poniedziałek, 26 grudnia 2016

George Michael

wczoraj, w klimacie świątecznym, zaczęłam pisać o świętach w Norwegii, dzisiaj miałam dokończyć, ale kiedy w nocy wynurzyłam się z miękkiego, ciepłego i puchowego "Love Actually" ("To właśnie miłość"), przeczytałam tę straszną wiadomość. 

George Michael nie żyje. 

łzy popłynęły mi same, w sposób niekontrolowany. przez następne dwie godziny słuchaliśmy jego muzyki, a do mnie napływały wspomnienia. i kolejne, kiedy o 3 w nocy przewracałam się w łóżku, nie mogąc zasnąć. 

George Michael to dzieciństwo. to zespół Wham! i kultowe "Wake me up before you go go" czy "Careless whisper" czy solowe "Freedom!". ważne dla mnie wspomnienia, bo wiążą się z Tatą, który zmarł, kiedy miałam 15 lat. z tą muzyką w samochodzie, którym jedziemy na wakacje czy w radiu, które towarzyszy nam w domu. wróciły do mnie wczoraj ze zdwojoną siłą - wspomnienia, tęsknota.

z bardzo wczesnego dzieciństwa pamiętam, że nie mogłam zrozumieć, kto to George/Michael/Jackson :) kiedy już udało mi się ich rozdzielić, pokochałam tego pierwszego miłością wielką i na zawsze. 

George Michael to liceum i studia, to "Older" i "Jesus to a Child" na Liście Przebojów Trójki, którą nagrywałam na kasety, to roztańczony "Fastlove" w MTV, którą czasem wówczas oglądałam. 

ukochany album "Ladies & Gentleman: the best of George Michael" i zajechana do cna płyta "For the Feet", czyli ta taneczna, porywająca. 

pamiętam skandal, coming-out i wreszcie "Outside" - fantastyczny wielopłaszczyznowo moment, autentyczna radość. teraz, z perspektywy czasu (i wczoraj obejrzanych teledysków), zastanawiam się, jak duszno i męcząco musiało mu być w heteronormie.   

pamiętam mnóstwo razy, kiedy tańczyłam do jego muzyki, ciesząc się za każdym razem, kiedy ktoś zagrał ją na imprezie, i sama puszczając regularnie podczas imprez z youtube czy samotnych domowych tańców. 

pamiętam, że "Freedom" zagrałam trzy razy pod rząd, kiedy wróciłam do domu po odprowadzeniu Maćka do norweskiego przedszkola, po 8 miesiącach samodzielnego macierzyństwa i kolejnych 7 miesiącach bycia z nim w domu w Norwegii. to było oczywiste, że wolność należy świętować właśnie tak :)

wiele razy George Michael towarzyszył mi też w pracy (niestety nie tej szkoleniowej), kiedy musiałam napisać jakiś tekst i potrzebowałam muzyki w tle. 

fantastyczne duety z kobietami - z Arethą Franklin "I knew you were waiting (for me)", z Mary J. Blige "As", z Whitney Houston "If I told you that". 

pamiętam też, że zawsze mi się George Michael podobał. co nie zmieniło się, kiedy dowiedziałam się, że jest gejem. pamiętam go z dwudniowym zarostem i kolczykiem z krzyżykiem, pamiętam eleganckiego w garniturze, który nosił z klasą, i w którym poruszał się wspaniale. uwielbiam jego teledyski i poczucie, że on się tak znakomicie w nich bawi (tu myślę o "Amazing" i "As").

i wreszcie koncert w 2007 roku, na który pojechałam do Warszawy z mamą i koleżanką. to była ekstaza, absolutna, czysta radość, spełnienie marzeń. stałyśmy tak blisko, i on był tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki. to był dla mnie trudny czas, więc tym cenniejsza była ta chwila szczęścia. 

George Michael był i jest dla mnie absolutnie uniwersalnym muzycznym przyjacielem, idolem, artystą. do zabawy i do zadumy, do rozrywki i do pracy. uruchamiał we mnie różne emocje i w przeżywaniu emocji mi towarzyszył. 

napisałam to, bo jestem bardzo poruszona tą śmiercią. żadna ze mnie muzyczna dziennikarka ani specjalistka. po prostu muzyka to dla mnie ważny kawałek życia, a muzyka George'a Michaela zajmuje w moim sercu szczególne miejsce. bo te kilkadziesiąt lat jego kariery to także kilkadziesiąt lat mojego życia w towarzystwie tej muzyki. to ja. wiele utworów zostanie ze mną na zawsze.
tym tekstem chcę też powiedzieć: dziękuję. 

i zapomniałam o, nomen omen, "Last Christmas", które zawsze zwiastowały święta, których ja osobiście nigdy nie miałam dość, choć czasem zabraniano mi puszczać to w domu :) wzruszające i sentymentalne, i romantyczne, jak ja czasem. 

wtorek, 6 grudnia 2016

spacerki, czyli o przedszkolu cz. 2

za moich czasów w przedszkolu to się chodziło na spacerki po osiedlu. bardzo płaskim osiedlu. i do parku na kasztany. czasem do klubu garnizonowego na bajki o zaczarowanym ołówku. a teraz, pani kochana, co to się porobiło?

w Norwegii chodzi się na wycieczki. sprawdziłam nawet, czy istnieje w słowniku słowo "spacer", a i owszem, występuje (spasertur), ale w praktyce nigdy nie słyszałam. nawiasem mówiąc, to słowo w moim wspaniałym słowniku występuje tylko po polsko-norweskiej stronie, w części norwesko-polskiej zostało pominięte, co nie wydaje mi się przypadkowe :)

dosyć didaskaliów, do rzeczy!

na wycieczki chodzimy co najmniej raz w tygodniu, każda grupa ma stały dzień wycieczkowy + czasem pojawia się dodatkowe wyjście. takie same doświadczenia mam z przedszkoli moich dzieci (dzieci w wieku 1-3 też mają dni wycieczkowe, i bardzo wypasione wózeczki kilkuosobowe). Iga na krótkie wycieczki chodzi sama, ostatnio sama wracała z przedszkola pod wielką górę i daje radę dziewczyna. 

podobnie jak w przypadku wyjścia na plac zabaw, nigdy nie pada pytanie o to, czy idziemy, rozmawiamy o tym, co ubieramy. 

muszę przyznać, że na tych wycieczkach czuję się jak na wyprawach w Beskidach, bo one prawie zawsze są do lasu. lasu lasu. górzystego lasu. wspaniałego lasu. płaskich leśnych ścieżek właściwie w mojej okolicy nie ma, dzieci drą w górę, biegają na wyścigi, młodszaki czasem podmarudzają, więc zagrzewamy je okrzykami, czasem trochę holujemy, trochę pchamy (zależy, jaka górka). niektóre wycieczki dostają dodatkową nazwę wycieczki wspinaczkowej (klatretur), kiedy to np. cała osiemnastka buja się na jednej linie, podchodząc pod naprawdę stromą górkę. poza tym korzenie, kamienie, uskoki, szaleństwo. 






kiedy wystąpił atak zimy, zaliczyliśmy pierwszą wycieczkę w śniegu, w zimowych kombinezonach i butach, ostro pod górkę. nie potrafię zliczyć gleb, które się wydarzyły, pamiętam też kilka momentów, kiedy sama traciłam przyczepność, a akurat trzeba było podciągnąć albo popchnąć osobę. 

czasami idziemy na wycieczkę do naszego (przedszkolnego) namiotu, lavvo. tak, mamy namiot. głęboko w lesie. taki z kozą (tą do palenia drewnem) na środku. namiot stoi otwarty i można z niego korzystać, podobnie jak z innych tego typu leśnych budowli. i tam sobie palimy, jemy, grzejemy się.





ostatnio na wycieczce spotkaliśmy też takie lavvo:




na naszych wycieczkach korzystamy z leśnych placów zabaw, bujamy się na linach, balansujemy na drzewach, przeskakujemy strumienie, szukamy liści, bawimy się w śniegu, zjeżdżamy na pupie. czasem sami budujemy szałasy (choć niestety do ukończenia tych nie doszło):





jak już wspominałam, na wycieczkę dzieci zawsze zabierają plecak z jedzeniem (matpakką) i wodą/kakaem, no i potem jemy tak:





na wycieczce osoby dorosłe, które tego dnia mają poranną zmianę, mają też przerwę, w innym kącie lasu. teraz, kiedy jest zimno, trzeba się do tego przyzwyczaić :)


dzisiaj głównie zdjęcia, ale obiecuję, że już następnym razem napiszę o tych ubraniach. 
a, byłabym zapomniała, dorośli zawsze niosą plecak z dodatkową wodą, ewentualnymi pieluchami, workami, rękawiczkami, kawą i takimi gadżetami (siekierka akurat schowała się gdzie indziej).



byłabym zapomniała. są też dzieci :) ale ich nie mogę pokazać. są piękne i mądre i szybkie i wolne, bardzo różne. cudne.