no więc nadchodzi wiosna 2017 roku.
kontekst jest taki, że przez prawie 2 miesiące jestem sama z dziećmi w Norwegii, bo mąż/tata w Polsce w związku z budową foodtrucka. jestem w słabej formie - nie mam pracy, nie mam kasy, nie mam skąd pożyczyć, muszę załatwiać ten słynny socjal, żeby kupić jedzenie i opłacić mieszkanie, i to jest bardzo upokarzający proces.
do tego Maciek szaleje, szkoła sygnalizuje, że jest trudno, aż w końcu dzwoni dyrektorka i zaprasza na rozmowę.
na tej rozmowie dowiaduję się, że szkoła rozważa zgłoszenie do barnevernet, ponieważ Maciek ma się słabo, wchodzi w konflikty, złości się, oraz czy ja wiem, że on stłukł okno w szkole. nie wiem. to wydarzyło się w weekend, kiedy bawił się na dworze z kolegą. to, co niepokoi dyrektorkę, to fakt, że nie chciał się przyznać, że kilka razy kłamał, że to nie on. okazuje się, że ktoś to widział, że wezwano policję, choć chłopcy uciekli. Maciek powiedział dyrektorce, że rzucił cegłą w okienko, bo kolega powiedział mu, że jeśli tego nie zrobi, to ten się wyprowadzi i Maciek nie będzie mógł go odwiedzać, i już nie będą przyjaciółmi itp. syn tę historię potem wielokrotnie powtarza, więc mu wierzę. jest zdruzgotany, kompletnie nie rozumie, dlaczego to ma być jego odpowiedzialność, skoro został tak zaszantażowany, skoro uważa, że nie miał innego wyjścia. mnie pęka serce, pierwszy raz, kiedy słyszę tę historię i myślę o tym 8-letnim chłopcu, który walczy o akceptację. drugi raz, kiedy słyszę dyrektorkę, która opowiada mi, jak to tłumaczyła Maćkowi, że przecież ten drugi chłopiec nie może mu grozić, nie jest od niego większy i Maciek nie musi się go bać. nie rozumiem, dlaczego ona nie słyszy i nie rozumie, że chodziło o szantaż emocjonalny, o przyjaźń, o przynależność, o całą masę psychologicznych rzeczy, zdeprywowanych potrzeb.
w każdym razie dyrektorka sugeruje, że może lepiej, żebyśmy zgłosili się tam sami jako ktoś, kto potrzebuje pomocy, to może być lepiej widziane. dodam, że jesteśmy od 8 miesięcy w terapii rodzinnej z powodu złości Maćka (terapii, o którą musiałam naprawdę mocno walczyć, bo szkoła się trochę bujała w tym temacie, a musiała wystawić skierowanie). próbuję argumentować, że nad tym pracujemy, ale jestem słaba, zapłakana, cholernie wtedy samotna. trochę opowiadam, jak jest w domu, no ale jest ciężko, więc trudno opowiadać jakieś dobre rzeczy. ustalam z dyrektorką, że się zastanowię i odezwę.
przez cały czas w czasie tej rozmowy czuję życzliwość, oprócz tego jednego kawałka, kiedy mam żal, że Maciek i jego intencje zostały opacznie zrozumiane, jest naprawdę ok. nie czuję się ani sprawdzana, ani testowana, czuję się bezpiecznie również płacząc i mówiąc, że mi trudno (piszę to, bo wiem, że krąży taki mit, że rodzice muszą mieć stalowe nerwy, kiedy mowa o BV).
następuje kilka dni, kiedy zbieram informacje, wtedy trafiam do grupy na fb, która mnie totalnie przeraża. wyłuskuję polską psycholożkę, która pisze rozsądne rzeczy, i rozmawiam z nią do północy, czytam stronę BV, choć rozumiem piąte przez jedenaste, proszę przyjaciółkę o pomoc, sprawdzam, szukam. to jest bardzo trudny moment, ponieważ internet, zwłaszcza po polsku, jest pełen szlamu na temat tej instytucji. a oddech BV na plecach powoduje, że staję się wyjątkowo na to wszystko podatna.
jedno jest pewne, muszę być racjonalna i współpracująca, co zresztą leży w mojej naturze w takich sprawach. po kilku dniach wracam do szkoły i mówię, że ok, zgłosimy się po pomoc. wtedy dyrektorka mówi, że oni zdecydowali się nie czekać, i że wysłali zawiadomienie o zaniepokojeniu (bekymringsmelding). trochę jestem zła, że nie poczekali, ale ok, idziemy dalej. dyrektorka pyta, czy mąż już wrócił, i mówi, że spokojnie, oni się teraz odezwą, albo ja mogę zadzwonić.
dzwonię zatem do BV i opowiadam, że miałam się kontaktować, ale że w międzyczasie szkoła wysłała zawiadomienie, dowiaduję się, że sprawę prowadzi S. i że go nie ma. umawiamy się, że osoba przekaże wiadomość, że dzwoniłam.
to środa, w piątek wreszcie wraca mąż/tata, więc już jestem trochę mniej sama.