradzał wszystkim, żeby uciekali z kraju. podobno. podobno nie wpuszczono go do polskiego dziecka, a prawo do kontaktu z konsulem mają wszyscy obywatele i obywatelki RP. podobno. wszyscy Polacy tutaj mają zdanie nt. BV, mnóstwo z nich mówi straszne rzeczy wyłącznie na podstawie plotek i mocnych reportaży. linia podziału przebiega wyraźnie wzdłuż prawicowo-lewicowej granicy wśród Polek i Polaków mieszkających w Norwegii. konsul był związany z Ordo Iuris. wśród przeciwników BV jest sporo narracji o "naszych polskich dzieciach". dużo hejtu, dużo bardzo ostrych sądów. w grupie lewicowej, kiedyś zawiązanej wokół KODu, i wśród osób, które poznałam przy okazji Czarnego Protestu, dominuje raczej podejście bliskie mojemu, poszukujące sprawdzonych informacji, uzasadnień, zachęcające do dialogu z BV. wydaje się, że to może mieć związek po prostu z podatnością na stereotypy i uprzedzenia narodowościowe, ale też z przekonaniami dotyczącymi rodziny, dzieci, patriotyzmu. jedyne rozwiązanie widzę w akcjach świadomościowych, w bezpośrednich spotkaniach. polityka BV jest taka, że nie komentuje spraw, zarzutów, historii. w efekcie plotki żyją własnym życiem i rosną w siłę. ludzie, którzy szukają informacji, trafiają właściwie wyłącznie na obraz, który ma straszyć. błędne koło. 

i jeszcze mój komentarz nt. ostatniego artykułu w Wyborczej - tam z kolei osoba opowiada, że była obserwowana, że zbierano wywiad na jej temat. uciekła, uprzedzając fakty. nie wiem, może. mój syn miał dziury w zębach i nikt z tego powodu nie informował służb, trochę nie chce mi się wierzyć, żeby taką akcję uruchamiał nalot na zębach. dzisiaj czytam, że wylał się na nią hejt. z tym też się nie zgadzam. chcę tylko powiedzieć, że strach i napięcie, które pojawia się, gdy BV zbliża się do naszych dzieci, jest trudno opisać. to nie oznacza, że coś im grozi. to oznacza, że jesteśmy tak utopieni w tej narracji, tak napakowani historiami o złym BV, że naprawdę trudno sobie wtedy radzić. i łatwo jest mówić takim rodzicom przykre rzeczy, jeśli mieszka się i żyje w innym kraju, jeśli nie odczuwa się takiego realnego strachu. 

koniec. 

moja historia z barnevernet - cz. 4

co dalej po dochodzeniu/badaniu sprawy? 

po zebraniu informacji ze wszystkich wspomnianych w poprzednim poście instytucji, i wyjaśnieniu, że jesteśmy dość zwyczajną rodziną, że zmagamy się z brakiem kasy, wyzwaniami na rynku pracy, oraz z tym, co niesie ze sobą wrodzona wrażliwość Maćka, a na dodatek z tym, co niesie ze sobą emigracja, uznano, że możemy potrzebować wsparcia i zaproponowano nam następujące rzeczy:

1. doradczyni rodzinna (familieveileder), która przychodziła do nas albo my do niej, z Maćkiem lub bez, i z którą konsultowaliśmy, co dzieje się z Maćkiem i jak można go wesprzeć, albo jak można wesprzeć nas w relacjach z nim. układaliśmy razem plan dnia, zasady dotyczące grania, odrabiania lekcji, aktywności fizycznej. nie ze wszystkim się zgadzałam, bo pojawiły się pomysły zbierania punktów za zachowanie, zgodziłam się taki pomysł wdrożyć tymczasowo, i umarł śmiercią naturalną. doradczyni była fajną osobą, indywidualizowała pomoc i była naprawdę wspierająca. 

2. wsparcie finansowe - opłacenie treningów piłki nożnej Maćka i kieszonkowe przez kilka miesięcy (200 koron tygodniowo, czyli taki pieniądz odpowiadający mniej więcej 20-30 zł - jeśli chodzi o wartość nabywczą). dostaliśmy też książeczkę z biletami wstępu do różnych muzeów i innych atrakcyjnych miejsc, do wykorzystania w całym 2018 roku. 

3. miejsce w grupie chłopięcej (guttegruppe) - to taka grupa, w której spotyka się 3-4 chłopców w podobnym wieku oraz 2 dorosłych, a cała aktywność polega na byciu razem i spędzaniu czasu w atrakcyjny sposób (sanki, kręgle, kino, gry komputerowe, łyżwy). dziecko jest odbierane ze szkoły i odprowadzane do domu. założenie jest takie, że dorośli mają pomagać, jeśli pojawią się jakieś konflikty czy trudne sytuacje, i że dziecko ma się socjalizować. niestety, mimo, że dorośli byli po prostu wspaniali, takie młode, dobre chłopaki z przygotowaniem i doświadczeniem w pracy z dziećmi, to Maciek wykazywał umiarkowany entuzjazm, chyba trochę się obawiał tego chodzenia z obcymi, a trochę mówił, że nudno... nie wiadomo. ale koncept bardzo mi się spodobał. 

4. kurs ICDP - International Child Development Programme - to bardzo popularny tutaj kurs umiejętności wychowawczych dla rodziców, składający się z 8-9 spotkań prowadzonych przez 2-3 osoby. podobno jedna z nich musi zawsze pochodzić spoza Norwegii. w naszym kursie to były 3 osoby, które jednocześnie pracują w BV, choć to nie jest reguła. koncepcja bardzo bliska bliskościowemu podejściu do dzieci, skoncentrowana na budowaniu relacji z dzieckiem. fajna rzecz i dobry trening językowy. trochę gorzki był fakt, że w naszej grupie na kursie były wyłącznie osoby spoza Norwegii, imigrantki i imigranci, wszyscy z otwartą sprawą w BV. i nawet w którymś momencie ktoś to głośno powiedział. ale tu w sukurs idą statystyki, które pokazują, że również Norwegowie i Norweżki mają sprawy w BV. 

tyle pomocy, przyznacie sami, że nic strasznego :) 
w międzyczasie spotykaliśmy się regularnie, żeby sprawdzać postępy, weryfikować działania, ewaluować, rozmawiać razem z naszymi terapeutami (wspominałam o tym w pierwszym poście nt. BV, oni są z innej instytucji, BUP - poliklinika psychiatrii dzieci i młodzieży). 

sprawa została zamknięta po roku, w czerwcu 2018 roku. 
doradczyni rodzinna powiedziała, że tak naprawdę nigdy nie powinniśmy tam trafić. 
no ale stało się... cieszę się, że mamy to za sobą, że wiem, jak działa ta instytucja, że znam już kilka osób, które tam pracują. 

już się prawie nie boję. 
ale ten niepokój trochę zostaje w człowieku, taki mały drucik, który zaczyna się żarzyć, jak tylko dostanie paliwo w postaci artykułu czy pytania o BV. kocham Norwegię i kocham to, w jaki sposób pracuje się tutaj z dziećmi. czasem myślę o powrocie do Polski, ale nie chcę przenieść Maćka z norweskiej do polskiej szkoły, bo tu jest naprawdę dużo łatwiej, zwłaszcza dzieciom, które generalnie mają trudniej. 

nie umiem jednak wyjąć, rozpuścić, zlikwidować drucika.  

część 5. tutaj

moja historia z barnevernet - cz. 3

a potem nadchodzi poniedziałek. TEN poniedziałek. 

o 12:00 odbieram telefon od S. prowadzącego naszą sprawę. prosi, żebysmy oboje byli u niego o 13:00. jestem trochę spięta, ale mówię, że spoko, że dzwoniłam. a on na to, że tak, że wie, i że wspaniale. 
ale sytuacja jest taka, że ze szkoły przyszły dwa zgłoszenia, jedno 3 tygodnie temu, drugie teraz. że ja wiem tylko o tym drugim zgłoszeniu, ponieważ pierwsze dotyczyło przemocy, i dlatego BV doradziło szkole nieinformowanie nas. S. mówi też, że już byli dzisiaj w szkole i rozmawiali z Maćkiem, a teraz chcą porozmawiać z nami, najpierw ze mną, potem z mężem, i czy możemy być za godzinę. i czy potrzebujemy tłumacza. 

jak się domyślacie, ugięły się pode mną nogi. zrobiło mi się niedobrze, słabo, gorąco, i dostałam mentalnego zawału. cała moja racjonalność, wykształcenie, zdrowy rozsądek zniknęły w sekundę, zamiast tego pojawił się dziki, zwierzęcy wręcz strach o dzieci. Łukasz próbował mnie uspokajać, tłumaczyć, że spoko, że będzie dobrze, ale ja byłam absolutnie przerażona. chciałam wsiąść w auto, odebrać dzieci i SPIERDALAĆ. uciekać gdzie pieprz rośnie. wiać. ukryć się. nie wiedziałam, o co chodzi, przerażało mnie słowo "przemoc", myślałam o każdym razie, kiedy zachowałam się wobec Maćka gwałtowniej niż chciałam, kiedy nie spełniałam wyśrubowanych norweskich standardów. 

jedziemy. wchodzę na spotkanie, tłumaczka jest przez telefon, który leży na stole. jest też woda i chusteczki. naprzeciwko mnie siedzi S., mężczyzna w średnim wieku, za moimi plecami, przy komputerze, Ch., kobieta, trochę ode mnie młodsza. ona uśmiecha się pokrzepiająco, mężczyzna jest dość surowy i poważny. 

trzesę się w środku. najgorsze jet to, że nikt na początku tego spotkania nie mówi "spokojnie, nie zabieramy twoich dzieci". na taką informację, nie wprost, przyjdzie mi czekać ok. godziny. dowiaduję się, że pierwsze zgłoszenie dotyczy podejrzenia przemocy Łukasza wobec mnie (wtedy już pozwalam sobie na głębszy oddech, bo wiem, że nie chodzi o przemoc wobec dzieci, tzn. nie bezpośrednią). okazuje się, że Maciek powiedział w szkole, że:
1. tato rzucał nożem w kuchni,
2. tato wyrzucił krzesło przez okno,
3. tato często krzyczy na mamę. 

jestem proszona o potwierdzenie. rzucanie nożem w kuchni owszem, w złości, nóż rzucony na blat. żadne noże w powietrzu nie latają i nie stanowią zagrożenia, ale rozumiem, że to brzmi groźnie. nie, tato nie wyrzucił krzesła przez okno. S. potwierdza, że Maciek również wycofał się z tego pomysłu. dowiaduję się, że takie zachowania są w Norwegii klasyfikowane jako tzw. przemoc materialna, czyli stwarzanie poczucia zagrożenia przez niszczenie przedmiotów. bo ja, jako feministka, cały czas jestem oczywiście też na metapoziomie i analizuję to, co się dzieje, z perspektywy pomagaczki i działaczki na rzecz praw kobiet. 

co do krzyków, chodzi raczej o kłótnie, o to, jak wyrażamy emocje, o to, jak mąż reaguje, kiedy mu się coś nie podoba. cała rozmowa odbywa się tak, że analizujemy oba zgłoszenia szkoły razem, ja jestem w roli osoby, która być może doświadczyła przemocy, i być może potrzebuje pomocy. rozmowa jest długa, dokładna, dużo płaczę (potem zobaczę, że w każdym pokoju w BV stoi pudełko chusteczek i że opowieści o stalowych nerwach to bzdura). jestem też pytana o samopoczucie, o strach, mówię wprost o stereotypach nt. barnevernet. S. mówi, że rozumie, że to jest zawsze trudne spotkanie dla rodziców, bez względu na to, czy pochodzą z Norwegii, czy spoza niej, że to jest ok, czuć się przerażoną.
moje ulubione z niej wspomnienie jest takie, że słyszę upragnione słowa "teraz porozmawiamy z mężem, potem odbierzecie dzieci i po południu przyjedziemy na chwilę do was do domu, głównie po to, żeby zobaczyć Igę, młodszą siostrę". ULGA. wielka ulga. wiem, że to dopiero początek, ale boję się już trochę mniej. 

po rozmowie z Łukaszem rozmawiamy jeszcze wszyscy razem i dowiadujemy się, że:
- następnego dnia mamy spotkanie w szkole jako placówce, która zgłosiła zaniepokojenie,
- BV ma teraz 3 miesiące na przeprowadzenie badania/dochodzenia w naszej sprawie,
- będą spotykać się z nami, przyjdą do domu, chcą też jeszcze pogadać z Maćkiem,
- chcą zebrać informacje na nasz temt i dlatego proszą o wyrażenie zgody na wysłanie zapytań o informacje do takich instytucji: szkoła (wychowawczni, pedagożka szkolna, pielęgniarka szkolna), przedszkole Igi, lekarz rodzinny, policja, pogotowie, pogotowie urazowe. nie mamy nic do ukrycia, więc zgadzamy się na wszystko. jak widać, wywiad jest dość obszerny. 

mówimy sobie "do zobaczenia" i jedziemy po dzieci. to znaczy ja, bo Łukasz jedzie sprzątać chatę, która nie wygląda zbyt reprezentatywnie. 

przysięgam, to był NAJGORSZY DZIEŃ W MOIM ŻYCIU. nigdy się tak nie bałam. nigdy. 
i najmilsze odbieranie dzieci, jakie mi się przydarzyło. 

faktycznie S. i Ch. przyjeżdżają do nas koło 18:00, prowadzimy small talk przez 15 minut, zagadują do Maćka, widzą Igę. odjeżdżają. widzimy się jutro w szkole. nie lustrują mieszkania, nie oglądają wszystkich pokoi, nie mają formularzy i notesów, zachowują się przyjaźnie. 

WTOREK
spotykamy się w szkole. jest dyrektorka, jej zastępczyni (która jest odpowiedzialna za takie sprawy i będziemy się sporo spotykać), wychowawczyni, pielęgniarka (helsesøster, to taka funkcja łącząca pracę medyczną i pedagogiczną, bo pracuje z dziećmi też nad emocjami), pedagożka/nauczycielka socjalna (sosial lærer), tłumaczka. 

jeszcze raz omawiamy zgłoszenia, znowu dużo płaczę. mam duże poczucie niesprawiedliwości, bo mamy za sobą długą historię rozmów o zachowaniu Maćka, bo to ja walczyłam o to, żeby Maciek został skierowany na terapię, bo jestem mamą, która naprawdę angażuje się w życie swojego dziecka. to podkreślają też osoby ze szkoły, i to zdecydowanie świadczy na moją/naszą korzyść. wszystkie osoby ze szkoły podkreślają to samo, i mówią, że w sytuacji, kiedy dziecko opowiada coś, co może wskazywać na przemoc w rodzinie, szkoła ma obowiązek zareagować i zgłosić to do barnevernet. bez względu na to, czy lubi daną rodzinę, czy ma z nimi kontakt, czy uważa ich za dobrych rodziców. ponownie rozmawiamy o tym, co będzie dalej. 

CZWARTEK
godzinna wizyta S. i Ch. u nas w domu, to obserwacja (uczestnicząca) naszego życia domowego, toczy się w kuchni, przy kawie, bo robimy obiad, trochę w pokoju. bardzo nieformalna i przyjazna sytuacja, trochę opowieści, trochę żartów, mało rozmowy o meritum sprawy. 

KOLEJNE TRZY MIESIĄCE
kilka spotkań w biurze BV, wspólnie z Maćkiem, Maciek sam (krótko, bo nie chciał z nimi gadać, my nie rozmawialiśmy z nim, żeby coś mówił albo nie mówił, żadnego przygotowywania do rozmów). względny spokój i normalne życie. 

SIERPIEŃ
zamknięcie dochodzenia/badania, podsumowanie, raport, oferta wsparcia - szczegóły później. zamknięcie sprawy Igi (która z automatu miała otwartą sprawę jako nasze drugie dziecko), kontynuacja sprawy Maćka poprzez udzielone wsparcie. 

część 4. tutaj

moja historia z barnevernet - cz. 2

no więc nadchodzi wiosna 2017 roku.


kontekst jest taki, że przez prawie 2 miesiące jestem sama z dziećmi w Norwegii, bo mąż/tata w Polsce w związku z budową foodtrucka. jestem w słabej formie - nie mam pracy, nie mam kasy, nie mam skąd pożyczyć, muszę załatwiać ten słynny socjal, żeby kupić jedzenie i opłacić mieszkanie, i to jest bardzo upokarzający proces. 
do tego Maciek szaleje, szkoła sygnalizuje, że jest trudno, aż w końcu dzwoni dyrektorka i zaprasza na rozmowę. 
na tej rozmowie dowiaduję się, że szkoła rozważa zgłoszenie do barnevernet, ponieważ Maciek ma się słabo, wchodzi w konflikty, złości się, oraz czy ja wiem, że on stłukł okno w szkole. nie wiem. to wydarzyło się w weekend, kiedy bawił się na dworze z kolegą. to, co niepokoi dyrektorkę, to fakt, że nie chciał się przyznać, że kilka razy kłamał, że to nie on. okazuje się, że ktoś to widział, że wezwano policję, choć chłopcy uciekli. Maciek powiedział dyrektorce, że rzucił cegłą w okienko, bo kolega powiedział mu, że jeśli tego nie zrobi, to ten się wyprowadzi i Maciek nie będzie mógł go odwiedzać, i już nie będą przyjaciółmi itp. syn tę historię potem wielokrotnie powtarza, więc mu wierzę. jest zdruzgotany, kompletnie nie rozumie, dlaczego to ma być jego odpowiedzialność, skoro został tak zaszantażowany, skoro uważa, że nie miał innego wyjścia. mnie pęka serce, pierwszy raz, kiedy słyszę tę historię i myślę o tym 8-letnim chłopcu, który walczy o akceptację. drugi raz, kiedy słyszę dyrektorkę, która opowiada mi, jak to tłumaczyła Maćkowi, że przecież ten drugi chłopiec nie może mu grozić, nie jest od niego większy i Maciek nie musi się go bać. nie rozumiem, dlaczego ona nie słyszy i nie rozumie, że chodziło o szantaż emocjonalny, o przyjaźń, o przynależność, o całą masę psychologicznych rzeczy, zdeprywowanych potrzeb. 
w każdym razie dyrektorka sugeruje, że może lepiej, żebyśmy zgłosili się tam sami jako ktoś, kto potrzebuje pomocy, to może być lepiej widziane. dodam, że jesteśmy od 8 miesięcy w terapii rodzinnej z powodu złości Maćka (terapii, o którą musiałam naprawdę mocno walczyć, bo szkoła się trochę bujała w tym temacie, a musiała wystawić skierowanie). próbuję argumentować, że nad tym pracujemy, ale jestem słaba, zapłakana, cholernie wtedy samotna. trochę opowiadam, jak jest w domu, no ale jest ciężko, więc trudno opowiadać jakieś dobre rzeczy. ustalam z dyrektorką, że się zastanowię i odezwę. 
przez cały czas w czasie tej rozmowy czuję życzliwość, oprócz tego jednego kawałka, kiedy mam żal, że Maciek i jego intencje zostały opacznie zrozumiane, jest naprawdę ok. nie czuję się ani sprawdzana, ani testowana, czuję się bezpiecznie również płacząc i mówiąc, że mi trudno (piszę to, bo wiem, że krąży taki mit, że rodzice muszą mieć stalowe nerwy, kiedy mowa o BV). 

następuje kilka dni, kiedy zbieram informacje, wtedy trafiam do grupy na fb, która mnie totalnie przeraża. wyłuskuję polską psycholożkę, która pisze rozsądne rzeczy, i rozmawiam z nią do północy, czytam stronę BV, choć rozumiem piąte przez jedenaste, proszę przyjaciółkę o pomoc, sprawdzam, szukam. to jest bardzo trudny moment, ponieważ internet, zwłaszcza po polsku, jest pełen szlamu na temat tej instytucji. a oddech BV na plecach powoduje, że staję się wyjątkowo na to wszystko podatna. 

jedno jest pewne, muszę być racjonalna i współpracująca, co zresztą leży w mojej naturze w takich sprawach. po kilku dniach wracam do szkoły i mówię, że ok, zgłosimy się po pomoc. wtedy dyrektorka mówi, że oni zdecydowali się nie czekać, i że wysłali zawiadomienie o zaniepokojeniu (bekymringsmelding). trochę jestem zła, że nie poczekali, ale ok, idziemy dalej. dyrektorka pyta, czy mąż już wrócił, i mówi, że spokojnie, oni się teraz odezwą, albo ja mogę zadzwonić. 

dzwonię zatem do BV i opowiadam, że miałam się kontaktować, ale że w międzyczasie szkoła wysłała zawiadomienie, dowiaduję się, że sprawę prowadzi S. i że go nie ma. umawiamy się, że osoba przekaże wiadomość, że dzwoniłam.

to środa, w piątek wreszcie wraca mąż/tata, więc już jestem trochę mniej sama. 
a w poniedziałek...

część 3. tutaj

moja historia z barnevernet - cz. 1.

zbierałam się do napisania tej historii, a może herstorii dwa lata. bo to trudna i smutna rzecz, a przynajmniej tak się zaczęła. bo nie wiedziałam, ile chcę i mogę ujawnić w internecie. bo w międzyczasie zbierałam doświadczenia i informacje o działaniach słynnego barnevernet (dalej BV), czyli norweskiego Urzędu ds. Ochrony Dzieci. 

ostatnio sprawa znowu nabrzmiała. wydalenie polskiego konsula w Oslo, a w tle jego działania związane ze sprawami polskich rodziców w BV. reportaż w rzeszowskiej Wyborczej, a dzisiaj artykuł o hejcie, jaki spadł na jego bohaterkę. demonstracje w obronie konsula, komentarze, spotkania Polonii wokół BV, na które zaproszenia pełne są słów takich jak "donos" czy "panika". dlatego postanowiłam opowiedzieć swoją historię. jednak wcześniej trochę didaskaliów. 

nie pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałam o BV, pewnie - jak spora część Polek i Polaków - przy okazji reportażu o tym, jak to detektyw Rutkowski odbił 9-latkę z rąk rodziny zastępczej i oddał kochającej rodzinie. kiedy podjęliśmy decyzję o wyjeździe do Norwegii, pojawiło się sporo pytań w stylu "a nie boicie się tych ich służb socjalnych?", "a nie boicie się, że wam zabiorą dzieci?". nie baliśmy się. 

im dłużej jednak mieszkałam w Norwegii, im więcej kontaktu miałam z polonijnymi grupami, forami, tym większy niepokój we mnie rósł. wiecie, człowiek jest wykształcony i racjonalny, chce wierzyć, że w tym demokratycznym kraju o wysokich standardach w zakresie ochrony praw człowieka nic mu/jej nie grozi, że wszystko da się wyjaśnić. a jednak ciągle docierały do mnie jakieś podłe historie. a to protest przeciwko pracownikom BV. a to reportaż w Wyborczej, jak to polska rodzina wiała z Norwegii, udając że wyjeżdża na wakacje. a to książka "Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym" Macieja Czarneckiego, która opowiada kilka historii, w ogóle nie uspokajających (w niej również ten reportaż). a to psycholożka spotkana na lotnisku, która wspiera polskie rodziny przy Ambasadzie RP, ze strasznymi historiami jak z rękawa. a to grupa na fb "Moje doświadczenia z BV", w której obowiązuje narracja "niewinni Polacy, złe państwo norweskie, BV to potwory" i z której osoby próbujące rozpocząć rzeczową dyskusję po prostu wylatują. a to artykuł o spotkaniu BV z Polkami i Polakami, podczas którego przedstawicielka BV chciała przeprowadzić prezentację, a uczestnicy spotkania domagali się PRAWDY. i jeszcze film "Obce niebo" Dariusza Gajewskiego, co prawda o Szwecji, ale przerażający. to może być bardzo ciekawe poznawczo, intelektualnie, jeśli nie mieszka się w tym kraju. a ja tu mieszkałam. miałam najpierw jedno, potem dwoje dzieci. na początku nie znałam języka. a co gorsza, Maciek zaczął mieć problemy ze złością, kontrolą impulsów, co powodowało, że miałam poczucie, że ktoś może uznać, że sobie nie radzę. no więc nadal starałam się być spokojna, racjonalna, wierzyć w państwo. ale tych historii było zbyt wiele. i żadnej przeciwwagi. żadnych dobrych historii. mój mózg matki nie był w stanie obronić się wtedy przed niepokojem. pamiętam, jak siedziałam na podłodze w domu przyjaciółki i płakałam, że boję się BV, że boję się, że w końcu się nami zainteresują. ze mną siedziały dwie wykształcone, inteligentne dziewczyny i podawały mi kolejne argumenty, dlaczego nie trzeba się bać, dlaczego to nieracjonalne. znałam je. wielokrotnie powtarzałam. ale nie były w stanie mnie przekonać. nie byłam w stanie przekonać sama siebie. nawet teraz, kiedy piszę te słowa, trochę brakuje mi tchu, bo nigdy wcześniej nie doświadczyłam takiego strachu o to, że ktoś zabierze moje dzieci. 

taki był background. i z nim weszłam w wiosnę 2017 roku, kiedy nagle spotkanie z BV okazało się być całkiem realne... 

część 2. tutaj

niedziela, 10 lutego 2019

norweski Dzień Mamy

dziś Dzień Mamy w Norwegii. nie obchodzę, bo jednak wolę ten majowy, ciepły. piszę, bo mam dzisiaj duuużo dobrej energii i postanowiłam się podzielić. 

źródła energii:
* córka - niesamowita dziewczyna. 3 tygodnie temu obchodziłyśmy 4. urodziny. słoneczna, uśmiechnięta, cudna Osoba. bardzo mi jest dobrze w tej relacji. mówi prześmieszne rzeczy i rozświetla moje dni. zachwyca się drobiazgami. mówi "mamo, jeśteś taka piękna", kiedy wyglądam jak... przytula się dużo. 

"mamo, nie mogę uwiezić, jak to mydło pięknie pachnie!" (to przy myciu rąk nowym mydłem)

"Iga wchodzi do kuchni. 
Ja: jak życie?
Iga: śkońciło się.
ja: życie się skończyło?
Iga (w zamyśleniu): zicie się śkońciło... nie! mamo, nie źicie! bajka się śkońciła!"

"w sklepie:
ja: patrz, nie ma kefiru!
Iga: ale bezsens!"

*syn - niezwykły zwykły chłopak. ostatnio u nas lepiej, więc napiszę. po pierwsze, osoba zaskoczyła wreszcie, że zadania domowe to przykry obowiązek i lepie szybko mieć je z głowy, i sama planuje, kiedy je zrobić. chce grać albo iść do kolegi, więc po powrocie ze szkoły rzuca się na książki i tableta (dziękuję Ci, norweska szkoło, za zrozumienie, że w tym cyfrowym świecie część zadań trzeba przenieść do wirtualnej rzeczywistości, bo tylko wtedy rodzice przeżyją do końca postawówki). po drugie, dzisiaj dotarło do mnie, że osoba znacznie mniej bije, i że to już śladowy problem, naprawdę. coś, co mnie totalnie rozwalało. po trzecie, osoba nastawia sobie budzik, żeby pograć 40 minut przed szkołą, co powoduje, że jest w dobrym humorze, oraz unikamy sytuacji budzenia, groźnej dla życia i zdrowia. po trzecie, Maciek też mówi czasem śmieszne rzeczy:

"ja też nie chcę banana. banany nie pasują do jogurtów, zwłaszcza waniliowych. one są tak egoistycznie waniliowe."

"bo pająki mają taki przywyk, że czekają na ofiary po całym dniu (...) takie małe, a robią taką krzywdę jak kulka gazowa (...) albo atomówka... bomba atomowa, bo ona ma takie jadowite odpary."

*różne moje plany życiowe, zawodowe, aktywistyczne... jeszcze zbieram siły, szykują się duże zmiany. mam nadzieję, że wszystko mi się uda, a kosmos będzie mi sprzyjał. taki plan! trzymajcie kciuki!