poniedziałek, 26 grudnia 2016

George Michael

wczoraj, w klimacie świątecznym, zaczęłam pisać o świętach w Norwegii, dzisiaj miałam dokończyć, ale kiedy w nocy wynurzyłam się z miękkiego, ciepłego i puchowego "Love Actually" ("To właśnie miłość"), przeczytałam tę straszną wiadomość. 

George Michael nie żyje. 

łzy popłynęły mi same, w sposób niekontrolowany. przez następne dwie godziny słuchaliśmy jego muzyki, a do mnie napływały wspomnienia. i kolejne, kiedy o 3 w nocy przewracałam się w łóżku, nie mogąc zasnąć. 

George Michael to dzieciństwo. to zespół Wham! i kultowe "Wake me up before you go go" czy "Careless whisper" czy solowe "Freedom!". ważne dla mnie wspomnienia, bo wiążą się z Tatą, który zmarł, kiedy miałam 15 lat. z tą muzyką w samochodzie, którym jedziemy na wakacje czy w radiu, które towarzyszy nam w domu. wróciły do mnie wczoraj ze zdwojoną siłą - wspomnienia, tęsknota.

z bardzo wczesnego dzieciństwa pamiętam, że nie mogłam zrozumieć, kto to George/Michael/Jackson :) kiedy już udało mi się ich rozdzielić, pokochałam tego pierwszego miłością wielką i na zawsze. 

George Michael to liceum i studia, to "Older" i "Jesus to a Child" na Liście Przebojów Trójki, którą nagrywałam na kasety, to roztańczony "Fastlove" w MTV, którą czasem wówczas oglądałam. 

ukochany album "Ladies & Gentleman: the best of George Michael" i zajechana do cna płyta "For the Feet", czyli ta taneczna, porywająca. 

pamiętam skandal, coming-out i wreszcie "Outside" - fantastyczny wielopłaszczyznowo moment, autentyczna radość. teraz, z perspektywy czasu (i wczoraj obejrzanych teledysków), zastanawiam się, jak duszno i męcząco musiało mu być w heteronormie.   

pamiętam mnóstwo razy, kiedy tańczyłam do jego muzyki, ciesząc się za każdym razem, kiedy ktoś zagrał ją na imprezie, i sama puszczając regularnie podczas imprez z youtube czy samotnych domowych tańców. 

pamiętam, że "Freedom" zagrałam trzy razy pod rząd, kiedy wróciłam do domu po odprowadzeniu Maćka do norweskiego przedszkola, po 8 miesiącach samodzielnego macierzyństwa i kolejnych 7 miesiącach bycia z nim w domu w Norwegii. to było oczywiste, że wolność należy świętować właśnie tak :)

wiele razy George Michael towarzyszył mi też w pracy (niestety nie tej szkoleniowej), kiedy musiałam napisać jakiś tekst i potrzebowałam muzyki w tle. 

fantastyczne duety z kobietami - z Arethą Franklin "I knew you were waiting (for me)", z Mary J. Blige "As", z Whitney Houston "If I told you that". 

pamiętam też, że zawsze mi się George Michael podobał. co nie zmieniło się, kiedy dowiedziałam się, że jest gejem. pamiętam go z dwudniowym zarostem i kolczykiem z krzyżykiem, pamiętam eleganckiego w garniturze, który nosił z klasą, i w którym poruszał się wspaniale. uwielbiam jego teledyski i poczucie, że on się tak znakomicie w nich bawi (tu myślę o "Amazing" i "As").

i wreszcie koncert w 2007 roku, na który pojechałam do Warszawy z mamą i koleżanką. to była ekstaza, absolutna, czysta radość, spełnienie marzeń. stałyśmy tak blisko, i on był tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki. to był dla mnie trudny czas, więc tym cenniejsza była ta chwila szczęścia. 

George Michael był i jest dla mnie absolutnie uniwersalnym muzycznym przyjacielem, idolem, artystą. do zabawy i do zadumy, do rozrywki i do pracy. uruchamiał we mnie różne emocje i w przeżywaniu emocji mi towarzyszył. 

napisałam to, bo jestem bardzo poruszona tą śmiercią. żadna ze mnie muzyczna dziennikarka ani specjalistka. po prostu muzyka to dla mnie ważny kawałek życia, a muzyka George'a Michaela zajmuje w moim sercu szczególne miejsce. bo te kilkadziesiąt lat jego kariery to także kilkadziesiąt lat mojego życia w towarzystwie tej muzyki. to ja. wiele utworów zostanie ze mną na zawsze.
tym tekstem chcę też powiedzieć: dziękuję. 

i zapomniałam o, nomen omen, "Last Christmas", które zawsze zwiastowały święta, których ja osobiście nigdy nie miałam dość, choć czasem zabraniano mi puszczać to w domu :) wzruszające i sentymentalne, i romantyczne, jak ja czasem. 

wtorek, 6 grudnia 2016

spacerki, czyli o przedszkolu cz. 2

za moich czasów w przedszkolu to się chodziło na spacerki po osiedlu. bardzo płaskim osiedlu. i do parku na kasztany. czasem do klubu garnizonowego na bajki o zaczarowanym ołówku. a teraz, pani kochana, co to się porobiło?

w Norwegii chodzi się na wycieczki. sprawdziłam nawet, czy istnieje w słowniku słowo "spacer", a i owszem, występuje (spasertur), ale w praktyce nigdy nie słyszałam. nawiasem mówiąc, to słowo w moim wspaniałym słowniku występuje tylko po polsko-norweskiej stronie, w części norwesko-polskiej zostało pominięte, co nie wydaje mi się przypadkowe :)

dosyć didaskaliów, do rzeczy!

na wycieczki chodzimy co najmniej raz w tygodniu, każda grupa ma stały dzień wycieczkowy + czasem pojawia się dodatkowe wyjście. takie same doświadczenia mam z przedszkoli moich dzieci (dzieci w wieku 1-3 też mają dni wycieczkowe, i bardzo wypasione wózeczki kilkuosobowe). Iga na krótkie wycieczki chodzi sama, ostatnio sama wracała z przedszkola pod wielką górę i daje radę dziewczyna. 

podobnie jak w przypadku wyjścia na plac zabaw, nigdy nie pada pytanie o to, czy idziemy, rozmawiamy o tym, co ubieramy. 

muszę przyznać, że na tych wycieczkach czuję się jak na wyprawach w Beskidach, bo one prawie zawsze są do lasu. lasu lasu. górzystego lasu. wspaniałego lasu. płaskich leśnych ścieżek właściwie w mojej okolicy nie ma, dzieci drą w górę, biegają na wyścigi, młodszaki czasem podmarudzają, więc zagrzewamy je okrzykami, czasem trochę holujemy, trochę pchamy (zależy, jaka górka). niektóre wycieczki dostają dodatkową nazwę wycieczki wspinaczkowej (klatretur), kiedy to np. cała osiemnastka buja się na jednej linie, podchodząc pod naprawdę stromą górkę. poza tym korzenie, kamienie, uskoki, szaleństwo. 






kiedy wystąpił atak zimy, zaliczyliśmy pierwszą wycieczkę w śniegu, w zimowych kombinezonach i butach, ostro pod górkę. nie potrafię zliczyć gleb, które się wydarzyły, pamiętam też kilka momentów, kiedy sama traciłam przyczepność, a akurat trzeba było podciągnąć albo popchnąć osobę. 

czasami idziemy na wycieczkę do naszego (przedszkolnego) namiotu, lavvo. tak, mamy namiot. głęboko w lesie. taki z kozą (tą do palenia drewnem) na środku. namiot stoi otwarty i można z niego korzystać, podobnie jak z innych tego typu leśnych budowli. i tam sobie palimy, jemy, grzejemy się.





ostatnio na wycieczce spotkaliśmy też takie lavvo:




na naszych wycieczkach korzystamy z leśnych placów zabaw, bujamy się na linach, balansujemy na drzewach, przeskakujemy strumienie, szukamy liści, bawimy się w śniegu, zjeżdżamy na pupie. czasem sami budujemy szałasy (choć niestety do ukończenia tych nie doszło):





jak już wspominałam, na wycieczkę dzieci zawsze zabierają plecak z jedzeniem (matpakką) i wodą/kakaem, no i potem jemy tak:





na wycieczce osoby dorosłe, które tego dnia mają poranną zmianę, mają też przerwę, w innym kącie lasu. teraz, kiedy jest zimno, trzeba się do tego przyzwyczaić :)


dzisiaj głównie zdjęcia, ale obiecuję, że już następnym razem napiszę o tych ubraniach. 
a, byłabym zapomniała, dorośli zawsze niosą plecak z dodatkową wodą, ewentualnymi pieluchami, workami, rękawiczkami, kawą i takimi gadżetami (siekierka akurat schowała się gdzie indziej).



byłabym zapomniała. są też dzieci :) ale ich nie mogę pokazać. są piękne i mądre i szybkie i wolne, bardzo różne. cudne.

poniedziałek, 21 listopada 2016

o przedszkolu od wewnątrz, cz.1

minęło już prawie pół roku, od kiedy rozpoczęłam praktykę, a potem pracę w norweskim przedszkolu. pół roku absolutnego szaleństwa i życiowej zmiany. pół roku zanurzenia w języku norweskim. pół roku zanurzenia w świecie dzieci, z mglistym wspomnieniem dorosłej sali szkoleniowej. pół roku - jest dobrze. 

pamiętam, że tuż po praktyce miałam taki pomysł na opisanie tego, co się dzieje, z perspektywy obserwatorki właśnie (choć obserwacja była zdecydowanie uczestnicząca). ale w międzyczasie wpadłam po uszy i piszę teraz.

jak wygląda norweskie przedszkole od środka?

1. pracujemy w podziale na dwie duże bazy, dzieci duże i małe. w każdej z nich dodatkowo funkcjonuje podział na dwie oddziały (avdeling)
2. dzieci duże to te, które rocznikowo (w momencie rozpoczęcia roku przedszkolnego) mają 3-5 lat. 
3. małe dzieci mają od 10 miesięcy/roku do 2 lat.

Pracuję od początku z dużymi dziećmi, co było propozycją szefowej, żebym mogła szlifować język (permanentnie). 

4. grupa dużych dzieci to 18 osób dziecięcych i 3 dorosłe. 
5. grupa małych dzieci to 12 osób dziecięcych i 4 dorosłe.

nie wiem, czy to jest standard absolutny, bo moje przedszkole jest prywatnym, ale z obserwacji dwóch przedszkoli w roli matki oraz opowieści wynika, że tak jest. 

(właśnie zaczęłam się zastanawiać, ile z tych rzeczy napisałam 3 lata temu, kiedy Maciek zaczął norweskie przedszkole, ale może jednak się nie powtarzam, teraz perspektywę mam zupełnie inną)

6. w każdej grupie musi pracować jedna osoba z wykształceniem pedagogicznym, to tzw. pedagogisk leder (lider/ka pedagogiczny/a), która jest odpowiedzialna za ogarnianie wszystkiego, realizację planu rocznego przedszkola, a także realizowanie zapisów dokumentów krajowych, z których zasadniczy to "Rammeplan for barnehagens innhold og oppgaver" ("Plan ramowy dotyczący zadań i treści przedszkola", czyli taka nasza podstawa programowa). pozostałe dwie osoby to "barnehageassistent" lub "barnehagemedarbeider". ja pracuję na razie na stanowisku asystenckim, ale kto wie, kto wie... pilnie obserwuję, co robi (i co musi robić) osoba, która pracuje jako pedagożka. osoby, które pracują na stanowiskach asystenckich, nie muszą mieć żadnego wykształcenia kierunkowego, od niedawna obowiązuje wymóg posiadania egzaminu językowego Norskprøve 3 dla osób pochodzących spoza Norwegii. 

7. pracujemy na trzy zmiany, od 7:30 do 15:00 (tidligvakt), od 8:30 do 16:00 (mellomvakt) i od 9:30 do 17:00 (seinvakt). takie godziny otwarcia przedszkoli, 7:30 - 17:00, to też tutejszy standard. 

8. jak wynika z poprzedniego punktu, pracujemy 7,5 h, w tym 30 minut przerwy (ale takiej, że musimy być na miejscu, w każdej chwili dostępni w razie awarii).

9. nigdy nie pada pytanie, czy idziemy na dwór. pada pytanie "co ubieramy?" :) wiedziałam, że norweskie dzieci spędzają dużo czasu na dworze, prałam te nieszczęsne ubrania codziennie, nienawidząc błotnej jesieni, ale jednocześnie nie zdawałam sobie sprawy, że to po prostu rutyna, taka jak posiłek czy mycie rąk. na placu zabaw dbamy o to, żeby dzieci nie zrobiły sobie krzywdy, natomiast pływanie w kałuży i taplanie się w błocie to absolutnie standardowe zabawy. w lecie spędzamy tam czas od 11 do 17, jemy na dworze. teraz, w okresie jesienno-zimowym, dzieciaki szybciej marzną, więc wracamy jeszcze do wnętrza. 

10. raz w tygodniu mamy dzień wycieczkowy (tak było też u Maćka, tak jest również u Igi w przedszkolu). wtedy dzieci muszą mieć ze sobą plecak, drugie śniadanie (matpakke), wodę (a zimą "kakałko" w termosie) oraz podkładkę pod pupę (sitteunderlag). na wycieczki chodzimy do lasu, nad jeziorko, które w zasadzie też jest w lesie, czasem do małego lasku, bo tam obok dużo trawy do biegania i gry w piłkę. czasem też na stok narciarski (spoko, tylko do połowy). o wycieczkach napiszę wkrótce osobnego posta, bo już widzę, że materiału jest sporo. 

11. jak wspominałam na początku, w moim przedszkolu w części dla starszych dzieci funkcjonują równolegle dwa oddziały, w ramach których współpracujemy, pomagamy sobie, mamy też wspólną kuchnię. podczas spotkań personelu danego oddziału (raz w tygodniu, 45 minut) opiekujemy się nawzajem swoimi dziećmi. raz w tygodniu dużą część dnia spędzamy w grupach wiekowych, przekrojowo z obu oddziałów. 5-latki mają wtedy zajęcia dosłownie PRZED-SZKOLNE, trochę z zeszytem ćwiczeń, dużo z różnymi innymi materiałami. 4-latki i 3-latki mają swoje zajęcia, w naszym przypadku są to wycieczki i zajęcia plastyczne. 

12. jedzenie w przedszkolu - otóż w norweskich przedszkolach ciepłe obiady pojawiają się z rzadka, co - jak wiem - jest szokiem kulturowym dla wielu polskich rodziców. w większości przedszkoli jest tak, że dziecko przynosi do przedszkola drugie śniadanie i butelkę z wodą, i te rzeczy zjada ok. 15.00. dzieci przychodzą do przedszkola po śniadaniu lub jedzą śniadanie w przedszkolu, i wtedy powinny mieć jeszcze drugą, a raczej pierwszą - matpakkę (pakę z jedzeniem). i jest jeszcze jedzenie ok. 11-12, które zwykle zapewnia przedszkole (to piszę na podstawie doświadczeń z przedszkoli moich dzieci). w dniu wycieczkowym dzieci mają dwie matpakki, jedna czeka w plecaku i idzie na wycieczkę, gdzie ulega konsumpcji. 
w przedszkolu, w którym pracuję, sprawy mają się nieco inaczej. otóż na co dzień dzieci nie noszą jedzenia, biorą je tylko na wycieczki, a całą resztę zapewnia przedszkole. raz w tygodniu przygotowujemy ciepłe jedzenie sami - to zawsze coś prostego, zupa pomidorowa z makaronem, kasza (grøt) z cynamonem i rodzynkami, paluszki rybne albo fiskekaker - to typowo norweskie jedzenie, placuszki/kotlety z masy rybnej. nie sądzę, żeby to jedzenie, jak widać, w typie fast-food, było niezwykle zdrowe, no ale jest ciepłe. i raz w tygodniu korzystamy z usług firmy cateringowej, która przygotowuje ciepłe jedzenie dla przedszkoli. 
wiem, że ciepłe posiłki są też przygotowywane w państwowych przedszkolach, dyrektorka przedszkola Igi zadeklarowała na przykład, że jej celem jest 5 ciepłych posiłków w tygodniu (w tej chwili to jest 1 lub 2 razy).

dobrze, kończę już tego posta, przypomina mi się milion kolejnych rzeczy, zostawię je sobie na później :)
zauważyłam, że piszę poemat dygresyjny, mnóstwo nawiasów, jeśli tego nie da się czytać, proszę dać mi znać. 


niedziela, 30 października 2016

Emigrantki własnym głosem


Uczestniczę w konkursie "Emigrantki własnym głosem" organizowanym przez Muzeum Emigracji w Gdyni na najciekawszy blog pisany przez polską emigrantkę. 

środa, 26 października 2016

o wykluczeniu i włączeniu

to tekst, który noszę w sobie już wiele tygodni. to proces, w którym znajduję się od kilku lat i od kilku miesięcy. to wykluczenie i włączenie. 

jestem w Norwegii od stycznia 2013 roku, pracuję i mówię po norwesku od kwietnia 2016 roku. bo Polska, bo szkolenia, bo misja, bo projekty, bo stowarzyszenie, bo ciąża, bo drugie dziecko. trochę długi proces integracji, ale tak wyszło. 

to, czego doświadczam w tej chwili w Norwegii, jest naprawdę cudowne. w sensie społeczno-towarzyskim. z niemówiącej po norwesku "matki Maćka" lub niewidzialnej osoby stałam się "Gosią". i to jest bardzo przyjemne. co ciekawe, budowane "na dzieciach" i "wokół dzieci".  
- bo pracuję w przedszkolu, w instytucji, której powierza się opiekę nad kochanymi osobami,
- bo mówię po norwesku (a jeśli czegoś nie umiem powiedzieć, to mówię naookoło, w każdym razie radzę sobie),
- bo przedszkole jest na osiedlu, które mieści się w rejonie szkoły Maćka, a to oznacza, że rodziców ze szkoły spotykam również w przedszkolu i prowadzimy wtedy zupełnie inne rozmowy, 
- bo jestem tu już długo, "kulturowo" rozumiem coraz więcej,
- bo niektóre dzieci z przedszkola przychodzą na piłkę 7-latków z bratem i przybiegają do mnie,
- bo odważyłam się wreszcie prosić o pomoc - podwiezienie na mecz, opiekę w czasie ogniska itp.

a jednak całe to doświadczenie, te cztery lata, prowadzą do smutnej refleksji. pokazują, jak bardzo zaspokojenie potrzeb wyższego rzędu* zależy od innych ludzi. i jak łatwo jest się pogubić, kiedy nagle lądujemy w mniejszości narodowej czy etnicznej. jak łatwo jest zapomnieć, jakim się jest człowiekiem i co się potrafi. jak trudno jest się przebić przez stereotypy i uprzedzenia albo przez zwykłą obojętność. nawet w takim kraju jak Norwegia, z długim doświadczeniem wielokulturowości, integracji mniejszości, ze standardami i rozwiązaniami wspierającymi takie osoby jak ja, jak my. 

polityka, standardy, rozwiązania są ważne. 
ludzie są jeszcze ważniejsi. 
tacy, którzy się do Ciebie uśmiechają. 
tacy, którzy odpowiadają na Twoje powitanie. 
którzy rozpoznają Cię na ulicy. 
którzy pytają, co u Ciebie.
tacy, którzy opanowują swoje zdziwienie, dowiadując się, że masz dobre wykształcenie i wiele lat doświadczenia zawodowego.
tacy, którzy z życzliwością słuchają Twoich błędów albo cierpliwie powtarzają pytania, a potem wspierająco komentują, że świetnie mówisz w ich języku.   
pamiętają, że córka poszła do przedszkola, a syn lubi ninjago.
pamiętają, że jesteś z Polski. że jesteś człowiekiem. 

na to wszystko ciężko pracowałam. 
chodząc na kurs czy do kawiarni językowej, czytając po norwesku, wertując słownik, oglądając seriale o młodzieży, siedząc nad zadaniami domowymi i informacjami ze szkoły.
chodząc do urzędu pracy, na głupi kurs dla osób polskojęzycznych, poszukując praktyki. 
stojąc przy boisku i gadając z innymi rodzicami, czasem udając, że nie widzę, jak bardzo nie mają ochoty.

znajomość języka i praca w zawodzie pedagogicznym, w pobliskim miejscu, okazały się kluczowe. nie da się mnie nie widzieć. nie da się o mnie zapomnieć. łażę po dzielnicy i wykrzykuję radosne "hei, hei". sprzedaję ciastka i parówki na imprezie sportowej. entuzjastycznie reaguję na spotkania z obecnymi i byłymi przedszkolakami. zgłaszam się do "dwójki rodzicielskiej" (i głos mi się wtedy trzęsie z poruszenia) i organizuję szatańskie klasowe Halloween. wykorzystuję różne okazje, żeby powiedzieć trochę o sobie, żeby opowiedzieć o dzieciach, o tym, dlaczego Maciek się tak złości (tak, to mój dodatkowy projekt, zrobić mu zaplecze wolne od szybkiej oceny w stylu "to ten, co uderzył moje dziecko"). wypełniam telefon numerami rozpoczynającymi się od słów "mamma til..." i "pappa til..." (czyli matek i ojców). a przy rzeczonym boisku krzyczę głośno "heia Årvoll", uczę się też imion innych chłopców, żeby personalizować doping, rodzice wtedy uśmiechają się jakby szerzej. odważyłam się zacząć zapraszać te osoby do znajomych na FB, i zaczęłam pisać więcej po norwesku (może to dla kogoś banalne, a dla mnie jednak symptomatyczne - w przypadku niektórych norweskich znajomych, widywanych w szkole/pracy/na treningu, zajęło mi to pół roku albo rok).

z jednej strony - bardzo się z tego wszystkiego cieszę. 

z drugiej - z metapoziomu - trochę mnie to przeraża. 
przeraża mnie, jak wiele musiałam zrobić, żeby osiągnąć ten stan teraz. przeraża mnie, jak dużo to kosztowało, zwłaszcza psychologicznie, mimo że znam te mechanizmy: mniejszość - większość, stereotypy, uprzedzenia i dyskryminacja, mikronierówności i mikroafirmacje, grupy, potrzeby. przeraża mnie, że inne osoby to też tyle kosztuje. że też muszą być silne, umieć się uczyć, dawać radę, nie spać po nocach, zapominać o tych, co nie odpowiedzieli, nie spojrzeli, nie rozpoznali. cieszyć się tym, co dobrego. że muszą uczyć się prosić o pomoc. 
a jeśli nie są takie... jeśli uczą się wolno, mają więcej dzieci, nie mają partnerek/ów, którzy współdzielą obowiązki domowe, nie mają dzieci, wokół których mogą budować, wykonują pracę z niską płacą i niewielkim prestiżem, często samotnie (jak sprzątanie). a jeśli mają tylko troszkę znajomych, tylko tych z Polski, tylko współspaczy. a jeśli tylko takich znajomych, którzy okopują się w mniejszości, uważają się za lepszych (i od tzw. "ciapatych", i od tzw. "norków"). czemu też warto się przyjrzeć z perspektywy psychologicznej, socjologicznej, antydyskryminacyjnej. skoro na zewnątrz jest tak trudno, po co walczyć. tu jest swojsko. jest piwo i fajki od przemyta. sami katolicy. prawdziwi Polacy. 

i dwie myśli na koniec, pomimo tego, jak było trudno.

nie wyobrażam sobie, jak czują się osoby z mniejszości narodowych, etnicznych, religijnych, docierające do Polski. do Polski bez systemu wsparcia, bez wartości międzykulturowych, za to z całą polską mentalnością, z większością, która na każdym kroku przypomina, kogo w Polsce nie chcemy, a kogo szanujemy. komu czego nie wolno, kogo deportować, a kogo nie przyjmować. na głowę kapelusze, a nie żadne "dżihady" (no dobra, oszukuję, to perełka z polskiej mniejszości). niech się uczą języka, żadnych zasiłków, niech sobie radzą. albo niech wracają "do siebie". nie ma "do siebie"? że Romowie? że wojna? e tam, moje miłosierdzie mi nie pozwala... tego zobaczyć. 

i tu przychodzi druga myśl, że - pomimo wszystko - mam łatwiej, bo jestem biała, heteroseksualna, wykształcona, pochodzę z Europy, trafiłam do Norwegii. która w codzienności wykracza poza stereotyp kraju skandynawskiego, miodem i mlekiem płynącego, ale jednak... na razie zostaję. 

Oslo, 26/27 października, 00:53

*odwołuję się do piramidy potrzeb A. Maslowa, potrzeby niższego rzędu to potrzeby fizjologiczne i bezpieczeństwa, potrzeby wyższego rzędu to potrzeby społeczne, uznania i szacunku oraz samorealizacji.

wtorek, 9 sierpnia 2016

"niegrzeczne" dziecko

długo zastanawiałam się, czy pisać tego posta. bo to trudne. a z drugiej strony to tak ogromna część mojego/naszego życia, że przemilczanie tego jest półprawdą. a z trzeciej strony może to komuś pomoże. może komuś coś uświadomi. może powstrzyma od ocen. 

nasz syn, Maciek, ma 7 lat. i bardzo często się złości. wybucha. krzyczy. bije, kopie. wścieka się. z powodów, które mogą wydawać się błahe. czasem dzień to ciąg mniejszych i większych wybuchów złości. czasem to bardzo często. nigdy nie wiem, co spowoduje kolejny wybuch. próbuję antycypować, łagodzić, szukać postępów, obracać w żart, pomijać milczeniem, zmieniać temat, rozmawiać. coś czasem działa. częściej nic. bardzo krótki loncik. 

od początku starałam się przywiązywać dużą wagę do emocji - mówienia o nich, nazywania, uświadamiania sobie. on to potrafi. ale to nie pomaga mu kontrolować wybuchów złości, i idącej za nimi agresji. 

od początku reagowałam na bicie, popychanie, naruszanie granic innych osób. grzecznie, acz stanowczo. 

od początku starałam się budować bliską, rozmawiającą relację z synem.

piszę o tym, bo obejrzałam ostatnio spot o akceptacji różnic, akceptacji zachowań niezwykłych, które na pierwszy rzut oka budzą niechęć czy oburzenie. o chłopcu, który zrzuca rzeczy z półki w sklepie, o zaburzeniu zachowania i diagnozie, której nie widać. 
niezależnie od tego, czy dostaniemy kiedykolwiek jakąś diagnozę, w tym chłopcu, zachowującym się nieadekwatnie - oczywiście wg standardów społeczeństwa - zobaczyłam mojego syna. w kobiecie, która gromiła go spojrzeniem - mnóstwo ludzi znanych i nieznanych.

piszę o tym, bo od lat doświadczam oceny - ze strony różnych osób z rodziny, ze strony znajomych i nieznajomych. osoba ze starszego pokolenia wyśmiała mnie kiedyś "co z ciebie za pedagog? jakoś te twoje metody nie działają!". osoby współkupujące udzielały mi rad wychowawczych w sklepie spożywczym i przed nim, a na grzeczny protest odpowiadały na przykład "muszę pani pomóc, bo pani sobie nie radzi". znajoma powiedziała "jesteś psycholożką! musisz dać sobie z tym radę", a potem dodała "on nie może cię bić, bo jak tak będzie, to będzie potem bił kobiety". myślę, że niewiele jest gorszych rzeczy, które matka, wykształciucha, feministka chce usłyszeć. a to tylko parę wyimków.

piszę, bo jestem matką "niegrzecznego dziecka". bo bywam oskarżana o słynne bezstresowe wychowanie, o głupie teorie właśnie, o pobłażanie, niereagowanie, nieadekwatność. bo mówię, że nie wolno bić dzieci. bo nigdy nie krzyczę publicznie i nie poniżam. choć niestety w domu krzyczeć mi się zdarza, z totalnej bezsilności. 

piszę o tym, bo jestem psycholożką, ale nie znam się na psychologii dziecięcej, a poza tym jestem w środku tej sytuacji, w oku cyklonu, że tak się wyrażę. dlaczego od okulistki nikt nie oczekuje, że sama zoperuje sobie oko?

piszę o tym, bo dostaję rady wychowawcze. niechciane, powierzchowne, z cyklu "mądrości ludowych".

piszę o tym, bo słucham raniących komentarzy. 

piszę o tym, bo z różnych form spędzania czasu rezygnuję - bardzo rzadko jeździmy do miasta, bo wiem, że to będzie udręka. już więcej nie pójdziemy do muzeum, w którym nie wolno dotykać bardzo drogich eksponatów, bo to duży stres. nie idę na spotkanie z innymi matkami emigrantkami, bo boję się, że nie zapanuję nad synem, a one będą na to patrzyły. i będą rozumiały, co on do mnie mówi. a czasem nie przebiera w słowach, mimo, że zbudował sobie wyzwiska z różnych wyrywkowych tekstów, nigdy wyzwiska nie były kierowane do niego. i znowu ktoś nas oceni. 

piszę to, bo mój syn bije. jest już silny. wystarczająco silny, żeby jego bicie bolało. w domu bije mnie. opanowuję coraz to nowe chwyty i blokady, ale jest to super trudne. i boli nieznośnie wielowymiarowo. 

piszę o tym, bo to po prostu dziecko. ze swoimi dziecięcymi zachowaniami, ze swoim nieuregulowaniem, ze swoim procesem uczenia się i rozwoju. ale to też po prostu człowiek - ze swoim temperamentem, doświadczeniami, osobowością, reaktywnością. 

piszę o tym, bo to człowiek, który ma 7 lat. na koncie życie w domu z długami i stresami, wyjazd taty na 8 miesięcy, przeprowadzkę do innego kraju, mieszkanie w komunie z rodzicami i innymi dorosłymi, rozpoczęcie przedszkola, w którym wszyscy mówią w obcym języku, i dwa lata w przedszkolu bez opanowania języka, narodziny siostry, w międzyczasie dwie przeprowadzki, rozpoczęcie szkoły (ze słabym językiem), zmiana szkoły. dużo jak na tak młodą osobę, prawda?

piszę o tym, bo głęboko wierzę, że jego zachowanie jest wyrazem cierpienia. wyrazem niemożności poradzenia sobie z sytuacją, z odmową, z przegraną, ze zmianą planów, z sytuacją budzenia albo konieczności mycia zębów. niestety, czasem mam wrażenie, że chodzi o wszystko, co nie jest oglądaniem bajki i jedzeniem czekolady. i to jest trudne, i tak łatwo wtedy wypaść z tego swojego przekonania.

piszę o tym, bo nie mam gotowych odpowiedzi, bo stale szukam. rodzicielstwo bliskości. porozumienie bez przemocy. dobra relacja. co zamist kar i nagród. jak żyć bez szantażu (nie umiem). bo na dodatek nie we wszystkim zgadzamy się z tatą dziecka - w kontekście reagowania, zachowywania się, potrzeb dziecka i naszych.   

piszę o tym, bo bardzo trudno jest znaleźć fachowe wsparcie na emigracji. z jednej strony jest szkoła i osoby, które mówią "Maciek dzisiaj kogoś uderzył, rozmawialiśmy z nim, porozmawiaj też, jakoś damy sobie razem z tym radę". ale są też osoby, które obiecały działać i zawiodły. jest organizacja, która udziela wsparcia w języku norweskim. jest polska psycholożka, na którą mnie nie stać absolutnie. jest mejl w roboczych i próby umówienia się na skajpa, które na razie nie wypaliły. 

piszę o tym, bo pani ze świetlicy wspomniała przed wakacjami, że musimy się tym zająć i przycisnąć szkołę, bo są dzieci, które nie chcą się z moim synem bawić. i to powoduje, że pęka mi serce. 

piszę o tym, bo Maciek często mówi mi, że bardzo się stara opanować złość. stara się, żeby nie przejęła kontroli. bo nie wie, dlaczego znowu krzyknął albo uderzył. 

piszę o tym, bo czuję ulgę, że jesteśmy w innym kraju, w którym dzieci są ważne, akceptowane ze wszystkim, z czym przychodzą. i nikt nigdy nie spojrzał na mnie krzywo z powodu zachowania moich dzieci. 

piszę o tym, bo bardzo się wstydzę, że nie możemy tego ogarnąć.

piszę o tym, bo można sobie z tego całego wysiłku związanego z macierzyństwem żartować, drzeć łacha, pisać lekko i zabawnie. a tak naprawdę nie jest ani lekko, ani zabawnie. i nie można tak po prostu wyjść i trzasnąć drzwiami. bo to ten niezwykły rodzaj zobowiązania, które podjęło się na całe życie, nie wiedząc tak do końca, jak to będzie. i nie można się tak po prostu wycofać, bo jest trudno. trzeba walczyć. 

piszę o tym, bo już nie mam siły nie pisać.  

piszę o tym, bo mam ten zasób, którym jest świadomość, umiejętność wejścia na metapoziom, umiejętność opisania swoich refleksji. choć czasem ta świadomość mi szkodzi, męczy, nie daje spać. 

piszę o tym i proszę, nie oceniajcie dzieci i ich rodziców po jednym spotkaniu, na podstawie jednej sytuacji. w ogóle nie oceniajcie. ale nie formułujcie sądów i przekonań, bo nie wiecie, jaki mieli poranek, jakie mają doświadczenie, z czym się borykają każdego, każdego, każdego dnia. 

piszę o tym, bo bardzo Cię kocham, Synku. bo głęboko wierzę, że damy sobie z tym radę. z tym demonem, z tym wyzwaniem, z tym, że nam teraz trudno. bo powiedziałeś mi wczoraj "mamo, kocham cię jak stąd do końca świata, tam gdzie już nic nie ma, i tak nieskończoną ilość razy" <3 

wyrzuty sumienia

nic tak nie rozwija wyrzutów sumienia, jak macierzyństwo. kiedyś miałam wyrzuty sumienia, bo się nie douczyłam na egzamin. spałam do jedenastej. pokłóciłam się z jakąś inną dorosłą osobą. wtedy jeszcze nie wiedziałam, co to są wyrzuty sumienia, naprawdę. 

bo ostatnio doszłam do wniosku, że nie mogę się od wyrzutów sumienia opędzić. 

czy to śniadanie było pożywne i zdrowe? (oczywiście, że nie)
czemu znowu podniosłam głos?
dlaczego nie chce mi się bawić tymi ludzikami lego/dinozaurami/autkami?
czy nie za dużo patrzyłam w telefon? 
dlaczego znowu puściłam bajkę?
czy to aby dobrze, że on nie ma tableta? albo play station? on niby lepiej, bo nie gra, i to byłby (albo raczej będzie) hardkor. ale to go wyklucza. nie zna gier, nie nadąża, będzie z tyłu za kolegami, będą się z niego śmiać. 
czy to była dobra decyzja z tą przeprowadzką do Norwegii?
a w ogóle to po co my wzięliśmy ten kredyt hipoteczny? 
dlaczego cieszę się, gdy zasypiają?
co z tego, że mnie kopnął, nie umie kontrolować emocji, ja muszę umieć. jestem dorosła. 
czy on na pewno powinni oglądać "Park Jurajski" i "Gwiezdne wojny"?
czemu ona znowu chce ssać? czemu mnie to denerwuje? czy to dobrze, że ją odstawiłam? przecież ona teraz ząbkuje/ma opiekunkę/nie ma opiekunki/ma opiekunkę zastępczą/zaczyna przedszkole/ma katar/niepotrzebne skreślić. 
czy ja nie przesadzam z tą niechęcią do różowego?
czemu nie poszłam dzisiaj na spacer? znowu. 
czy na pewno powinnam dolewać gorącej wody do mleka, bo nie chciało mi się podgrzać.
czemu ona jeszcze śpi z nami? czemu jej nie przestawiliśmy?
czemu nie ma jeszcze kapci do przedszkola?
dlaczego zasypiają tak późno? 
skąd ten bałagan?
gdzie są czyste majtki? 
pizza z mrożonki?
nie powinien grać na moim telefonie, przecież miał nie grać, bo się denerwuje. 
czemu nie potrafię się tak zorganizować, żeby zagrać w szachy? 
znowu się zniecierpliwiłam...
czy on jest szczęśliwy? 
czemu odcięłam go od przyjaciółek i przyjaciół mówiących po polsku? czy było warto? i jak to zmierzyć?
czemu znowu nie było nas stać na wakacje?
czemu on jeszcze nie umie pływać tak jak X? przecież powinnam go uczyć/zapisać na kurs?
czemu on jeszcze nie jeździ na nartach tak jak Y? czemu nie mam kasy na wyciągi albo szkółkę?
borze szumiący, co ja znowu do niego powiedziałam? jak ja mogłam? co z tego, że byłam zdenerwowana? 
czemu mi źle, skoro mam zdrowe dzieci? muszę być szczęśliwa. 
i w ogóle ludzie mają większe problemy. 
tak nie wolno.
czemu ona się przewróciła, a ja jej nie złapałam?
moneta w buzi? 
klocki lego w rękach?
czemu nie mam oczu naokoło głowy?
czemu już nie chcę słyszeć kolejnego "mamoooo"?
czemu drażni mnie stukanie, pukanie, dmuchanie w moje ucho, chodzenie mi po głowie, łokcie w piersiach i brzuchu, szczypanie, drapanie?
czemu sobie nie radzę z dużym problemem? czemu jeszcze nie znalazłam wsparcia? 
czemu nie chce mi się już bawić, bo tyle czasu zajęła tzw. opieka? 
czemu znowu chcę być sama?
czemu znowu rano biegałam jak z pieprzem? 
czemu nie przygotowałam sobie/im ubrań wieczorem? 
czemu jestem tak słabo zorganizowana? 
czemu nie daję rady z 7.000 (słownie: siedmioma tysiącami) "nie" dziennie?
gdzie jest to moje rodzicielstwo bliskości? porozumienie bez przemocy? Agnieszka Stein i Jesper Juul? czemu nic nie działa? 
czemu oni chodzą tak późno spać?
czemu on nie je warzyw? a ona kanapek? 
czemu oni jedzą mięso?
czemu dzisiaj nie czytałam?
i czy to jest ok, że oni tak rzadko widzą rodzinę - babcie, ciocię, wujka? czy mam prawo im to robić? 

i tak w kółko. czasem to są pytania, czasem stwierdzenia. czasem znam odpowiedzi, czasem zupełnie nie. czasem potrafię się wyluzować, czasem w ogóle. czasem są to rzeczy tylko moje, czasem wspólne. czasem słyszę, jak przyjaciółka mówi mi "robisz to, jak tylko najlepiej potrafisz", a czasem tego nie słyszę, nie przyjmuję. czasem głaszczę się po głowie, a czasem mam do siebie pretensje, żale. czasem wyrzuty sumienia są krótkie, a czasem ciągną się w nieskończoność. czasem dotyczą małej sprawy, a czasem kumulują się w jedno wielkie poczucie nieudolności, niewydolności, nieadekwatności. 

pamiętam szkolenie kilka lat temu, rozwój własny, Warszawa, ja w niej z Maćkiem, dzięki koleżankom organizowana opieka, rozdzierający płacz 3-latka na odchodnym, rozdarcie między sobierzyństwem a macierzyństwem. i rezonowanie tego rozstania przez kilka godzin, a potem dni. wyrzuty sumienia oczywiście. i kolega, który przynosi mi w przerwie ulotkę z zaproszeniem na warsztat pn. "wystarczająco dobra matka". pamiętam do dziś. wraca. ze znakiem zapytania. bo z drugiej strony mnóstwo tych teorii, podejść, paradygmatów. że dziecko, że człowiek, że szacunek, dialog, partnerstwo, potrzeby, potrzeby, potrzeby. nie potrafię znaleźć równowagi. miotam się. wdrażam, najczęściej w myślach, późną nocą. a potem przychodzi poranek. potężne "nieeeee" i łokieć w żebro na dzień dobry. i wszystko trafia szlag. 

macierzyństwo. takie piękne. 



piątek, 29 lipca 2016

aktywizacja zawodowa

dziś ostatni dzień tzw. urlopu, ojciec wzięli dzieci du lasu, więc szybciutko jeszcze opiszę nieco przykurzone wspomnienia z procesu aktywizacji zawodowej własnej na norweskim rynku pracy. 

co trzeba zrobić, żeby otrzymać wsparcie publiczne w ramach poszukiwania pracy - opisuję tutaj moje kroki i przygody, już wiem, że ogólne ramy wsparcia są totalnie szerokie, i że bardzo dużo zależy od człowieka, na którego się trafi. zbyt dużo, szczerze mówiąc. 

po pierwsze, rejestracja. zarejestrowałam się jako osoba poszukująca pracy w NAV (odpowiednik naszego urzędu pracy i ZUSu w jednym). rejestracja była osobista, ale można to podobno zrobić też przez internet. ważne, że nie jest to rejestr osób bezrobotnych, a poszukujących pracy, więc można być zarejestrowaną również wtedy, kiedy myśli się o zmianie pracy. 

po drugie, meldekort. co dwa tygodnie wysyłałam do NAV kartę meldunkową (meldekort) z informacją o mojej sytuacji - hiper ważne, zaniedbanie tego obowiązku skutkuje wykreśleniem z rejestru, co udało mi się przeoczyć przy mojej pierwszej rejestracji, trzy lata temu.

po trzecie, język. trzeba, trzeba, trzeba uczyć się języka norweskiego - Polkom i Polakom jako osobom z UE nie przysługują żadne darmowe kursy językowe (takie kursy otrzymują różne grupy narodowościowe i etniczne, których przybycie do Norwegii wiąże się z uchodźctwem. i tak, uważam, że to jest sprawiedliwe). no więc absolutnie koniecznie trzeba się uczyć -przed przyjazdem do Norwegii, tuż po przyjeździe, wykorzystywać każdą wolną chwilę i możliwość, żeby poznać ten język (który nie jest taki trudny, naprawdę. napiszę kiedyś, jak uczyłam się ja). zwłaszcza, że wyraźnie widać, że napływ imigrantek i imigrantów powoduje, że wyśrubowano standardy dotyczące znajomości języka i z samym językiem angielskim trudno jest znaleźć pracę umysłową czy związaną z zawodem wyuczonym/wykonywanym w Polsce. choćbyśmy nie wiem, jakimi ekspertkami i specjalistami były/byli (jak ja, z długim życiorysem zawodowym).

po czwarte, czynnik X :) do tej pory nie wiem, dlaczego dostałam zaproszenie na kurs finansowany przez NAV. być może stało się to dlatego, że jako rodzina z niskim dochodem staraliśmy się (i otrzymaliśmy) krótkoterminową pomoc ekonomiczną* (także z NAV), i uznano, że jednak warta jestem aktywizacji ;) 

po piąte, kurs. przyznano mi miejsce na kursie dla osób polskojęzycznych. to są długo już prowadzone kursy w Norwegii, które kiedyś podobno były kursami w języku polskim, w tej chwili prowadzone są przez pary polsko-norweskie, i prawie cały czas po norwesku. z założenia nie jest to kurs języka norweskiego, ale kurs poruszania się po rynku pracy i osadzający w kulturze i społeczeństwie norweskim. nigdy nie zaproszono mnie do ewaluacji kursu, a szkoda, bo mam sporo zastrzeżeń i obszarów do rozwoju, z perspektywy uczestniczki i trenerki (ale to na inną rozmowę). natomiast faktem jest, że dla mnie był to moment przełomowy, motywujący, wypychający ze strefy komfortu. musiałam zacząć znowu mówić po norwesku, poprawiłam swoje dokumenty aplikacyjne, wykułam na pamięć kilkanaście zdań prezentujących moją osobę (i przećwiczyłam wielokrotnie) i otrzymałam możliwość praktyki. kurs jest realizowany w taki sposób, że trwa 20 tygodni, teoretycznie to 12 tygodni teorii i 8 tygodni praktyki. jeżeli osoba biorąca udział w kursie ma prawo do zasiłku, w zasadzie nie może odmówić udziału. ja nie miałam takiego prawa, odmowa też byłaby źle widziana, poza tym byłam bardzo zainteresowana wyjściem z domu, i w związku z tym mogłam starać się o dodatek kursowy (tiltakspenger), czyli 355 koron za każdy dzień kursu (u nas w Polsce też jest takie stypendium, wypłacane osobom będącym na stażu z urzędu pracy, myślę, że wartość nabywcza tych pieniędzy jest porównywalna). jeśli osoba mieszka ponad 6 km od miejsca kursu, może starać się także o zwrot kosztów podróży. każda osoba, która ma dzieci, może ubiegać się o dwa rodzaje świadczeń: dodatek na dziecko (40 koron dziennie) oraz zwrot kosztów opieki (tu jestem od kwietnia w procesie, podobno to zwrot w wysokości ok. 60% wykazanych kosztów opieki nad dzieckiem, przedszkola, świetlicy szkolnej lub opiekunki/opiekuna). wracając do kursu, mimo tego teoretycznego podziału zapowiedziano nam, że celem będzie jak najszybsze wysłanie nas na praktykę, bo tam faktycznie nauczymy się zawodu i języka. w moim przypadku sprawa trwała 6 tygodni.

po szóste, praktyka. praktykę sobie wychodziłam, w pocie czoła (bardzo wówczas było gorąco). już jakiś czas temu założyłam, że w Norwegii chcę realizować się w pedagogicznej części mojego wykształcenia, czyli pracować w przedszkolu lub w okolicach szkoły. w tym celu też zdawałam egzaminy językowe, bo są one teraz wymogiem w obszarze edukacji. organizatorzy kursu (podwykonawca NAV) także szukają miejsc praktyk albo mają nawiązaną współpracę z firmami i instytucjami, natomiast w moim przypadku było to miejsce oddalone od miejsca zamieszkania o lata świetlne, dlatego - zmotywowana wizją super skomplikowanych poranków - postanowiłam znaleźć coś w okolicy. o tym, że trzeba chodzić i pokazywać się osobiście, słyszałam już wiele razy - od mojej ulubionej zaprzyjaźnionej doradczyni zawodowej, od koleżanek z Norwegii, które tak znalazły pracę, no i od prowadzących kurs. ale dopiero w ramach kursu ruszyłam. odwiedziłam kilkanaście przedszkoli, zataczając coraz szersze kręgi w stosunku do mojego miejsca zamieszkania i w jednym z nich udało mi się spotkać z dyrektorką, i zostać zaproszoną na krótką rozmowę - w czasie której z uśmiechem wyklepałam moją prezentację :D najważniejsze, że skutecznie - po 15 minutach dostałam informację, że mam tę praktykę. musiałam jeszcze poczekać na zaświadczenie o niekaralności (politiattest) i mogłam wyruszyć na spotkanie z przygodą :) i o tej przygodzie miał być post, a wyszło zupełnie o czymś innym. jak zwykle coś między strumieniem świadomości a poematem dygresyjnym. cała ja. 

po siódme jeszcze. praca. po dwóch tygodniach praktyki dostałam propozycję pracy. na razie na zastępstwo (vikariat). zaraz zaczynam :)


* dwa słowa ad. pomocy ekonomicznej, być może komuś się przyda. otóż wg przepisów taka pomoc przysługiwała naszej rodzinie, ponieważ po opłaceniu czynszu nasz dochód pozostawał poniżej granicy ca. 13.000 koron na 4 osoby. taka pomoc przyznawana jest na 3 miesiące, i ewentualnie odnawiana, i jest obwarowana różnymi zobowiązaniami (musieliśmy starać się o dopłatę do mieszkania w Norweskim Państwowym Banku Mieszkaniowym (aaaaa, tłumaczenie własne, po norwesku Husbanken) - odmowa ze względu na zbyt wysokie dochody, musieliśmy złożyć podanie o przedszkole dla Igi, wycenić wartość samochodu (bardzo starego i zgniłego), a ja dodatkowo musiałam udowodnić, że szukam pracy, i wykazać kontakt z co najmniej 10 pracodawcami miesięcznie). nie wszystko w tym procesie było sensowne z praktycznego punktu widzenia, np. poszukiwanie pracy mimo braku miejsca w przedszkolu - a nasze dochody wyraźnie wskazywały, że nie możemy wynająć opiekunki/opiekuna na czas szukania pracy czy konieczność pokrycia kosztów wyceny bardzo zgniłego samochodu, ale generalnie uważam, że te wymagania są mobilizujące i włos mi z głowy nie spadł. a pomoc nam się przydała. a, i przyznanie pomocy było poprzedzone spotkaniem osobistym z doradcą i tłumaczką opłaconą przez NAV, w którym zebrano dość dokładny wywiad nt. naszej sytuacji, moich planów itp. kluczowe moim zdaniem było to, że wyrażałam chęć podjęcia pracy, jak tylko będę miała opiekę nad niemowlą (wówczas miała ok. 8 miesięcy), że znałam już trochę język norweski, że miałam zdany egzamin pisemny Norskprøve, oraz egzamin ustny w planach (akurat wtedy przygotowywałam się do niego). byłam więc zmotywowana, aktywnie działałam na rzecz włączenia się do tego norweskiego rynku pracy, i to pewnie zostało gdzieś zapisane.  

środa, 27 lipca 2016

zarządzanie. sobą? czasem?

pamiętacie takie szkolenia? czasem błędnie nazywane "zarządzaniem czasem"? tzn. podobno błędnie, bo w sumie to się na tym nie znam, w każdym razie gdzieś usłyszałam, że można tylko zarządzać "sobą w czasie", bo jeśli chodzi o sam czas, to on sobie płynie bez niczyjej kontroli i zarządzaniu się nie poddaje. ale teraz, jak tak sobie myślę o tym przez chwilę, to jednak jest to filozoficzna kwestia bardziej. 

w każdym razie próbuję zarządzać. bo doba ma jedynie 24h i przynajmniej 6 warto poświęcić na spanie, a przynajmniej na spanie teoretyczne (o pobudkach i niespodziankach już pisałam, czasem nie da się też zasnąć, i zdarza mi się to niestety częściej niż bym sobie tego życzyła). w każdym razie mój dzień urlopowy wypełniony jest po brzegi obowiązkami domowymi i macierzyńskimi (szczerze mówiąc, te domowe czasem trochę zaniedbuję, bo dzieci trudniej zaniedbać, strasznie krzyczą). 

postanowiłam to trochę w szczegółach pokazać, zwłaszcza tym osobom, co mają pazury pomalowane, książki przeczytane (teraz 30. tydzień roku leci, czyli powinnam już 30. czytać, jako osoba światła, intjeligjentna, świadoma wartości książek i zawyżająca "zatrważające statystyki dotyczące polskiego czytelnictwa" - pytam się ja, kiedy, do cholery, kiedy???!!!), prasówka zrobiona i jeszcze skomentowana (a u mnie w pamięci wiszą pliki z tekstami do przeczytania, oprócz tego, że generalnie nie nadążam za rzeczywistością i prześlizguję się po nagłówkach), puzzle ułożone, wielogodzinne planszówki z przyjaciółmi przy piwie, wszystkie odcinki przysłowiowej gryotron obejrzane, że nie wspomnę o imprezach tanecznych i takiej dużej sali, gdzie na ścianie wyświetlają kolorowe obrazy, nie pamiętam, jak się nazywa. tak, to krótka lista rzeczy, za którymi naprawdę ostatnio tęsknię. oto dlaczego.

dzieci litościwie wstają zwykle koło 8 (no chyba, że o 5, ale wtedy jeszcze zasypiają), no i się potem bujamy z pieluchami, śniadaniami, mlekami, kaszkami, "mamo-jestem-głodny" oraz "przecież-mówiłem-że-nie-wiem-co-chcę-zjeść", pieluchami, ubraniami, sprawdzaniem prognozy pogody, żeby coś postanowić. trzeba tu powiedzieć, że norweskie lato jest dość nieprzewidywalne i bezlitosne, wygrzać się nie da, z kąpielami słabo i rzadko, choć mieszkam nad morzem (jeszcze w tym roku na plażę nie dotarłam). no więc lasy, biblioteki, lody, jagody, maliny, kurki, spacery, "placzabawy", zakupy. a tu jeszcze pranie, bo "mamo-nie-mam-czystych-majtek", i naczynia, i te rzeczy porozrzucane. no ja nie wiem, jak to robią inni ludzie, ale u mnie zawsze jest nieogarnięcie. i przed wyjściem długa lista rzeczy, które trzeba spakować do toreb, i nie zapomnieć, i gdzie są kremy (dwa różne filtry), okulary (trzy pary), czapki (dwie, koniecznie nie-za-małe), pieluchy, ubranka na zmianę, dwa takie same buty(!), woda dla wszystkich (bez wody nie wychodzi się z domu) oraz przegryzki, kanapki, owoce (bez nich tym bardziej, głód dopada nas właściwie za progiem). no i na tym zewnętrzu spędzamy trochę czasu, dłuższego lub krótszego, czasem tata po pracy nas zgarnia, dwa razy ostatnio zgarnął dzieci, a ja siedziałam przez godzinę wpatrując się tępo w przestrzeń. no i potem obiady, odpoczywanie, drzemki, których nie było (oprócz Maćka regularnie padają wszyscy, choć jeśli chodzi o rodziców, częściej usiłują paść), gry, kino domowe, desery, ogarnianie, tego prania wywieszanie, co od 3 godzin kisi się w pralce, a i odkurzyć by trzeba, i już o 19 można zacząć procedurę wieczorną. kolacje, prysznice, wszystko wymaga omawiania wielokrotnego, proszenia, grożenia, przypominania, bo przecież jest tyle innych spraw. i usypianie, i leżenie razem, i rozmawianie albo bujanie (przy dzieciach się zmieniamy). niestety dzieci moje za cholerę nie chcą spać przed 21 (młodsza) lub przed 22-23 (starszak). więc opcje wieczoru są dwie - albo się luzuję, i wtedy zasypiam razem z Maćkiem, a o 3 w nocy przenoszę się do łóżka, albo się spinam w projekcie "czas dla siebie", i wtedy dzieci zasypiają dłużej, albo się wyrywam z objęć wołając "muszę coś zrobić jeszcze", dzieje się to najwcześniej o 21:30/22, i już nie bardzo wiem, co robić. zwłaszcza, że moja para pracuje od 6 do 14, więc chodzi spać o 22, i już nie mamy siły gadać, być razem. no więc jeśli nie zasnę, to siadam i robię nagłówkową prasówkę, zastanawiając się, na co by tu przeznaczyć te dwie zdobyte godziny, i czy na pewno nie powinnam iść spać, bo przecież nie wiadomo, co w nocy, i tak w kółko. może gazetę, może książkę, może słówka, może serial, może film... 

ostatnie dwa miesiące to było też pierwsze w naszym życiu doświadczenie pt. mamy dwoje dzieci i oboje pracujemy na etacie. i chcę w tym miejscu złożyć hołd wszystkim osobom, które tak funkcjonują, ponieważ to jest nieprawdopodobny wysiłek codzienny. kiedy wraca się do domu o 16/17, i obiad, i zadanie domowe, i zabawa z dziećmi, i przytulanie, i już jest ta 19, kiedy trzeba zacząć procedurę wieczorną (nie mam pojęcia, kiedy się odpoczywa). nasze weekendy też dość specyficzne, bo wspólne mamy tylko soboty, w piątki pracuję ja, w niedziele pan mąż. a wiecie, są jeszcze takie czynności jak zakupy małe i duże, buty, ubrania, coś z autem, trening, mecz.

życie na emigracji ma tę nieprzyjemną cechę, że nie ma tutaj rodziny albo długoletnich przyjaciółek/przyjaciół, więc wsparcia z doskoku brak. a przecież "potrzebna cała wioska". że bycie mamą i tatą oznacza, że życie towarzyskie zamiera albo jest prowadzone zupełnie osobno, a we dwójkę wychodzi się raz na pół roku (i tylko dlatego, że mama przyjechała). emigracja ekonomiczna i wydłużone wchodzenie na rynek pracy oznacza, że nie, nie możesz wynająć opiekunki lub opiekuna, żeby wyjść i jeszcze wypić po trzy drinki "na mieście", ponieważ oznaczałoby to zapaść finansową w miesięcznym budżecie, który i tak nigdy się nie dopina. więc nie wychodzisz, przytulasz, lulasz, zasypiasz i tak dzień za dniem, dzień za dniem, dzieńzadniem. i staje się małżeństwo sprawnie funkcjonującym przedsiębiorstwem, którego pracowniczki i pracownicy wykonują zadania, jedno za drugim, żeby zdążyć z tymi wszystkimi rzeczami, które trzeba po prostu codziennie, jak znienawidzona (przeze mnie) kuchnia, albo które trzeba raz na jakiś czas, w trybie "koniecznie/już/na wczoraj". i tak trudno nie zgubić siebie nawzajem w tym wszystkim. 

dlatego tęsknię ostatnio za innym życiem. za beztroską. za brakiem odpowiedzialności. za byciem we dwoje. za spaniem do 11. za stanem "wiem, co robić", bo są takie obszary, że nie wiem, co robić (i one wiążą się na przykład z macierzyństwem). bo są jeszcze wyzwania, o których pisać nie chcę, nie mogę, albo jeszcze nie podjęłam decyzji, jak. 
za tym, żeby mieć czas. 

PS: posta piszę w środku dnia, bo: nie poszłam na spacer, na rower, nigdzie, bo mi się nie chciało, a i dzieci bez entuzjazmu; bo Iga zasnęła, a Maćkowi puściłam bajkę (modląc się w duchu, żeby nie chciał zagrać w te szachy do końca); bo olałam tysiąc innych rzeczy, ciuchy, klocki, pranie do zrobienia i do zdjęcia, naczynia, telefony i mejle. bo postanowiłam pobyć z osobami, które to czytają, i mieć taką łączność z Polską. ale tak mnie to wkurza, że trzeba coś wybrać, coś olać, coś odpuścić. 


po nocach pisane

blog oszalał i zepsuł wielkości literek... a pół nocy pisałam posta, który w lilipucim rozmiarze pokazuje się teraz. metodą kopiuj/wklej, korzystając z pomocy worda, próbuję sprawić, by ta moja krwawica była czytelna. choć może wyglądać inaczej niż zwykle, chyba się udało. w nocy było tak:


mam przymus pisania dziś, i milion różnych pomysłów. prawie 1 w nocy, a ja siedzę i rozkminiam, czy bardziej pisać o przedszkolu, czy bardziej o tym, co tu i teraz, czy może jeszcze dokończyć jeden z 15 postów roboczych. 


jestem na urlopie. pierwszym od dawna tak odczuwalnym, bo zawitałam na norweskim rynku pracy oraz wróciłam do pracy etatowej, której w Polsce nie praktykowałam od 2009 roku. pierwszym, na którego zakończenie czekam, bo spędzam go z moimi uroczymi berbeciami, i najbliższe są mi w związku z tym tytuł książek "macierzyństwo bez lukru", "praca na całe życie" i "jeszcze dzisiaj nie usiadłam". odkryłam z pełną mocą, że dzieci w wieku 1,5 roku i 7 lat nie mogą jakoś spotkać się w zabawie, albo spotykają się na 5 minut, a potem każde domaga się do mnie bilokacji, absolutnej uwagi, bycia na podłodze i przy stole jednocześnie, grania w szachy/planszówki/karcianki w skupieniu i bez konieczności gonienia części gry - przy jednoczesnym domaganiu się bycia "tam-gdzie-wy". czyli przy stole z tymi fajnymi karteczkami, zabawkami, kartonikami, najlepiej żeby były takie małe, żebym mogła je włożyć do buzi, o, to ci postawię tę figurkę, co ci chyba spadła (szachy, figury cudownie wracają do życia). oczywiście lekiem na całe zło mogłyby być bajki albo moja komórka, no ale nie o to chodzi w byciu z dziećmi. 

"dom spuszczony z oka zachowuje się jak potwór"- tak napisałam kiedyś i to się nie zmienia. zmieniło się, tyle, że dom jest teraz większy, więcej komnat, więcej ludzi, więcej przedmiotów, bardzo za mało szaf, ciągłe reorganizacje. osoby, które ze mną mieszkają, te małoletnie, mają dosyć luźne podejście do porządku (co może być genetyczne, po kądzieli niestety). więc na te geny nakłada się bycie dzieckiem, co to albo wyjmuje zabawki, i potem szybko postanawia bawić się czymś innym, albo przebrać spodnie, albo wyjąć książkę, albo klocki te, albo nie, tamte, a może szachy, a może puzzle. albo można być innym dzieckiem, co to jest ono zachwycone tym, jak daleko sięga, i jak wysoko, i wszystko jest takie ciekawe, i te szuflady wszystkie, i ta szafka mamy z papierami, i kosz na śmieci i ta z łazienki szufladka, i szklanka z wodą, och, mamo, jakie życie jest ciekawe. jakie ty masz fajne rzeczy w tej wielkiej torbie plażowej, i okruszki, i monety, i klocuszki, i pieluszki, ja ci to, mamo, wszystko tu wyjmę i położę, albo nie, wiesz co, mamo, zaniosę to do kuchni/łazienki/pokoju, tam będzie ładnie wyglądało... o, i buty zdejmę z półek, i pozamiatam, i ze zmywarki wyjmę, dobra, mamo? aha, że brudne jeszcze? a, to nic, i tak wyjmę. nie chcesz? to na balkon pobiegnę, bo nie zamknęłaś. o, już jesteś? to na stół wejdę. no tak, umiem, nie wiedziałaś?to jeden z tych momentów, kiedy kolejny raz doświadczam, jak wielu czynności wymaga codzienne życie z dziećmi. jak wielu rozmów, negocjacji, pytań, powtarzania pytań, próśb, wielokrotnych próśb, pokładów cierpliwości, pokładów siły. i że nawet, kiedy schowasz się w kiblu, to walą w drzwi i wołają "aaaaaa" albo "mamooo, a mogę oglądać Tokbira?" (tak, ten program motoryzacyjny, do niedawna prowadzony przez Tokbira, Richarda i Jamesa :D). kiedy opieki jest tyle, że już mi brakuje siły na uśmiechniętą zabawę, na zaangażowanie, na frajdę. to taki moment, kiedy myślę "czemu nikt mi nie powiedział?!" gdzie są to słynne bezzębne uśmiechy, co to sprawiają, że całe zmęczenie znika czy jakoś tak? praca, praca, praca. 

i te przedmioty. na przykład mam ostatnio dużo refleksji na temat ubrań. z ubraniami dorosłej osoby to jest tak, że generalnie mam dwie kategorie: czyste i brudne (no, ja mam jeszcze "noszone, ale jeszcze nie do prania", najlepiej prezentują się na krzesłach, ulubiona kategoria mojego męża). można by przypuszczać, że w przypadku 4 osób to po prostu cztery razy więcej ubrań. ale nieeee... w przypadku osób, które zmieniają rozmiar co kilka miesięcy, max. rok, oprócz wspomnianych kategorii mamy jeszcze:
- ubrania za małe na Igę (tysiąc worków, co 2 miesiące inny),
- ubrania z darów, jeszcze za duże na Igę (obdarowują nas dwie cudowne osoby, drugi tysiąc worków "na przyszłość", moje ulubione to te "na za dwa lata"),
- ubrania za małe na Maćka - do wydania,
- ubrania za małe na Maćka, do zostawienia dla Igi,
- ubrania z prezentów za duże na Maćka,
- buty, buty, buty... w kategoriach wszystkich możliwych...
a, są jeszcze bieżące ciuchy zimowe, które muszę wynosić do piwnicy, bo nie mam ich gdzie przechowywać (i które pewnie w listopadzie nie będą wcale bieżące). 
no więc pakuję to worki, upycham w walizki, albo luzem po piwnicy latają, opisane albo nie, przerażające. zapominam, co w nich jest, rozmiary pomieszane, ło jeżuuuu. to jest jakieś porażające, te ubrania, serio :)

i ta urlopowa lista rzeczy do zrobienia, jakieś pisma do napisania, sprawy do wyjaśnienia, rachunki, posprzątać piwnicę, skleić szafkę, uporządkować papiery, przybić ceratę, napisać mejla, ubrania do przedszkola kupić. no a kiedy, jak nie teraz. fajnie by było teraz, no bo przecież ten urlop, a zaraz praca, i będzie jeszcze trudniej. ale z drugiej strony urlop. odpoczywać trzeba.  no dobra, to była ściema. jestem na urlopie. czytam ciekawe książki, piję poranne kawy i popołudniowe kolorowe drinki, leżę na plaży. układam te puzzle 1500, na które nie miałam czasu. jem niespieszne śniadania, czytam gazety, oglądam seriale i filmy też. uczę się norweskiego, i doskonalę, więc czytam po polsku i po norwesku, na zmianę. śpię długo, bez przerw, aż się wyśpię. no i czasem drzemka. długi prysznic. to takie przyjemne... żadnych garbów, żadnych zaległości. wszystko wokół lśni i pachnie. relaks. cisza. szkoda, że już w poniedziałek do pracy... dobranoc.

PS: zapomniałam wczoraj. i te niespodzianki. czy będzie spanie, do której, kto wstanie pierwszy, czy ktoś wstanie o 5 i zaśnie o 7, czy wtedy wstanie drugie, ile pobudek w nocy, jak długich, czy zęby, czy gorączka, czy skóra swędzi i trzeba wziąć prysznic. jak zwykle spałam za krótko, jak zwykle żałuję, że zarwałam noc, ehh...

wtorek, 26 lipca 2016

o szkole - cz. 2

litości... dwa miesiące? zapowiadana praktyko-stażo-praca pochłonęła mnie całkowicie, i teraz zaczęło brakować doby, jak za starych dobrych czasów. ale obiecałam, że napiszę, to piszę dalej o tej norweskiej szkole, tak z perspektywy wakacji i zamkniętego roku szkolnego.

1. współpraca z rodzicami - jest jej dużo, w szkole odbywają się dwa zebrania w roku, a oprócz tego dwa spotkania indywidualne z rodzicami, tzw. utviklingssamtale, czyli rozmowa o rozwoju, które poświęcane są w całości postępom, zachowaniu konkretnego dziecka (takie rozmowy mieliśmy także w przedszkolu). dodatkowo w naszej pierwszej szkole (w poprzednim poście pisałam, dlaczego zahaczyliśmy o dwie) po 3 tygodniach było drugie, specjalne zebranie, związane z sytuacją przemocy rówieśniczej (choć z tego, co zrozumiałam, było ono sprowokowane przez jednego z rodziców). na tym zebraniu oprócz wychowawczyni był obecny inspektor oraz pedagożka specjalna (trochę więcej o nich niżej).

2. struktura administracji w szkole jest tutaj nieco inna niż w Polsce. inspektor to osoba druga po dyrektorze/dyrektorce, to stałe stanowisko w szkole, ale nie udało mi się na razie dokładnie wyczaić jego funkcji. na zebraniu reprezentował szkołę, wyjaśniał i komentował trudną sytuację, ale też widywałam go w roli czysto pedagogicznej. pierwsze klasy mają teoretycznie swoje wychowawczynie/wychowawców (tzw. nauczyciel kontaktowy), ale spotkałam się jeszcze z takimi rozwiązaniami: 6 nauczycielek/li kontaktowych dla 4 klas, dwójka pełni funkcję wspierającą, krąży między klasami, spotyka się z rodzicami, diagnozuje dzieci obcojęzyczne pod kątem znajomości języka norweskiego. i jeszcze ta pedagożka specjalna, co też krąży i wspiera. w drugiej szkole w klasie jest/bywa druga nauczycielka, wspierająca, ale nie wiem, czy ona jest tam na stałe. hm, muszę to jeszcze rozkminić, i zrobię apdejt kiedyś.  

2. vennegruppe (grupy przyjaciół/ek) - z tym rozwiązaniem spotkałam się w obu szkołach. polega ono na tym, że na początku roku klasa szkolna dzielona jest na ok. 5 małych grup, których członkinie i członkowie zaprzyjaźniają się ze sobą w czasie trwania roku szkolnego. proces ten polega na tym, że raz w miesiącu cała piątka odbierana jest ze szkoły przez rodziców/opiekunów/ki jednego z dzieci, prowadzona do domu, karmiona, a następnie dostarcza się im rozrywki i uciechy. rodzice właściwi odbierają dziecko wieczorem, uprzednio zjadając ciasto i wypijając kawę. muszę powiedzieć, że dla nas było to absolutnie zbawienne rozwiązanie, pierwsza grupa przydarzyła się zaraz po przeprowadzce do nowej szkoły i dzięki temu poznałam i zaczęłam rozpoznawać jakichkolwiek rodziców, oraz spotkałam się z życzliwym zainteresowaniem. później bywało różnie, relacje z rodzicami to historie na osobnego posta (rodzice uciekający, rodzice zajmujący się wszystkim, byle nie odezwać się do mnie, rodzice unikający kontaktu wzrokowego, rodzice gadający z przybocznym niemowlęciem :) ). ale np. jedna mama bardzo była wspierająca i dzięki niej Maciek zaczął chodzić na piłkę nożną, którą pokochał miłością wielką i jest już teraz prawie profesjonalnym piłkarzem ;) tyle z mojej perspektywy, z perspektywy dziecka - wydaje mi się, że te grupy fajnie działają, że są ważne, zwłaszcza na początku kariery ucznia lub uczennicy. 

3. opiekun/opiekunka (fadder lub fadderbarn, słownik tłumaczy również jako chrzestny/a) - no to jest absolutny czad :) otóż każda osoba, która rozpoczyna naukę w 1. klasie, dostaje do pary osobę nieco starszą, która właśnie rozpoczęła naukę w 4. klasie. i ta osoba starsza, w naszym przypadku świetny chłopiec, opiekuje się młodszakiem na przerwach, czasem robią coś wspólnie w ramach zorganizowanych zajęć, pokazuje szkołę, opowiada, no po prostu jest i czuwa. osobiście dowiedziałam się o istnieniu tego chłopca, kiedy zobaczyłam, jak Maciek biegnie przez boisko, żeby przytulić się do starszaka. na pytanie, kto to jest, wzruszył ramionami i powiedział "nie wiem" (sic!). potem spotkaliśmy się w sklepie i znowu uścisk, i od słowa do słowa, w końcu się zorientowałam, że to ten opiekun. no i te przytulaki zdarzały się regularnie, i były takie ciepłe i wzruszające, jak braci po prostu :) nie wiem, na ile jest to popularne we wszystkich szkołach, w pierwszej szkole była informacja, że tacy opiekunowie będą w pierwszym tygodniu, ale ich obecność została skwitowana "no przyszły takie starsze dziewczyny i jadły z nami", więc chyba nie było to w relacji 1:1. w każdym razie jestem tym poruszona, zachwycona i rekomenduję.  

4. wsparcie dla dzieci i rodziców pochodzących spoza Norwegii - bardzo sobie je cenię. przede wszystkim ze wszystkimi udawało nam się dogadać po angielsku, i to było bardzo, bardzo wspierające i pozwalające osadzić się w nowej rzeczywistości, w obowiązku szkolnym, w wymaganiach, oczekiwaniach, potrzebach. miałam bezpośredni kontakt z trzema różnymi osobami - nauczyciel(k)ami kontaktowymi i to, co bardzo zwraca moją uwagę, to życzliwość, zainteresowanie, stały kontakt w razie potrzeby, uśmiech, uśmiech, uśmiech. i ten uśmiech i życzliwość są naprawdę cenne. bo zdarzyło mi się rozpłakać z nerwów podczas zebrania, podczas którego rozumiałam tylko, że chodzi o przemoc, i że coś się wydarzyło w klasie, ale nic więcej (a, jak część osób wie, moje gruczoły łzowe mają szeroke wrota, i jakieś takie niedomknięte). i zostałam wtedy zaopiekowana przez inspektora, który wyszedł ze mną na korytarz i wszystko objaśnił po norwesku, a potem do końca zebrania stał ze mną i tłumaczył, co się dzieje. zresztą pod tym względem - języka norweskiego - cały początek szkoły był niesamowitym wyzwaniem, nagle dostaje się mnóstwo informacji po norwesku, zadania po norwesku, co tydzień nowa kartka z planami i sprawozdaniem, i jeszcze mejle, i rodzice piszą, duuuużo się działo. w tym kontekście pomocne było to, że obie nauczycielki zaoferowały, że będą pisać notatki po zebraniu i mi wysyłać, żebym miała wszystko na papierze (i tu mogłam wybrać, czy norweski jest ok, czy chcę po angielsku). podczas rozmów indywidualnych rodzicom niemówiącym po norwesku przysługuje też tłumacz/ka, niektóre placówki praktykują to także podczas zebrań z rodzicami (w starej szkole dostałam informację, że inspektor nie wiedział, że jest taka potrzeba, czyli wynikało z niej, że mogłabym tego tłumacza mieć, w nowej szkole poprosiłam o tłumacza i dostałam odmowę z informacją, że to tylko w przypadku rozmów indywidualnych. a miesiąc temu w przedszkolu, do którego zacznie chodzić córka, na pierwsze zebranie zamówiono mi tłumacza bez proszenia - dałam tylko znać, że w tkaich sytuacjach, kiedy dużo Norweżek i Norwegów rozmawia między sobą, jest mi trudno nadążyć i zrozumieć wszystko - no i te trzy sutacje pokazują, że kwestia jest nieco uznaniowa, albo że ktoś tu oszczędza/nie zna przepisów/ściemnia. 
jeśli chodzi o wsparcie dla dzieci, dzieciom, które już mieszkają w Norwegii i jeszcze nie znają języka wystarczająco dobrze, przysługują dodatkowe zajęcia z języka norweskiego (særskilt norskopplæring / SNO), no i decyzję o takim kształceniu dostał nasz Maciek, po uprzedniej diagnozie przez szkołę. niestety do tej pory nie udało mi się otrzymać informacji w jaki sposób to było realizowane, na decyzji miał prawo do ok. 200 godzin języka norweskiego, a dowiadywałam się, że pani chora, że cośtam, cośtam, i to będę sprawdzać. w każdym razie szkoła czuwa nad tym i sprawdza. na marginesie, szukając norweskiej nazwy znalazłam jeszcze różne inne przywileje językowe, jeśli chodzi o dzieci z mniejszości - kiedyś opiszę :)

5. sommerskole (szkoła letnia, po naszemu półkolonie/wakacje w mieście) - ostatnia rzecz na dziś - to oferta gminy dla dzieci i młodzieży szkolnej - darmowych zajęć/aktywności. oferta obejmuje 3 lub 4 tygodnie wakacji (dwa tygodnie po zakończeniu szkoły i 2 tygodnie przed rozpoczęciem szkoły), a w ofercie tygodniowe kursy (na każdy tydzień kilka do wyboru). dla dzieci po 1. klasie były to kursy związane z językiem norweskim, matematyką lub przyrodą (ale bardzo luźno związane, tak z perspektywy dziecka dodam). Maciek dostał miejsce na dwóch takich tygodniowych kursach, oba dodatkowo z nauką pływania, i bardzo sobie chwalił. kursy realizowane są w wybranych szkołach (zbiorczo, każdy może wybrać dowolną szkołę w Oslo), no i liczba miejsc jest pewnie jakoś ograniczona, ale jest to tutaj ogromnie popularne (z poprzednich lat pamiętam tabuny dziewcząt i chłopców w mieście, w dzielnicy, w autobusach, z charakterystycznymi smyczami i identyfikatorami z napisem "sommerskole'). pierwszego dnia kursy rodzic dostaje plan z informacją, co będzie się działo w poszczególne dni (co jest pomocne w prowadzeniu dialogu z dzieckiem, które "nic-nie-pamięta"), oraz - jak to w Norwegii - z określonymi celami edukacyjnymi na każdy dzień :) aha, no i po każdym kursie realizowana jest elektroniczna ewaluacja. która to, ta ewaluacja, generalnie jest praktykowana w norweskim systemie edukacji :)

im dłużej piszę, tym więcej rzeczy mi się przypomina. mam jeszcze do napisania o poziomie nauczania, o wartościach i o współpracy ze szkołą w przypadku trudności u dziecka, jeśli chodzi o złość i zachowania agresywne, ale że mam na wierzchu inne myśli teraz, wrócę do tego kiedyś.