środa, 25 kwietnia 2018

codzienność, vol. 3

obiecałam tryptyk i słów parę o tzw. weekendzie. 

weekend to 48h spędzonych ze słodkimi skarbami, niestety w roli samodzielnej rodzicielki. nie ma nic wspólnego z odpoczynkiem. 

weekend to wstawanie o 8, bo jacyś ludzie wchodzą ci na głowę. dosłownie. albo skaczą. 

to nieustające negocjacje na temat sposobu spędzania tzw. wolnego czasu. one nigdy, naprawdę nigdy nie chcą robić tego samego, te dzieci. starszak, kiedy proponuję coś innego niż granie na plejstejszyn/telefonie albo jedzenie czekolady/lodów, mówi nie. nie i nie. nie chcę wychodzić, bo jestem zmęczony. nie chcę iść na trening, chociaż wcześniej chciałem, bo mi ciężko ubrać skarpetkę. nie chcę iść do lasu, bo mrówki. nie chcę grać w planszówki albo karcianki, bo nie. nie chcę czytać, rysować, malować, rozmawiać. nie, nie, nie. 

człowiek rodzic żyje też w weekend w nieustannym dylemacie pt. ile czasu dzieci mogą spędzić przed ekranami (i dlaczego tak mało ;) ). czy mieć więcej czasu dla siebie, ale złamać te straszne zasady krążące w internecie, których - jak podejrzewam - niewiele osób przestrzega, ale nikt się nie przyznaje (typu pół godziny dziennie, a w weekend max godzina. nawiasem mówiąc, trzymanie się takich zaleceń czasem totalnie mija się z celem. przecież zanim to dziecko odpali grę, ustawi np. skład drużyny, wybierze wszystkie opcje, to już mogłoby kończyć). czy może spędzić czas na nieustannym zabawianiu potomstwa. po tym tygodniu, co to go opisałam w poprzednim poście. absolutnie wyczerpującym. 

więc walczę, o każdą sekundkę dla siebie. o kawę w łóżku. o jedną stronę książki. o 5 minut na balkonie, w słońcu. pokornie przyjmuję kolejne miejsca z bałaganem, który jest kosztem zostawienia dziecka na chwilę samego. 

kolejny dylemat - być w domu i okolicach czy się wypuścić "na miasto". czasem to robię, ale to strasznie dużo kosztuje, miasto nie jest bezpieczne, dzieci biegają w dwie różne strony, ciągle chcą coś jeść, nie chcą wracać, chcą iść w inną stronę, kładą się na ziemi, siadają na schodach itp. po takich wyjściach wracam totalnie wyczerpana. no ale w domu nudno, w lesie mrówki, to może na boisko. ale Iga nie chce, ona chce do lasu. to może do znajomych dziewczynek, ale Maciek nie chce. 

i jeszcze jeden - sprzątać czy odpoczywać. nadrabiać zaległości? po takim tygodniu jak ostatni wszędzie piętrzą się przedmioty. duuuużo przedmiotów. na podłodze jest dużo piasku i kamyków. papiery. ubrania. no więc w ostatni weekend złożyłam chyba 4 prania, odkurzałam ze 3 razy, podniosłam 200 tysięcy rzeczy z podłogi. naprawdę ten kamień Syzyfa to był pikuś. pan pikuś.  karmiłam, przewijałam, odbierałam z treningu (przez 3 godziny, człowiek piłkarz po treningu nie schodzi tak po prostu z boiska, nawet jeśli dwie godziny wcześniej nie chciał na niego iść), oglądałam konie i kury, robiłam zakupy, grałam w piłkę, zbierałam zabawki, prałam, ładowałam zmywarę. sporo sprzątałam, ale, szczerze mówiąc, w niedzielę wieczorem nie było po tym śladu. gdzieś czytałam, że sprzątanie przy dzieciach jest jak mycie zębów i jedzenie czekolady w tym samym czasie. bardzo celne. 

dylemat numer tysiąc pięśset sto dziewięćset: być w domu czy wyjść z domu. pogoda taka ładna, dzieci muszą być na dworze, o jakie to ważne i wspaniałe, a w Norwegii to już w ogóle koniecznie, do lasu, ogniska, grille i inne takie (kultura placzabawów, jak mówi Maciek, jest tutaj słabo rozwinięta, trudno wejść w piaskownicowy konflikt). w niedzielę nie dałam rady. słońce, ciepło, do lasu, może tak, może nie, wyszłam... na balkon. starając się zagłuszyć poczucie winy lodami, miseczkami z wodą i opowiadaniem, jak tu przyjemnie w tym słońcu. 

wspaniały weekend. tylko czemu ja taka styrana, przecież wolne było.
i gdzie jest moje prawdziwe wolne? 

w nagrodę za weekendy kupiłam sobie dzisiaj książkę pt. La mamma bæsje i fred! ("Pozwól mamie w spokoju zrobić kupę!"), podobno można zdjąć sobie z ramion różne rzeczy oraz głośnym śmiechem obudzić dziecko. będę sobie czytać w kiblu ;) 

sobota, 21 kwietnia 2018

codzienność vol. 2


postanowiłam, że to będzie taki tryptyk o macierzyńskiej codzienności. dzisiaj podsumowanie tygodnia pracy.

poniedziałek (już opisywany)
to ten dzień z wolnym popołudniem, które wykorzystałam na pracę inną niż zawodowa i odrobinę działalności społecznej. więc i tak byłam zgoniona jak pies.

wtorek
8:00 – 15:30 praca
15:30 – 17:00 ogarnianie innych spraw przy kompie
17:00 – 18:00 przemieszczanie się po mieście i malutki obiad
18:00 – 20:00 kurs dla rodziców
21:15 już w domu (ojciec natychmiast robi wypad, żeby zarobić ciasto na langosza na następny dzień, więc przejmuję usypianie Maćka)
słaniam się na nogach, a tu środa za progiem. zasypiam w łóżku dziecka.

środa
8:00 – 15:30 pracuję. dzisiaj w pracy ubaw, bo wycieczka na farmę, na którą ja jadę wspierać moją podopieczną. zanim jednak wyruszymy, okaże się, że z trzech pracujących w tej grupie osób dwie są chore, a trzecia w pracy do 11:30. w związku z tym super spina, ogarnianie ludzi na zastępstwo (no bo jak powiedzieć dzieciom, którym od miesiąca reklamowano wycieczkę, że jednak nie, dzieciom, które już się nauczyły, jak się nazywa dziecko krowy, dom konia i rolnik, że wszystko odwołane. a trzeba wiedzieć, że wycieczki na takie farmy miejskie/wiejskie cieszą się tu niezwykłą popularnością, i nie da się ich po prostu przełożyć na następny tydzień, bo co godzinę przyjeżdża kolejna grupa). no więc z osoby wspierającej wchodzę jednak w rolę ogarniającej, co oznacza, że robię milion kroków, pokazuję zwierzęta, robię zdjęcia, wysikuję, rozdaje jedzenie i pomagam skakać na siano. w międzyczasie gubię prawo jazdy, próbuję ogarnąć dziewięcioro rozłażących się robaczków, dogadać się z dziewczynką, która ma totalne problemy ze współżyciem z innymi dziećmi (również na farmie), i jeszcze jedziemy wozem konnym na krótką przejażdżkę. do tego powrót autobusem (a jazda autobusem z 18 przewracających się dzieci, które nie chcą siedzieć tam/chcą przy oknie/gdzie jest moja czapka, to też niezłe wyzwanie). no więc po powrocie do przedszkola jestem już wykamana, a tu podopieczna nie chce na dwór, nie ma nikogo z „jej” dorosłych, więc idziemy razem na przerwę. czyli nadal jestem w pracy, tylko w międzyczasie na legalu pije kawę. po pracy muszę zregenerować się w 10 minut w autobusie, bo teraz, proszę państwa, to dopiero się zacznie, bo dzisiaj pierwszy mecz w sezonie.
w międzyczasie odbieram telefon od męża, który mówi, że zapomniał wózka do przedszkola. a mamy umowę, że mi z wózkiem łatwiej, nawet gdyby to plecak miał na nim jechać. mąż proponuje, że może skoczę sobie szybko do domu, rzucę rzeczy, wezmę wózek, więc delikatnie mu uprzytamniam, że to nie mieści się w moim planie. bo tego już się nauczyłam – jeśli nie mam auta, muszę odpuścić myślenie o powrocie do domu i jedzeniu między szkołą a treningami i meczami. bo wtedy cały czas zajmuję się poganianiem, jestem wkurzona, spocona, zmęczona i wcale nie mam czasu na jedzenie. a poganiane dzieci potrafią dać w kość, oj potrafią.
15:30 – 17:30 kupić pokarm, odebrać Maćka, przebrać się w piłkarskie rzeczy, zabrać plecak szkolny i plecak piłkarski, nakarmić byle czym, odebrać Igę, zabrać plecaczek z matpaką i wielką torbę z ciuchami do prania i suszenia (wiosna, odwilż, wolno się ciorać, więc jest zabawa), nakarmić byle czym, połazić, pohuśtać, dotrzeć na boisko, przekląć szpetnie z powodu tak zachwycającego pomysłu zainicjowania sportowego obuwia na zewnętrzu, bo góry śniegu usypane wokół boiska wciąż jeszcze topnieją, oferując błoto i kałuże. mięc mokre nogi zatem i powrót do domu w perspektywie kilku godzin. przebrać córkę w część ciuchów z tej wielkiej torby, bo już wiadomo, że będzie mokro i brudno. zostawić syna, polecieć 200 metrów za córką, wpuścić na plac zabaw, pohuśtać, pobawić się w autobus („wsiadaj panią, jechamy”, „proszę wysiadać, panią, juś jeśteśmy”), pohuśtać, poasekurować, odbiec na chwilę na boisko sprawdzić, czy pojawił się trener, wrócić i nie wiem, co jeszcze. koniecznie oczywiście cały czas prowadzić refleksyjne i rozwijające rozmowy.

18:00-19:00 kibicować, krzyczeć „Heia Årvoll”, i że nic się nie stało (przegrali). próbować śledzić, co dzieje się na boisku, a w międzyczasie oczyma naokoło głowy podążać za córką, która się bawi, nudzi, biega, siedzi w kałuży, wbiega na boisko, odbiega, włazi do błota, ogląda koparkę, woła mamę, wbiega na boisko obok, gdzie odbywa się mecz dziewczyn, kopie piłkę, jest głodna, chce pić, tzw. żywe srebro.

19:00 no, wracamy do domu... buahahaha. „mamo, tam na dole na boisku jest mecz dorosłych z naszego klubu, wszyscy tam teraz idą, on się już zaczął, ja też muszę iść” (oczywiście, że wiedziałam o tym meczu, spotkałam ze sto znajomych osób w trakcie huśtania, faktycznie wszyscy na niego poszli, myślałam, że nam się upiecze). próbuję negocjować, że późno, że z pracy, że rzeczy, że nogi, jestem bez szans, naprawdę bez szans. no to idziemy (jakieś 500 metrów). ja, dwoje dzieci, 4 plecaki i torba, wózek... a nie, wózka nie mamy, bo po co. Maciek biegnie przodem, bo nie może znieść tempa Igi, która akurat bardzo zainteresowała się naszym lokalnym sztucznym zbiornikiem, właśnie napełnionym wodą, wrzuca szyszki, kamyki, moczy kije, łowi ryby, gada z kaczkami, no nie idzie, po prostu nie idzie. snujemy się tak w przeciwnym do domu kierunku, obserwujemy z daleka ten mecz, który kończy się kilka minut po naszym dotarciu. wtedy dzieci wbiegają na murawę, wszyscy wiwatują, i że może selfie z piłkarzem, i mamo, może jeszcze kupimy cośtam. jest 20:30, powoli zaczynamy czołgać się w kierunku domu. pod największą górę świata, przysięgam. dzieci robią dwa kroki w przód, jeden w tył, cały czas coś kombinują i wymyślają. w końcu udaje nam się dotrzeć na przystanek, z którego możemy podjechać kawałek, wtedy dzwoni tata, że już wraca, umawiamy się pod szkołą. musimy trochę poczekać, więc jeszcze 10 minut gramy w piłkę. koło 21:00 podjeżdża tata, wpakowujemy się w trójkę do szoferki foodtrucka i ostatnią górkę pokonujemy jadąc. jestem wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. gdybym miała krokomierz, na pewno nie starczyłoby mu licznika.

21:15 spoko, udało się, jeszcze tylko dzieci wykąpać, nakarmić, położyć, pokonując opór czynny i bierny, i będzie można odpocząć.

czwartek
8:00 – 15:30 praca, dzisiaj w pracy też zadania specjalne. otóż o 11:30 muszę zrobić wypad do biura paszportowego, bo dwa tygodnie temu się ocknęłam, że może paszport dla dziecka aktualny, skoro tak się do tej Polski na wczasy wybieramy. no więc zapowiadam w pracy, ale jeszcze zdanżam na wycieczkę z młodszakami, słońce, kaczki, rzeczka, cudownie. cały czas na nasłuchu z mężem, bo że paszporty trzeba wziąć nasze, że może akt urodzenia, i że musi zdążyć na zdjęcie. mąż rano z awarią, więc wszystko opóźnione. w biegu z Igą do przedszkola, „k...a, zapomniałem paszportów”, no to wraca, i wtedy okazuje się, że mojego paszportu nie ma. nie ma. a zawsze był (niczym kompot). kamień w wodę. można mieć jeszcze ważny dowód osobisty, tyle że mój jest nieważny. złożyłam wniosek w lipcu 2017, odbiorę w lipcu 2018. no więc na tym telefonie cały czas, znaleźliśmy w końcu w 15. możliwym miejscu. a, to jeszcze gotówka, bo w wydziale konsularnym nie dorobili się terminala, a ile, a nie wiem, a sprawdzę, a ile masz, oszaleć można. 337 koron norweskich. tyle kosztuje paszport 5-letni dla małoletniego do lat 13. dolecieliśmy, paszport zamówiony, wakacje się odbędą. wychodzimy, siadamy na krawężniku na 3 minuty. Kręci mi się w głowie na myśl, że mam lecieć dalej, i że popołudniu mam zabrać dzieci na leśną wycieczkę szkolną. bo dziś spotkanie klas 3, organizowane przez rodziców. miła inicjatywa, ale nie w mojej sytuacji. na myśl, że będę biegać za córką przez kolejne godziny, mam ochotę odwołoać świat, odwołać życie, odwołać wszystko. wymyślam, że może mąż weźmie córkę na kurs dla rodziców, błagam i cisnę. zadzwoni. może się uda. wracamy. po drodze jeszcze, że przecież nie napisaliśmy do szkoły, a Maćka brzuch bolał, i nie poszedł, i że paszport, a na jaki adres, a ja nie mogę ze starego telefonu. napisałam. to jeszcze prowadzę norweskie biuro foodtruckowe. wracam do prawdziwej roboty, przerwy już nie mam, bo musiałam wyjść, zaraz po pracy koresponduję i dyskutuję z animatorem, czemu Maciek nie chce chodzić na dodatkowe zajęcia, i że dzisiaj konkurencyjna impreza. coś tam jem, bo już mam trzęsawkę, i lecę do domu. a, jeszcze dzwonię do mężą i pytam, czy może odebrać Igę.
jeśli pójdę ją odebrać to nie ugotuję obiadu”.
jeśli ja pójdę ją odebrać, to wejdę do domu na 5 minut. nie chcę obiadu, odbierz ją, błagam”.
(na szczęście w międzyczasie pojawia się perspektywa, że Iga jednak z tatą pojedzie).
wpadam do domu, jakoś słabo kalkulowałam, bo wielkiej oszczędności w tym nie ma, 20 minut, to może posiedzę na kanapie i wezmę prysznic, i jeszcze parówki ogarnąć na grilla, bo ognisko na tej wycieczce. może kawę sobie zrobię? nie, już nie zdążę. o rany, jak późno, lecimy.
muszę powiedzieć, że niezabranie Igi na ten wypad to było najlepsze, co mi się mogło przydarzyć. bo mogłam po prostu siedzieć na kamieniu albo uprawiać small talki. w zasadzie prawie jak przerwa i przyjemność, choć nogi bolą niemiłosiernie, a myślami jestem przy piątkowym popołudniu. kiedy to będziemy mieli chill-out, jak zapowiada Maciek.
wracamy do domu dobrze po 20, jak zwykle na ręcznym, Maciek łazi bo kałużach w trampkach, skacze, biega, chowa się, znika. tata i Iga docierają trochę po nas, tata leci robić ciasto, więc zostaję znowu z prysznicami, kolacjami, usypianiem. 

piątek
8:00 - 15:30 praca i tajemnica, która też wymaga pewnej organizacji.
dzieci odbieram biegiem, przed 17, marzę o łóżku, ale nie, najpierw plac zabaw, potem „mamo, chodźmy na lody, plis, plis, plis” (to daleko, znowu górka, ale zbieramy bety i podjeżdżamy autobusem). w końcu, po lodach, domostwo. „mamo, a czy możemy pojechać do centrum handlowego kupić karty piłkarskie za moje kieszonkowe z tego tygodnia?”, o ja pier...e, o niczym innym nie marzę... w końcu Maciek jedzie sam, więc trzeba poszukać gotówki we wszystkich kieszeniach, powtórzyć instrukcję bezpieczeństwa, i trzymać za niego kciuki.

piątek, 18:00. czołgam się. puszczam bajkę (co jest skompliowane, bo akurat spowolnili nam internet z powodu zniezapłaconych rachunków, trzeba znaleźć dysk zewnętrzny, zgrać bajkę, ponegocjować, bo lista możliwości jest krótka. dobrze że prąd jeszcze jest, od poniedziałku nie było kiedy tego załatwić). wchodzę do łóżka i nie mogę się ruszyć. próbuję czytać, ale nic nie rozumiem, bo myśli się kotłują. bo w międzyczasie ten warsztat, i że koleżanka mnie prosiła o coś, ale zapomniałam. i książki miałam zamówić, i mama za tydzień, i do mamy listę zakupów wysłać, i czy ten Maciek da radę, i że on nie ma telefonu, a jak to zrobić, żeby miał, i ciekawe kiedy wróci ojciec, i co to ja muszę w ten weekend.

taaaaaa, weekend. o weekendzie będzie trzecia część tryptyku.

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

codzienność vol. 1

musze to z siebie wyrzucić, bo dawno tego nie grałam. 

macierzyństwo. aktywizm. prawdziwe życie.

6:00 pobudka (odrzuć)

6:30 pobudka (wstaję)

6:30-7:00 odgruzowywanie kuchni tak, żeby pół było czyste i śniadanie było przyjemne, i gotowanie makaronu, bo chleba nie ma. bo nie ogarnęliśmy. ojciec 5 dni zapylał "na foodtrucku" między 10:00 a 20:00 (tak mniej więcej, od zaplecza jest jeszcze zabawniej), matka latała do pracy zarobkowej, potem odbierała dzieci, szła godzinę pod górkę, oglądając kamienie, kałuże, patyczki, docierała do domu, karmiła, bawiła, bajkowała, zasypiała, odbierała 17 telefonów od kolegów "a czy Maciek już poszedł na boisko?" (tak, wiem, to extra, że dzwonią i pytają :) ).
potem spędziła weekend z dziećmi, w sobotę zmieniła plany, bo się okazało, że urodzin z dziećmi nie da się urządzić dokładnie w urodziny, ale tydzień później, bo tylko wtedy dostępna jest tania sala w szkole, więc rozpacz (i dlaczego nie tydzień wcześniej, i co z tego, że za krótkie wyprzedzenie, a w ogóle to dlaczego nie w domu. 20 chłopców. no dlaczego nie?). rozpacz wielokrotna (bo jeszcze dlaczego mój przyjaciel się przeprowadza?), rozładowywanie rozpaczy na matce, psychiczne i fizyczne. no i w tej rozpaczy nie dało się zrealizować spotkania towarzyskiego, po prostu brakło mi energii. w niedzielę matka (głupia!) wymyśliła, że pojedzie na akcję "Turyst(k)a we własnym mieście" (Turist i egen by), no że fajnie, muzea za darmo różne, jedno wymarzone przez dziecko, dziecko co prawda nie chciało wyjść z domu, ale w końcu wyszło. matka zapomniała, że na takich akcjach jest duuuużo ludzi, że oni wszyscy chcą naraz wejść, i że wtedy trudno ogarnąć dwoje dzieci, które idą w przeciwnych kierunkach, i że ta Iga to już taka po prostu dorosła, że ona już ma swoje zdanie, i że ona chce/nie chce, wszystko/nic, idzie/nie idzie, siada, biegnie, kładzie się, udaje psa (tam gdzie prawdopodobieństwo nadepnięcia na dłoń jest naprawdę wysokie), krzyczy, śpiewa. 

to taki weekend, po którym potrzebuję weekendu. albo hibernacji, bo właśnie pan ojciec jednak nam uświadomił, że w sezonie (czyli na oko do końca sierpnia) to weekendy będą właśnie takie. SAMODZIELNE. no więc weekend... ale nieeeee, poniedziałek. no spoko, wyspałam się od tej 21, kiedy padłam na ryj, wstaję i cisnę.

7:00-7:30 budzę, miziam, całuję, przytulam, przenoszę na kanapę. samodzielnie, bo obiecałam jeden dzień wyspania się osobie, kóra w weekendy zapyla (a ja to jednak w soboty bajki i śpię troszeczkę). w jednym łóżku poszło nieźle, jest uśmiech i rozkoszne przeciąganie się. w drugim łóżku nie idzie. kuksańce, krzyki, "nie lubię szkoły", człowiek matka wraca po wielokroć do pokoju (gdzie jest ciężko wejść, bo wczorajsze "nie idę do miasta" było z barykadą meblami i tylko trochę je przesunięto na razie). makaron gotowy, znalazłam też w wózku wczorajszego langosza. 

7:30-8:00 śniadanie i ubieranie. opór czynny i bierny, "mamo, wszystko mnie boli", "jestem śpiący", "nie mam siły". w międzyczasie próbuję ubrać siebie. i robię matpaki bez chleba, co każe mi trochę kombinować. kawa już zimna, o śniadaniu nie marzę. o 8 planowałam wyjść, żeby zdążyć do szkoły, przedszkola i na autobus. nie wyszło oczywiście. Iga wybrała dzisiaj wielbłąda i iguanę, Maciek znalazł iguanę na podłodze, więc ją zabiera, Iga w ryk, Maciek, że to jego, ja że Iga sobie wzięła, Maciek, że przecież leżała na podłodze, Iga że chce iguanę... i tak w kółko. a w ogóle to "mamo, jestem głodnnyyyyyy".

8:00-8:12 tata wychylił się z pieczary, takie były krzyki. więc dalej poszło nieźle, tata tak nie/stety działa, buty, zęby, dzieci na korytarzu, tornister, plecaczek, siata z czapkami, rękawiczkami, ciepłymi kaloszami, ubraniami na deszcz, kombinezonem, kurtką cienką (bo cholera wie, co dzisiaj aura przyniesie), szybko, szybko, ku...a, gdzie mój plecak, zaraz sąsiadka wylezie znowu, że korytarz to nie plac zabaw, telefon, klucze, o, iguana, biorę, chrzanić wielbłąda. biegnę. są na dole, czapka, zapiąć kurtki. 

8:13 "mamooo, dzie jeś wielbłąd?" (ku...a mać! wiedziałam! idiotka!)

8:14 bo krótkich bezcelowych negocjacjach wracam po wielbłąda. "mamo, weź mi przy okazji czapkę! i rękawiczki, bo mi zimno w ręce!" (musicie wiedzieć, że znalezienie dwóch rękawiczek Maćka to jest koszmar. ale jedną widziałam rano w plecaku, to spróbuję znaleźć tylko jedną). wiedziałam, że kurtka jednak miała być jeszcze zimowa. bo rano. bo zimno. cholera.

8:15 poszło! szybko poszło. wracam. rozdaję fanty. idziemy. 

8:15 i 15 sekund "mamo, zimnoooo mi". Maciek. stoi. nie idzie.

8:15 i 45 sekund (jednak idzie)

8:16 (znowu stoi) "mamoooooo, zimnooooo". w tym czasie Iga wybiega na ulicę oczywiście, bo ona akurat idzie. 

8:17 (idzie, wkurzony, bo go poganiam)

8:19 Maciek bierze ode mnie mojego banana, bo nagle ma na niego ochotę. mówię, że mój, ale on musi, bo taki głodny, otwiera i oddaje, więc teraz jeszcze mam otwartego banana, którego już nie włożę do kieszeni ani do plecaka. spokoooo. idziemy. 

8:23 zobaczył kolegów na boisku, leciii, w biegu krzyczy "paaaaa". zgadnijcie, co? Iga też leci. no więc ja ten mój plecak, jej plecak, wielka siata ze wszystkim (w której już oczywiście jest już też wielbłąd i iguana, wcale niemałe) no i też lecę. łapię. zaganiam. że do przedszkola, autobus. błagam. 

8:25 patrzę na zegarek, o fu.k, łapię Igę na ręce i lecę, jeszcze jakieś 500 metrów do przedszkola. wózka nie wzięłam, bo mi ostatnio bardziej przeszkadza niż pomaga. teraz by pomógł, no ale nie mam. przecież się nie wrócę. 

8:28 wpadam, spocona, zdyszana. wchodzimy, rzucam banana, rozbieram się do t-shirtu, bo umrę. Iga "mammooo, ja nie cię iść do psiedśkolaaaaaa" i w płacz. powtarzam "zdążę na ten autobus, zdażę, a co tam, najwyżej nie zdążę, tylko spokój". więc uśmiech, przytulanie, rozbieranie, odstawianie kaloszy na półkę z kaloszami, ubrań przeciwdeszczowych na wieszak w przedpokoju, matpaki do lodówki, butelki do pudełka z butelkami, kurtki na wieszak zwykły, rękawiczek i czapek na półkę nr 1, plecaczka na wieszak plecaczkowy, polara i gaci na półkę nr 2, zdjąć buty, pod półkę, założyć kapcie. buziaki i przytulaki, Iga, że nie chce do przedszkola, pani przejmuje, zaraz mogę wyjść, tylko jeszcze założę bluzę, płaszcz, zasznuruję buty, założę plecak, o ja prdle, minuta do autobusu, biegnę pod górkę, pot biegnie w dół. zaklinam "spóźnij się dzisiaj! błagam! zawsze jesteś na czas, jak ja mam obsuwę, zrób to dla mnie dzisiaj!". udało się. spóźnił się prawie 10 minut, więc będzie ciasno.

8:50 docieram na przystanek docelowy, muszę do sklepu, bo śniadanie, o 9:00 zaczynam pracę z chłopcem, więc znowu marszobieg pod górkę, z bagietką w ręce.  

9:03 chłopiec się spóźnia, dojadam bagietkę. 

9:20-10:30 pracuję z chłopcem. w międzyczasie ustalam, że dzisiaj zmiana godzin, bo muszę iść na zebranie pogadać o chłopcu. zapisujemy, kombinujemy.

10:40 idę pracować z dziewczynką. 

10:41 wracam pracować z chłopcem, bo dziewczynka jeszcze nie przyszła. dzieci jedzą, więc i ja coś jem. śniadanie. 

11:30 idę pracować z dziewczynką.

12:30 idę na przerwę. dzwonię do męża i przypominam o rachunkach za prąd i o fanpejdżu foodtrucka. odpisuję na dwa mejle. przygotowuję materiał na spotkanie na 13:00 i ogarniam myśli. też mi przerwa, pfffff. 

13:00 spotkanie. trudne. dyskusja "specjalne potrzeby jednego dziecka versus dziecko jako część grupy i my mamy takie standardy" oraz "opieka versus budowanie relacji" oraz "zjadł dzisiaj dwie kromki i zrobił dwie kupy versus pierwszy raz bawił się piaskiem, skakał po kałuży, bardzo cieszył się w sali gimnastycznej, ale nie miał ochoty wyklejać motylka" 

14:00 idę pracować z dziewczynką, na dworze.

15:00 wracam do chłopca. bo spotkanie o 13:00 poszatkowało dzień. 

15:30 kończę pracę z dziećmi, siadam przy komputerze, żeby robić swoje rzeczy, bo w domu nie ma szans. trochę nielegal, ale trudno.

15:30-17:00 odpisuję na mejle w sprawie współpracy z portalem parentingowym (że pierwszy artykuł to ja może jednak w maju), odrzucenia propozycji pisania pracy licencjackiej po norwesku (że dziękuję i że to mało legalne jednak), projektu "Mamy piszą książkę" (że info zwrotna dotarła, poprawki dziś/jutro, oraz kolejne artykuły). promuję warsztaty z Pozytywnej Dyscypliny z elementami Self-Reg, które współorganizuję w Oslo w 17 grupach polonijnych. trochę gadam z trenerką od warsztatów, co zrobimy, jak się grupa nie zbierze, sprawdzam pociągi i samoloty. miałam pisać teksty, ale nie zdążę. 

17:00-18:30 wracam z pracy, po drodze zakupy, rozmawiam z przyjaciółką, dostaję i daję morze wsparcia. lubię jechać autobusem z pracy, 10 minut, zawsze przyjemne. spotykam rodzinę, dzisiaj podwózka foodtruckiem, luksus. trochę gadamy, trochę ogarniamy, jemy pizzę.

18:30 lecę z ciuchami po dzieciach (uprzednio wysortowanymi) przez całe osiedle, bo jeden dobry człowiek chce je zabrać do Sudanu. ekstra inicjatywa, chcę się włączyć.

19:15-19:30 wracam. próbuję wyregulować organizm, bo darłam pod górkę przez 15 minut. trochę zagaduję dzieci. oddaję pole do popisu ojcu i oznajmiam, że mam robotę. przypominam, że na drzwiach wisi nasz plan dnia i że się go trzymamy. 

19:30-22:00 robię przelewy. znaczy chcę, ale nie mam numeru konta. szukam umowy, ostatnio ją uporządkowałam do segregatora. kurna, gdzie ten segregator (na pufie pod ciuchami).  piszę mejla z przeprosinami za opóźniony przelew. rozmawiam z ekspertką Self-Reg, i znowu sprawdzam, ile kosztuje kurs, i jak się ma dolar kanadyjski do korony norweskiej. marzę o tym kursie, bardzo. rozmawiam z potencjalną nową księgową dla foodtrucka. rozmawiam z osobą, która robi część przedszkolnego słownika polsko-norweskiego, który robimy w grupie "Pracujemy w norweskim przedszkolu", którą zarządzam. słownikiem też. sprawdzamy plik. rozmawiamy o poprawkach. trochę siedzę na fb i przeklinam, co z tą Polską. piszę info o foodtrucku po polsku i norwesku, bo impreza wkrótce i potrzebują. odpisuję, że salę wynajmujemy na te urodziny, i czy się zgodzą na foodtrucka na terenie szkoły. dobrze, że już wysłałam opis warsztatów na obóz feministyczny, jakimś totalnym ostatnim wysiłkiem wczoraj w nocy. a nie, to było przedwczoraj. spoko, że dzisiaj nie musiałam odbierać dzieci. i że była podwózka. 

piszę bloga, bo muszę to komuś opowiedzieć. 

22:00 może coś obejrzymy? poskładamy pranie w międzyczasie i rozwiesimy to z pralki. 
i ten prąd, cholera.