czwartek, 29 sierpnia 2013

życie codzienne

mnóstwo się u nas dzieje teraz, wakacje się kończą, faza szoku kulturowego chyba też, ledwo się ogarniam...

1. drugi kontakt z przedszkolem 
czterolatek-jak-on-urósł natychmiast znalazł w swojej przyszłej sali parazaurolofa oraz krowy i krokodyle, w międzyczasie wypowiedział jedno z dwóch zdań, które zna po norwesku, czyli "Jeg heter Maciek", za to kompletnie nie przeszkadzało mu, że Lisbeth i Lotte nawijają do niego w tym języku. 
o przedszkolu wiemy, że: 
- Maciek będzie w grupie żółtej, 
- na każdy dzień tygodnia przypadają inne zajęcia (np. basenowanie albo gotowanie), 
- Maciek będzie miał dwie szafki, na każdej swoje zdjęcie,
- w grupie 27 dzieci i 4 opiekunek/opiekunów,
- dzieci w przedszkolu jedzą zdrowo i z ograniczaniem cukru, tzn. żadnych dżemów, nutelli oraz ciast urodzinowych, urodzinowe owoce - proszę uprzejmie,
- przedszkole otwarte jest w godzinach 7:30-17:00,
- dziecko ma zapewniony w przedszkolu posiłek w porze lunchu (choć bynajmniej nie jest to żadna polska zupa i polskie drugie danie), na śniadanie i popołudnie musi dostać matpakke, czyli pudełeczko pełne cudów,
- gmina płaci za 20 godzin pobytu w przedszkolu (4- i 5-latkom), żeby dziecko dobrze nauczyło się języka przed wyruszeniem do szkoły,
- wprowadzenie dziecka do przedszkola to kilka dni, kiedy jestem z nim, a potem pomału się wycofuję oraz żegnam, w zależności od reakcji. Tu przypomina mi się cytat z jednego z zabrzańskich przedszkoli, który ostatnio zamieściła G. "lepiej, gdy do przedszkola przyprowadza rodzic mniej emocjonalnie związany z dzieckiem (często jest to tata)" - nie wiem jeszcze, czy w Norge to zwyczajowe wprowadzanie dzieci do instytucji, czy to dotyczy dziecka "dochodzącego" albo z mniejszości narodowej - ale pamiętam polskie "proszę się szybko pożegnać i wyjść", albo "proszę nie wchodzić na górę, bo dzieci płaczą, kiedy widzą innych rodziców" i zastanawiam się, dla kogo takie rozwiązania są wygodne, a dla kogo bezpieczne emocjonalnie. 

Maciek, kiedy dowiedział się, że musi jeszcze raz opuścić przedszkole po kilkunastu minutach, bardzo się zezłościł i posmutniał, i wszystko naraz, zasadniczo duża frustracja i rozczarowanie. z tej złości poszedł w długą, w las, i jakieś 20 minut był zanurzony w sobie. mam nadzieję, że to dobrze wróży, jeśli chodzi radość ze spędzania czasu w przedszkolu :)

2. pierwszy kontakt z norweską służbą zdrowia
w związku z tym, że podczas pobytu w Polsce, w ramach święta państwowego, w okolicznościach zaskakujących, nabyłam 3 szwy na brodzie, musiałam się ich po 10 dniach pozbyć. więc wreszcie dotarłam do Legesenter i przyjęłam wsparcie dwóch pielęgniarek, mówiących po angielsku oczywiście. wsparcie było płatne, tak jest zresztą z każdą wizytą u lekarza tutaj - zdjęcie szwów to 126 koron (60 zł w przeliczeniu, ale w relacji do zarobków byłby to wydatek rzędu 13 zł), każda wizyta to ok. 150-200 koron, przy czym płacenie kończy się w takim momencie roku, w którym wydatki na wizyty przekroczą 2000 koron. bezpłatne są wizyty lekarskie dla dzieci oraz wizyty związane z ciążą. tutaj kolejna duża różnica - bardzo utrudniony dostęp do ginekologa - prowadzeniem ciąży, opieką ginekologiczną zajmują się lekarze pierwszego kontaktu. poza tym znacznie mniej wykonuje się tu badań - krwi, USG - w trakcie ciąży. co daje mi dużo rozkmin (nie, nie jestem w ciąży :) ) na temat różnic kulturowych w podejściu do zdrowia, na temat tego, czego jestem nauczona, czego potrzebuję (albo myślę, że potrzebuję). ciekawe.

3. urzędy
dwa miesiące temu pisałam, że młody zarejestrowany w końcu. jednak przez te dwa miesiące nie nadszedł zwyczajowy list z numerem personalnym. w końcu udaliśmy się do urzędu imigracyjnego, żeby sprawdzić, dlaczego. okazało się, że po rejestracji dziecka nie ma śladu, i mimo tego, że mamy potwierdzenie, nie ma go w systemie. trwa dyskusja, czy byliśmy w jednym okienku, czy w dwóch, oraz kto nas odesłał/a albo nie (bo ja byłam w dwóch okienkach, ale w drugim w sprawach podatkowych, które dziecka na razie nie dotyczą, i też pamiętam precyzyjne przekierowanie do drugiego okienka. przy rejestracji Maćka uśmiechnięty pan powiedział "that's all" i tego akurat jestem pewna). tak czy inaczej, jutro ponownie wycieczka do urzędu, ponowne okazanie dziecka i rejestracja (tfu, tfu, odpluć, odpukać). śmiech na sali.

niedziela, 25 sierpnia 2013

powroty do dzieciństwa...

informacja o miejscu w przedszkolu spowodowała, że niecierpliwię się i chcę już baaaaardzo bywać przez część dnia sama. wyobrażam sobie, co będę robić SAMA, jak to będzie, kiedy SAMA pójdę do sklepu, SAMA pojadę do miasta, SAMA usiądę z kawą na tarasie, SAMA będę uczyć się norweskiego, sama, sama, sama, ważna mi dama :)

mam nadzieję, że rozumieją mnie osoby życzliwe, szczególnie rodzice, szczególnie matki "siedzące w domu" ze swoimi "skarbami" i "szkrabami".

ale tymczasem, spędzając razem 5 dni x 24 godziny, wyszukuję smaczki własnego dzieciństwa - oto kilka z nich, ciekawe, czy pamiętacie to też...

1. do oglądania
zaszczepiłam czterolatkowi-jak-on-urósł miłość do "Sąsiadów" - powrót do jednej z ulubionych bajek dostarcza dużo radości, pomysły Pata i Mata przyprawiają mnie o zawrót głowy absolutny, polecam... a dzisiaj, z inspiracji dziecka, zaczęłam poszukiwania produktów związanych z tą kreskówką i odkryłam czeski market, oszalałam po prostu, takie cudowności... i z krecikiem, i z Rumcajsem, Hanką i Cypiskiem... zamawiam :)

2. do czytania
kilka miesięcy przed wyjazdem do Norwegii przywlokłam z piwnicy rodowej pudła z książkami z dzieciństwa, które wiele lat temu schowałam dla potomnych, i nadszedł ich czas. teraz po kawałku wywożę je na północ i z radością przypominam sobie. Potomny uradowany, ja odkrywam w sobie jakieś mgliste, emocjonalne wspomnienia (bo dokładnie wiedziałam, które książki były moimi ulubionymi, choć pamiętałam głównie emocje właśnie, treści w zasadzie nie). niestety genderowe oko trzeba przymykać często, a czasem po prostu omijać fragmenty o głupiej Elce albo samochodzie idiocie.









do czytania mamy też coś od Taty... pamiętam z pierwszych randek, kiedy pokazywał mi strzępy książki z dzieciństwa o przygodach rycerza Szaławiły (o którego istnieniu, nawiasem mówiąc, nie miałam pojęcia)... w trakcie kolejnych przeprowadzek strzępy zaginęły, ale pewnego dnia udało mi się znaleźć to samo wydanie w internecie i kupić za bezcen. to chyba najlepszy prezent, jaki zrobiłam mężu wężu :) a teraz Szaławiła z nami w Norge oczywiście, czytany z rozrzewnieniem... i młodzież wie, że trzeba na niego baaaaardzo uważać, i nie wolno do swojego pokoju zabierać i traktować źle ;)



3. do słuchania
już jakiś czas temu ze wzruszeniem wróciłam do Pchły Szachrajki - niezła z niej była typiara - i Lisa Witalisa, szelmy nieznośnego. obie rzeczy miałam na płytach winylowych (nie wiem, czy dziecko wiedziałoby, co to, choć na szczęście ma DJ-wujków). słuchamy...
"chcecie bajki? oto bajka:
była sobie Pchła Szachrajka.
niesłychana rzecz po prostu,
by ktoś tak marnego wzrostu
i nędznego pchlego rodu
mógł wyczyniać bez powodu
takie psoty i gałgaństwa,
jak pchła owa, proszę państwa"


w lesie

parę tygodni temu byłam na pierwszych norweskich tańcach... tańce miały miejsce w leśnej głuszy, a impreza - kolejną była z serii tajemniczych imprez w dziwnych miejscach. trasa wiodła naszą ulicą, następnie szutrową drogą w ciemnościach (ok. 2 km) oraz ścieżką leśną, a w zasadzie - jak się okazało za jasności - wąwozem.
szliśmy tam w 12 osób, niezupełnie trzeźwych na umyśle, o północy, chichocząc i dając wiary przewodnikom, którzy wprowadzali nas w las. ostatnio postanowiłam powtórzyć tę trasę w dzień i sprawdzić, jak wygląda to miejsce i co spowodowało, że grupa wariacka wtaszczyła tam decki, miksery, kolumny, agregaty i światła. 

w trakcie wyglądało to np. tak:



a za dnia tak... polecam puszczenie sobie tego kawałka "A droga długa jest" Akurat... ja podśpiewywałam to cały czas, kiedy po ciemku pokonywaliśmy kolejne etapy podróży :)



a droga długa jest...
... nie wiadomo, czy ma kres...

... a droga kręta jest...

... co dalej za zakrętem jest...

... kamieni mnóstwo, pod kamieniami leży szkło...
... szłoby się długo, gdyby nie to szkło, to by się szło...

... to by się szło...

... to by się szło... gdyby nie to szkło...

... choć droga jest bez końca, pozornie bez znaczenia...

... mniemam, że mam powody, by drogi swej nie zmieniać...

... nie zmieniać, nie zmieniać, nie zmieniać...

to klepisko przed kamieniem to parkiet :) obok kamienia - dj-ka... 
muzyka elektroniczna ulubiona porywająca, mnóstwo puszek z piwem i po piwie (Żywiec, Tyskie, Lech, Żubr - jak to w Norwegii)... i mnóstwo osób wyglądających na hippiski i hippisów, w ubraniach indiańskich, w kocach, K. powiedziała nawet: "Patrz, tu jest pełno Jezusów!"... 
Szczęśliwie A. sfilmował to i owo, co oddaje klimat.

oczywiście za jasności po imprezie ani śladu :) lubię tę Norwegię... i tych ludzi za fantazję :)

piątek, 23 sierpnia 2013

norweski przedszkolarz

ha!
dzięki norweskiemu systemowi edukacji przedszkolnej wraca do mnie pytanie o to, jak nazywać mężczyznę pracującego w zawodzie nauczyciela przedszkola, skoro kobiety nazywamy przedkolankami. abstrahując od tego, jaka część tych kobiet życzy sobie takiego nazewnictwa (moje skromne badania terenowe wskazują, że zdania są absolutnie podzielone), wracam do tzw. meritumu. wielokrotnie bowiem przekonywano mnie, że słowo "przedszkolanka" stanowi niezbity dowód na to, że jest to zawód dla kobiet... no bo jak nazwać mężczyznę? "przedszkolakiem"? przecież to dziecko! "przedszkolanek"? śmieszne i groteskowe. podobnie jak śmieszny i groteskowy wydaje się wielu mężczyzna zainteresowany pracą z dziećmi (o ile oczywiście nie jest... cośtam, cośtam). odpowiadając, osobiście lansuję słowo "przedszkolarz" (analogicznie do "pielęgniarka" - "pielęgniarz") i z takim oto przedszkolarzem miałam dzisiaj do czynienia.

poszliśmy z Maćkiem na rekonesans do placówki - mnóstwo dzieci biegających i skaczących po skałach, oraz nauczyciel - mężczyzna, który nas poinformował, oprowadził, pokazał inne polskie dzieci, za którymi wołał "Timek!" oraz "Jeremi!". Przedszkolarz wiedział, co mówi, dzieci przed nim nie uciekały, wszyscy byli zadowoleni. Przedszkolarzy zresztą widuję tutaj regularnie (dzieci wyprowadzane są na rozliczne wycieczki w przestrzeń publiczną) i to jest extra :)

polskich dzieci podobno jest trochę w tym naszym przedszkolu, choć zabawna sytuacja, bo pierwsze na polskie zagajenie odwróciło się na pięcie i odeszło, a wspomniane bliźniaki też niekoniecznie były zainteresowany kontaktem z językiem polskim (choć w przedszkolu są tylko tydzień) - jeden pitnął w krzaki, drugi siedział i nic nie mówił. przedszkolarz skomentował, że dzieci w przedszkolu niekoniecznie są chętne, żeby używać języka ojczystego, co widać było na załączonym obrazku.

za to Maciek miał luz na wszystko - przez 2 minuty trzymał się moich spodni - widocznie wybrałam zbyt szerokie - a potem nie wytrzymał nerwowo i zaczął po kamieniach biegać oraz był głęboko rozczarowany, że musimy iść i że to nie jest jeszcze ten moment, kiedy przedszkole będzie stałym elementem życia. mam nadzieję, że to dobra wróżba i adaptacja nastąpi szybciutko. 

osobiście odliczam dni :)

dodam jeszcze, że Maciek dostał miejsce w przedszkolu, do którego trafiliśmy podczas jednego z zimowych spacerów, w którym ok. 30% dzieci należy do mniejszości narodowych i etnicznych, co cieszy. i dyrektorka mówiła mi wówczas, że przedszkole jest przygotowane do pracy z dziećmi, które nie mówią po norwesku, co cieszy jeszcze bardziej, bo Maciek nadaje dwa zdania. ale niebawem planuję się od niego uczyć ja :D

eh, cudownieee...

jest przedszkole! są urzędy :(

uffff...
wizja rocznego oczekiwania na miejsce w przedszkolu została zażegnana.
dostaliśmy list, a w nim info, że Maciek otrzymał miejsce w przedszkolu :) i od 3 września może zacząć. A ja zacznę nowe życie, w którym praca zawodowa wydarza się w godzinach innych niż nocne, zawodowe wyjazdy do Polski wydarzają się bez czterolatka-jak-on-urósł, a teksty "pobaw się ze mną" trafiają w inne uszy. mamy taką wizję, że teraz to my popołudniami będziemy błagać "Maciek, pobaw się ze mną", a on powie "nie chce mi się, już się dzisiaj tyyyyle bawiłem, muszę odpocząć" :)

tymczasem próbuję uporać się z kwitkami i załącznikami, rozkminiam różnice między zeznaniem podatkowym oraz rozliczeniem podatkowym (bo takie papiery składa się do gminy w celu ustalenia wysokości opłat za przedszkole). 

kilka godzin później...
kolejne spotkanie z urzędami norweskimi. miejsce w przedszkolu potwierdzone, rozliczenie podatkowe może być złożone w terminie późniejszym, bo jeszcze go nie przysłano nam, wszystko ok.

a przy okazji wizyta w urzędzie pracy, gdzie potwierdza się plotka przekazana mi przez sąsiadkę z dzielnicy zapoznaną przypadkiem - nie jestem zarejestrowana w urzędzie pracy, ponieważ nie wysyłam co dwa tygodnie jakiejś "meldekort"! nie wysyłam nie dlatego, że jestem głupia, że jestem leniwą Polką, że jestem złośliwa. po prostu nikt mi o tym nie powiedziała przy rejestracji, że mam jakiś obowiązek co dwa tygodnie (to - z tego, co rozumiem, potwierdzenie zdolności do pracy czy zainteresowania tą pracą właśnie). kolejny raz zmieliłam przekleństwa, wyraziłam zdziwienie i poszłam dalej. zgłosiłam także swoje zainteresowanie kursem dla Polek i Polaków - kolejny zaczyna się 28 października, co odpowiada mi baaaardzo. pani mnie zapisała, choć z informacją, że na całe Oslo jest 25 miejsc, i że większe szanse mają osoby, które już pracowały w Norge i teraz są bezrobotne, korzystają z zasiłku. no zobaczymy, czekam. bo to niestety jedyny kurs dla osób, które nie władają językiem norweskim. choć sytuacja, w której dziecko jest w przedszkolu, daje jakieś widoki na zmianę tej sytuacji. 

udało mi się załatwić jeszcze jedną sprawę - prawdopodobnie - to jest zasiłek na dziecko. w tym kraju każde dziecko co miesiąc otrzymuje od państwa ok. 1000 koron. pieniądz przysługuje również dziecku mieszkającemu za granicą, więc jeszcze w ubiegłym roku mieszkający tutaj Pan Tato złożył taki wniosek. w lutym strona norweska zwróciła się do polskiej o wypełnienie formularza, dzięki któremu unika się podwójnego wspierania - czyli zasiłku na to samo dziecko w różnych krajach. w kwietniu Regionalny Ośrodek Polityki Społecznej Woj. Śląskiego napisał do mnie i kazał mi złożyć masę kwitów (np. uwierzytelnioną kopię dowodu osobistego, akt małżeństwa, akt urodzenia dziecka, potwierdzenie wspólnego zameldowania, zaświadczenia z ZUSu, skarbówki, ewidencji działalności gospodarczych, a także z OPS o niepobieraniu zasiłku). w maju okazało się, że poczta zgubiła list z ZUSu, więc gromadzenie tych dokumentów zajęło miesiąc, a nie tydzień. W lipcu przez telefon dowiedziałam się, że jako osoba zameldowana w innym mieście na stałe, w innym tymczasowo powinnam udać się do dwóch ośrodków pomocy społecznej po stosowne zaświadczenia, że nie pobieram (i nigdy nie pobierałam) zasiłku na dziecko. pani z ROPS powiedziała, że już oni się sami zwrócą do drugiego OPS (zwłaszcza, że ja nie dostałam takiej informacji, że czegoś brakuje), no i wczoraj dowiedziałam się, że mimo tego, że jest koniec sierpnia, strona polska nadal nie wypluła z siebie żadnej odpowiedzi (dowiedziałam się od strony norweskiej, bo "na polską stronę" znowu nie mogę się dodzwonić). a możnaby sądzić, że w dobie komputeryzacji jedna urzędniczka/urzędnik w Katowicach jest w stanie sprawdzić, czy osoba mieszkająca w Gliwicach i Zabrzu pobierała kasę i taką odpowiedź wypluć do Norwegii w ciągu dwóch dni... ale nieee, po co. dodam jeszcze, że od kwietnia ani razu nie udało mi się dodzwonić do osoby, która rzekomo prowadzi moją sprawę, na wskazany numer wewnętrzny. dzwoniłam na różne inne, rozmawiałam z kilkoma innymi osobami, zapisywałam nazwiska, a skuteczność zerowa. 

urzędnik norweski bardzo ucieszył się, że nasza rodzina w międzyczasie zdołała przeprowadzić się do Norwegii i zarejestrować w tym kraju, ponieważ to prawdopodobnie oznacza, że w końcu zasiłek otrzymamy, miejmy nadzieję, że również zaległy. 

żebym nie nudziła się zbytnio, konieczna jest jeszcze wizyta w urzędzie imigracyjnym, gdzie pod koniec czerwca Maciek został zarejestrowany i w ciągu dwóch tygodni powinien otrzymać list z numerem personalnym. właśnie mijają dwa miesiące...

a gdyby tak każda/y wykonywał swoją pracę na 100%...

piątek, 9 sierpnia 2013

...

sporo ostatnio miejsca poświęcałam norweskim urzędom pracy, NAV. 
przez ostatni tydzień "szłam" do urzędu, rozkminiałam sprawy, dzisiaj wreszcie dotarłam, a tu zamknięte. trochę dręczyłam strażnika, bo ni cholery nie potrafiłam wywnioskować z informacji na tablicy, jak długo będzie zamknięte i czy na zawsze. a strażnik chyba chciał być uprzejmy i sam pytał, czy ja z dokumentami, czy co. w końcu jakaś zniecierpliwiona kobieta (która przywiozła chyba pracowniczkę), otworzyła okno i powiedziała "they are closed, because somobody was killed. just leave them alone". zdanie trochę jak z filmu sensacyjnego, niestety prawda - jeden z petentów w poniedziałek zaatakował nożem pracowniczkę "mojego" NAV-u, po trzech dniach, wczoraj wieczorem, kobieta zmarła. a ja, odcięta od norweskich mediów, kompletnie nieświadoma. 
smutne. i naprawdę przykro mi z powodu śmierci tej kobiety.
choć od razu z tyłu głowy tłuczą mi się myśli nieproszone - jaki musi być poziom frustracji człowieka w kontakcie z urzędem, że wyciąga nóż i morduje... i czy w kontekście wszystkich opowieści o tej instytucji można zobaczyć taki straszny związek. chciałabym o tym nie myśleć w taki sposób, ale jednak trudno. myślę cały dzień. podzielam przerażenie, niepokój ludzi, którzy chodzą tam do pracy - do NAVu Ammerud, do wszystkich innych... ale też wkurzam się na to, jak działa ta instytucja i czy zabita kobieta nie jest ofiarą systemu w niej funkcjonującego, formalnych i nieformalnych ustaleń dotyczących obsługi/doradztwa itp. 

a dla pracowniczki [']

czwartek, 8 sierpnia 2013

kuchenne frustracje

napisałam kiedyś posta pt. chwilowy kłopot, o takich moich różnych frustracjach związanych z życiem w Norwegii. nie ujawniłam tam jeszcze jednej rzeczy - bycie (tfu) żoną przy mężu, czyt. nieopłacana (zwana także nieodpłatną) praca wokół dziecka i domu oznacza także, że wypadałoby w ramach bycia w tym domu coś ugotować, upichcić, przyrządzić - niepotrzebne skreślić. 
osoby, które znają mnie nieco, wiedzą, że gotowanie jest dla mnie katorgą oraz, że unikam go jak ognia. zapytana ostatnio o pierwsze skojarzenie z gotowaniem, odpaliłam "przykry obowiązek", i aż mnie samej zrobiło się przykro, kiedy to przeczytałam (pytanie było pisemne, takaż odpowiedź - jeszcze nie czytam tekstów mówionych, żeby nie było).
a jednak - nie lubię i nie umiem, mogę żywić się kanapkami, a dziecku dać makaron z serem, makaron z cukrem, ryż z miodem - jestem skarbnicą prostych przepisów (i zabraniam wypowiadania się nt. wartości odżywczych).

przez kilka miesięcy, kiedy tylko byłam w Norge, dosyć skutecznie udawało mi się stosować strategię wielu polskich bezrobotnych mężczyzn, tych wielbiących patriarchat i "porządek" w domu. strategia polegała na tym, że zajmowałam się tzw. życiem, głównie dzieckiem tak skutecznie i tak intensywnie, żeby mój gotujący małżonek zdążył wrócić z pracy i zabrać się do rzeczy. czyli do drugiej pracy. (hm, jednak ta strategia rzadziej u mężczyzn występuje, bo nawet ci bezrobotni z rzadka dzieci piastują).

wcześniej przez kilka godzin czułam jakiś dyskomfort, związany z tym, że zbliża się pora obiadowa, czasem rozniecany i podsycany zawołaniem "jestem głodny!", czasem była to złość nawet, że już ta pora, i że naprawdę wypadałoby się ogarnąć w kuchni. ale przecież nie lubię i nie umiem. nie lubię też robić tego, co wypada, zapcham więc chlebem wszystkie potrzeby, oczekiwania i żądania.

a do tego wszystkiego mój gotujący mąż robi to naprawdę dobrze, i do tego lubi. chociaż jakoś mniej lubi, kiedy wstaje o 4:30, spędza w pracy 7,5h, potem jeszcze 3 nadgodziny i wraca wprost do przysłowiowych garów. zresztą ostatnio wypowiedział się na temat bezsensu takiego rozwiązania. 

sfrustrowałam się, wystraszyłam, zaczęłam sobie wyobrażać tę tonę obowiązków.

a jednak następuje jakaś przemiana, zaczęłam przyglądać się kuchni okiem bardziej przychylnym. ostatnio kilkakrotnie zostałam przyłapana przez współlokatora na nocnym pichceniu, i on się bardzo martwi, z tego, co widzę. 
pichcenie nocne to takie, kiedy już położy się do łóżka dziecko i można zacząć organizować pokarm w pudełku dla tzw. żywiciela (który z okazji sezonu urlopowego wstaje o 3:30), i takie iście matkopolkowskie wyrażanie miłości i troski zaczęło mi sprawiać frajdę. nie wiem, na ile tej frajdy i energii wystarczy... wiem, że wolę to niż wstawanie o 3:30...

myślę, że udział w tym ma Zo, odwiedzicielka lipcowa, z którą spędzałam dużo czasu w kuchni, i nadal było feministycznie ;) i wegańsko, i freegańsko, i pysznie. 

i refleksja własna nastąpiła też. 
ciekawe, czy będzie to stały element mojej tożsamości, czy jednak tylko "wypadek przy pracy". 

w sieci zła

poszłaby na kurs dla Polek i Polaków niepracujących, o tym, jak tu na rynku pracy, ale przyjęła zlecenia w Polsce, przyjęła, bo bardzo chciała tam zawodowo, a poza tym to jednak pieniądz. bo nie ma pracy tu, przedszkola dla dziecka nie ma bez względu na to, czy akurat kursuje w Norge czy pracuje w Pl. pracy nie ma, bo nie zna języka, no i dziecko. języka nie zna, bo trudno się uczyć, kiedy od 8 do 22 dziecko jest aktywne. poszłaby na kurs językowy, ale kurs drogi, nie ma kasy, bo nie ma pracy. no i dziecko. może jakby poszła na ten kurs dla Polek/Polaków, to by się ogarnęli i miejsce dla dziecka załatwili jednak, choć miejsc nie ma. ale jak pójdzie na kurs, który trwa 26 tygodni, a ona na 6 tygodni tylko w tym roku ma już w Polsce. może im powie, że się musi opiekować kimś, albo stawić w Pl czasem. albo coś. musi być praca jakakolwiek, bo z jednej pensji to się tu nie da na luziku, a jeszcze trzeba dutki w Pl umieszczać. a może gdyby nie brała tej roboty w Pl, to na ten kurs, i może by się osadziła, odnalazła, złapała kontakt z rynkiem pracy, pracę miała. ale tego na razie nic nie zapowiada, tej pracy, więc lepiej brać to, co w Pl.

i tak w kółko.
i do tego pada deszcz.

piątek, 2 sierpnia 2013

czterolatek-jak-on-urósł

w związku z tym, że czterolatek-jak-on-urósł mówi prześmieszne rzeczy, postanowiłam podzielić się garścią notatek, które robię, gdzie popadnie.

1. 
dialog z Zo, naszą gościnią, przez niektóre osoby widziany na fejsie, ale tak doskonały, że warto powtórzyć :)

M: dinozaur nie umarł, bo drugi mu nakleił plasterek,
Zo: chyba jednak umarł, bo to była dziura w tchawicy, a dziury w tchawicy nie da się wyleczyć plasterkiem. bo on się cały wykrwawił, zanim zdążył się obejrzeć.
M: ale on się nie obejrzał...
Zo: no własnie, bo umarł 
M: ale jemu teraz przyleciał m nowy kawałek ciała i nowa krew.
Zo: tak to może być w gwiezdnych wojnach, ale my się bawimy w park jurajski.
M: to i tak się nie liczy, bo krokodyla nie ma w jurajskim parku.
Zo: może jest, tylko go nie widać.
M: może jest w czwartej piątej części, tylko jeszcze go nie nafilmowali.

2. 
o bajce: 
mamooo, a możesz mi coś ewidułentnie włączyć?

chyba chodziło o "ewentualnie", choć podobne jest ewidentnie do "ewidentnie"

3. 
dyskusja wieczorna o tym, co kto będzie czytał:
ja: chcę przeczytać wywiad z moim kolegą, dr. Jackiem Gądeckim o tym, dlaczego ludzie stawiają płoty wokół swoich osiedli.
Maciek (bez chwili wahania): ja już wiem. żeby kwiaty były bezpieczne. 

Jacku, pozwalam sobie po nazwisku, boś osobą publiczną, specjalistą od grodzenia :)

4. 
na ekranie komputera wyskoczyło okienko pewnego programu antywirusowego, 
a Maciek: baza wirusów programu została zaktilezuwana.

5. 
bawimy się dinozaurami - uprawiam promocję zabwy w przyjaźń, bo nienawidzę zabaw w pożeranie oraz walkę:
ja: chcemy się napić kawy, jest tu kawiarnia? 
Maciek: nie ma, kawiarnia jest bardzo daleko, zmęczymy się, gdy tam dotrzemy.
(po 20 sekundach) wodarnia jest blisko naszego domu, są tam wszystkie smaki wody, czekoladowe, truskawkowe i wszystkie.

6.
w trakcie tej samej zabawy:
ja: chciałam się dowiedzieć, jak się nazywa ta dolina?
Maciek (jednym tchem): germona. 160 lat temu. późna jura. okres zamknięty.
(...)
M: a my mamy ostre zęby, jak SZPILETY!

7. 
w łazience prowadzimy różne rozmowy, to chyba było przy okazji rozmowy o miesiączce (którą przeprowadziłam, kiedy w wyniku wizyty Zo uświadomiłam sobie, że tabuizuję miesiączkę i np. tampony, i mówię, że muszę "coś" zrobić)... no więc opowiedziałam, o co chodzi z miesiączką, i że to dobra krew, i dlaczego ona się pojawia...
Maciek zamyślił się, a potem wypalił: mam nadzieję, że mój tato też urodzi jakieś dziecko.

8. 
ja: muszę iść do łazienki.
Maciek: aaaa, musisz sobie wymienić szampon?

9. 
opowiadam mężu o koleżance, która (w młodości) wpakowała całą wypłatę rodziców do swojej skarbonki - puszki po piwie, Maciek słucha. Nagle krzyczy, płacze:
- nie wolno wrzucać pieniędzy do puszki po piwie!
Tato: Maciek, spoko, zdarzają się gorsze rzeczy niż pieniądze w puszcze po piwie.
Maciek: na przykład, że został ostatni banan i ludzie się kłócą o tego banana?
wtf?!

no i tak mi tu zabawnie życie płynie, "satyra w krótkich majteczkach" na okrągło, wciąż muszę przerywać zabawę, żeby zrobić notatkę w komórce, na karteczce, na skrawku. 


z dedykacją dla Siwej - you know :*

absolutnie ukochana bluzka z velociraptorem (thx to Gosia :*),
absolutnie ukochany T-Rex i czapka na bakier

gry i zabawy na jeziorem - thx to kAszka :*

czuję się, jakbym latał

trochę o urzędach

im więcej historii o urzędach NAV (czyli tutejszych urzędach pracy), tym bardziej moje przerażenie rośnie...

padłam ofiarą stereotypu, przysięgam. uznałam, że takie porządne państwo jak Norwegia, pewnie jak inne państwa skandynawskie, ma w urzedach porządek, działanie dla dobra obywatelek i obywateli wpisane w misję/umysł/krew. a tu guzik, i to z całkiem pokaźną pętelką...

Każdy NAV to państwo w państwie.
Chodziłam tam co tydzień, wszystko trzeba wychodzić.
Załatwiałam moje rzeczy w trzech różnych NAVach, podawali sprzeczne informacje.
Najlepiej iść z wydrukiem ze strony, bo czasem twierdzą, że nie ma takich czy innych świadczeń.
Podobno mają zalecenie, żeby "zlewać" takich, jak my.

jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmi oraz jakkolwiek długo broniłabym się przed takimi opiniami, ich spójność ze strony różnych osób jest powalająca.

dzisiaj dowiedziałam się, że w NAVie są kursy poszukiwania pracy dla Polek/Polaków. od koleżanki poznanej wczoraj się dowiedziałam. nikt w trakcie rejestracji nie zająknął się na ten temat (a kursy połączone z nauką języka, płatnymi praktykami, dedykowane tej konkretnej mniejszości). a tu proszę, jakie rewelacje...

Jobbsøkerkurs for polskspråklige

potem jeszcze koleżanka zapytała, czy oczywiście wysyłam jakieś "meldung kortet" co dwa tygodnie, żeby aktualizować swoją rejestrację. oczywiście nie wysyłam, bo pierwsze słyszę... aktualizowałam datę swojej rejestracji przez neta, dostaję oferty, ale żeby cokolwiek do nich co dwa tygodnie - co to, to nie.
sprawdzę w poniedziałek, ale jeżeli okaże się, że znowu "zapomnieli" powiedzieć, uwierzę we wszystko. 

bardzo to jest smutne, tak generalnie. bardzo.

czwartek, 1 sierpnia 2013

sierpniowo pogodnie

upał zelżał.
choć nadal jest przyjemnie, ciepłe 23 stopnie, i na spacer, i na urzędów odwiedzanie, i na zbieractwa uprawianie.

dzisiaj poszłam wywierać presję w urzędzie gminy w sprawie przedszkola, niestety "szału ni ma". ustaliłam z panem, że wszystkie miejsca obsadzone, że trzeba czekać, aż ktoś się wyprowadzi :) co zabawną jest perspektywą. nie dałam się zbyć, snułam opowieści o tym, jak to poszukuję pracy, i czy oni to widzą w systemie na pewno. usłyszałam, że jest wiele osób w takiej sytuacji (oraz że w systemie tego nie widzą). i tyle.

ale i tak wyjście było udane bardzo, ponieważ na chodniku, w dzielnicy mojej, zapoznałam Polkę z dzieckiem, z którą bardzo przyjemnie nam się gawędziło, najpierw na chodniku, a potem także na spontanicznej proszonej kawie/wodzie... i planujemy ciąg dalszy. Miałam takie przeczucie, że tu muszą być jakieś Polki - matki (nie mylić z Matką Polką ;)), które spędzają całe dnie ze swoimi "szczęściami", "uroczymi dzieciaczkami" i też mają ochotę pogadać z dorosłymi. Nie wiedziałam, jak znaleźć takie osoby (nadal nie wiem, ale uwielbiam takie przypadki). Zwłaszcza, że spotykam tu/mijam się często z osobami z Polski, z którymi jednak jakoś nie mam ochoty długo rozmawiać. W przypadku dzisiejszego spotkania jest inaczej - chętnie zakontynuuję :) (K., może kiedyś to przeczytasz, takie mi dzisiaj uczucia towarzyszą). Aaa, boo moja nowa znajoma ma jeszcze jedną zaletę, za przeproszeniem, logistyczną - mieszka "za winklem". Jutro może wspólne jezioro, a może spacer, zobaczymy...

poza tym wczoraj zrobiłam wreszcie śledztwo, gdzie jest tzw. otwarte przedszkole - takie, do którego chodzi się z dzieckiem, i trzeba w nim być cały czas, ale jednocześnie taki na przykład czterolatek-jak-on-urósł może spędzać czas w warunkach przedszkolnych oraz z innymi dziećmi. Otwarte przedszkole okazało się, nomen omen, zamknięte, ale tylko do 11 sierpnia, a potem sprawdzamy system. Z inspiracji Niemki poznanej na jeziornej plaży :)

no właśnie... trudność w poznawaniu innych osób w podobnej sytuacji wynika między innymi z tego, że tu nie ma placów zabaw w ilości takiej, jak w Polsce, gdzie wystarczy jeden blok, a już plac zabaw się panoszy, rozkłada, kusi. niedaleko nas są dwa bloczki, przy nich bardzo marne placyki, zawsze puste. Jestem tu pół roku, widziałam tam dzieci dwa razy (za każdym razem jedno dziecko występowało). w porównaniu do placu zabaw w mojej gliwickiej dzielnicy, na którym przebywa czasem ok. 50 osób jednocześnie, to jest szok kulturowy. i gdzie są te dzieci wszystkie? gdzie one się bawią? nic nie rozumiem. 

do jedynego, jaki do tej pory spotkałam, dużego placu z porządnym systemem atrakcji, mamy godzinę drogi i 2 przesiadki :/ to mi się nie chce oraz drogo wychodzi.

zapowiadałam, że zbieractwo występuje - podobno ze zbieractwa kobiet żyły rodziny, kiedy mężczyźni wyruszali na wielodniowe polowania. takich ambicji nie mam, ale jagodowe krzaczki wreszcie obrodziły, a maliny wyciągają do nas gałęzie co 50 metrów :)
o tak:





pchają mi się pod palce kolejne opowieści... o koleżance po dżenderach, o pierwszym wieczornym wyjściu do centrumu, o urzędniczkach i urzędnikach, którzy niezłe tu urządzają hece. ale to już nie dzisiaj.
bo wbrew temu, co tu zaraz system opublikuje, jest 2 sierpnia, godz. 00:08.