piątek, 14 listopada 2014

o dotykaniu i feminizmie

sorry, ale już dłużej nie zdzierżę.
będzie o, za przeproszeniem, savoir-vivre wobec ciężarnych...

chcę zapytać, o co chodzi z tym dotykaniem brzucha kobiety w ciąży?
czy brzuch tej kobiety przestaje być jej brzuchem? częścią ciała, którą jednak osobiście postrzegam jako intymną. częścią ciała, której sobie nawzajem nie dotykamy, zwłaszcza w relacjach służbowych, koleżeńskich, luźnych znajomości. a kiedy tylko pojawia się informacja (żadne tam widoki jeszcze), że w środku jest ZARODEK, nagle osoby rzucają się z łapami. oczywiście im dalej w las (czyt. w ciążę), tym gorzej - brzuch rośnie, prowokuje, czasem jeszcze bezczelnie się spod ubrania wysunie, bo osoba nie ogarnęła, ze "ta bluzka już nie". i łapy, wszędzie łapy. męskie, kobiece, szefa, rodziny, sąsiadki, znajomych. po co? dlaczego? przyjaciel tłumaczył, że "blessing", przyjaciółka, że odruch, że serdeczność. to akurat osoby, z którymi miałam czas i odwagę, żeby o tym porozmawiać. i żeby dać info zwrotne, że jednakowoż niekomfortowo się czuję.

piszę o tym ze swojego doświadczenia, z dwóch ciąż, w czasie których, szczególnie w kontakcie z Polkami i Polakami, doświadczam naruszania moich granic. np. sześć lat temu, w publicznej placówce oświatowej, ze strony przełożonego - mężczyzny, i kilku koleżanek z pracy.  teraz - właśnie dość dalekie osoby, koleżanki, koledzy, sąsiadki rodziny z dzieciństwa... spotkały mnie też sytuacje, kiedy osoby podnosiły mi bluzkę, żeby przyjrzeć się "dziwnemu kształtowi brzucha". 

a przecież zwykle nie dotykamy się po brzuchach, nie mówimy sobie nawzajem, jak to nam pięknie urosły. bo brzuchy nieciążowe kulturowo rosnąć nie mogą, zaokrąglenia i wałeczki są powodem do wstydu i ukrywania, krępacji oraz krygowania (z czym swoją drogą nie zgadzam się, ale nie o tym jest ten post). to jakim prawem zmienia się to wraz z zapłodnieniem?

poza tym wciąż jednak słyszę i czytam, jak to zdjęcia brzuchów ciążowych, publikowane gdziekolwiek, to przegięcie, że obrzydliwe, że o co chodzi z tymi sesjami ciążowymi, cały artykuł na temat niesmaczności "bumpies" (czyli zdjęć brzucha właśnie), a do tego, że karmienie piersią w miejscu publicznym to ostentacyjne epatowanie nagością, i do kibla proszę się ukryć. więc czemu nie jesteśmy konsekwentne/i? czemu brzuch nas niby nie obchodzi i nie zajmuje, i nie życzymy sobie, żeby go widzieć, ale pomacać? ochoczo i z radością. 

tak, bo to jest "macanie" dla mnie. choć może powinnam być wdzięczna, że większość powstrzymuje się jednak od sprawdzania, czy mi urosły także piersi i pośladki. ale dotykanie mojego brzucha bez mojej zgody narusza moje granice. to jest nadal MOJE CIAŁO, i mam prawo do cielesnej nietykalności. nie przestałam być człowiekiem, nie przestałam być kobietą, nie zamieniłam się w inkubator. 

sprawa druga - ciało kobiety w ciąży zmienia się bardzo. dla jednych zmiany są powodem do radości, dla innych zmiany są trudne do akceptacji. bo części ciała rosną, puchną, zatrzymują wodę, otłuszczają się. zapewniam, widzimy to. i teksty "ale się zaokrągliłaś" lub mniej wyszukany "ale z ciebie pyza" to są teksty, których słucha się trudno. bez względu na to, jakie są intencje osób mówiących, bez względu na to, czy to jest objaw zdrowia tudzież prawidłowego rozwoju ciąży/ciężarnej, bez względu na to, czy miał to być komplement mocno zawoalowany, bez względu na wszystko. 
bo jeśli ktoś po prostu utyje, nie wypada powiedzieć czegoś takiego, powstrzymujemy się, chociaż zmiana rzuca się w oczy. wygląda jednak na to, że osobie w ciąży wypada powiedzieć wszystko. 

sprawa trzecia - i tu może wykażę się brakiem dystansu i poczucia humoru (które jednak przypisuję sobie zazwyczaj), ale jakoś nienawidzę być nazywana "ciężarówką". i kiedy na powitanie słyszę "cześć ciężarówka", mam ochotę odwrócić się na pięcie, uważnie poszukawszy uprzednio nowego środka ciężkości. bo mam poczucie, że to znowu jest wejście z butami w moje jestestwo, moje bycie, moją godność. serio, nadal mam imię/ksywkę, zapraszam do używania. 

no i tak to.
piszę o tym, bo to ważne. 
piszę, bo spotkania z różnymi osobami powodują, że wymyślam różne strategie i cięte riposty na zasłanianie rosnącej części ciała przed niechcianym dotykaniem i komentarzami. 
piszę, bo zwracanie uwagi, bronienie się, dawanie informacji zwrotnej, prośby o niedotykanie, obracanie w żart spotykają się z ogromnym niezrozumieniem. osoby się obrażają, gniewają, nie rozumieją. 
"asertywna baba w ciąży, wszystko pewnie przez te hormony"

a ja czuję, że to siła feminizmu, który nauczył mnie, że mam prawo chronić swoje ciało, swoje granice, a osoby, które je naruszą, informować, że poszły za daleko. nauczył, że nie muszę zgadzać się na wszystko tylko dlatego, że do tej pory tak się mówiło, tak się postępowało. że brzucha kobiety to na szczęście, na blessing, z ciekawości można dotknąć. no nie można. 

jeśli chcesz dotknąć, zapytaj. i daj prawo do odmowy. 
jeśli dotkniesz i usłyszysz, że to nie ok, nie obrażaj się i nie oburzaj. osobiście też nie chce mi się za każdym razem o tym dyskutować - po prostu tego nie lubię. 
przyjmij do wiadomości. 
dziękuję.

PS: intencją tego posta nie są żadne "osobiste wycieczki", przyrzekam. każde z zachowań, które opisałam są moim doświadczeniem - niestety - wielokrotnym. więc nie obrażajcie się, nie oburzajcie, po prostu przyjmijcie, że taka jest moja perspektywa. i że napisałam to, nomen omen, "z brzucha" (czyli na maxa szczerze i otwarcie). 

piątek, 17 października 2014

o opiece medycznej

to znowu napiszę mojego kawałek nieregularnika.

bo czasem to bym chciała pisać, ale o życiu, o polityce, o tym, co mnie denerwuje, a co mi się podoba, o tym, co mi leży na wątrobie, a co na nerce. ale niby miało być o Norwegii. i jeszcze nie wiadomo, kto przeczyta, może znowu jakieś trolle norweskie hejtujące nienawistne. 

u nas wiele się zmienia, teraz już na blogu można. 
jeg er gravid :) czyli że w ciąży jestem, o czym sporo osób czytających mojego bloga już wie. 

no i te okoliczności powodują, że otworzyły się przede mną nowe drzwi - opieka medyczna nad ciężarnymi kobietami w Norwegii. powiem szczerze, że po maksymalnej medykalizacji ciąży, której doświadczyłam w Polsce lat temu kilka, kompletne wyluzowanie norweskiej służby zdrowia w tym temacie wprowadza mnie w lekką konsternację. konsternacja jest słodko-gorzka, bo wynikają z tej różnorodności rzeczy ułatwiające życie oraz takie, które trochę przerażają. 

ale po kolei...
1. ciążę prowadzi lekarz rodzinny (ten sam, który zajmuje się naszymi - dorosłych i dzieci -anginami) oraz położna, funkcjonująca w Helsestasjon (czyli taka nasza "Poradnia dla dzieci zdrowych"), w zasadzie nadzieja na spotkanie ginekologa czy ginekolożki żadna. no i to jest różnica zdecydowana. jak dowiedziałam się od położnej, mam prawo zdecydować, z kim chcę się spotykać (spotykam się raz w miesiącu, na zmianę z lekarzem i położną).
2. pierwsza wizyta "ciążowa" odbywa się dopiero po zakończeniu 12. tygodnia ciąży (a zatem po pierwszym trymestrze). motywacja taka, że jeśli ciąża ma się utrzymać, utrzyma się bez ingerencji medycznej. a jeśli jest za słaba, żeby się utrzymać, jej sztuczne podtrzymywanie nie jest uzasadnione. ma być naturalnie. znajoma położna mówiła mi, że z medycznego punktu widzenia takie podejście jest zdrowsze, bo podtrzymywanie ciąż skutkuje często wcześniactwem. z punktu widzenia ludzkiego - mam trochę wątpliwości, szczególnie w przypadku sytuacji, gdzie na ciążę czeka się długo i niecierpliwie.
no i to stoi w pewnej sprzeczności z wczesną diagnostyką wad wrodzonych płodu - z jedne strony prawo do aborcji, z drugiej - brak możliwości ich zdiagnozowania bez prywatnej wizyty u prywatnego ginekologa. dodatkowo dowiedziałam się, że tzw. USG genetyczne (badania wykonywane w Polsce - odpłatnie lub w ramach NFZ w wybranych przypadkach) uważa się tu za nieetyczne - w kontekście decyzji o przerwaniu ciąży. no nie wiem, tematu nie zgłębiłam, ale zaskoczyło mnie to mocno. 
w naszym przypadku wystąpiły w rzeczonym okresie wakacje w Polsce, a że zestarzałam się w międzyczasie do wieku 35. lat, otrzymałam skierowanie na bezpłatne USG genetyczne, które byłam wykonałam. więc trochę obeszłam norweski system, bo jednak lubię wiedzieć, co się dzieje :)
3. lekarz, zakładając kartę ciąży, wysyła zgłoszenie do "rejonowego" szpitala, który to pisze list z zaproszeniem na USG w okolicach połowy ciąży. list otrzymałam, na USG pojechałam, tam dowiedziałam się, że będzie to moje jedyne USG w czasie ciąży (w Polsce w tym czasie przysługiwałoby mi kolejne USG 3D, również w ramach NFZ, oraz pewnie takie zwykłe, podczas wizyt u lekarza).
4. w szpitalu okazało się też, że w związku z pobieraniem krwi poza krajami skandynawskimi (czego się dopuściłam podczas wizyty w PL), jestem w grupie ryzyka osób zakażonych wirusem MRSA, czyli gronkowcem, i na tę okoliczność również jestem zobowiązana się przebadać. no i tu jednak smrodek dyskryminacyjny poczułam, ponieważ nie wydaje mi się, żeby polskie standardy związane z zachowaniem higieny i sterylności podczas krwi pobierania odbiegały jakoś szczególnie od standardów norweskich. no ale nie ma ""zmiłuj", trzeba się badać. 
5. po wizytach u lekarza otrzymuję listy, jeśli okazuje się, że powinnam przyjmować jakieś leki, po żadne wyniki nie trzeba chodzić, ani drugi raz do lekarza też nie. właśnie dzisiaj otrzymałam list, że trzeba witaminy jakieś pobrać, i że lekarz wysłał już e-receptę do apteki, gdzie mogę je wykupić :) no to jest zdecydowanie łatwiejsze rozwiązanie, oszczędzające czas i pieniądze wszystkich zainteresowanych.
6. wizyta u położnej, na razie jedna, była po prostu cudowna. dawno nie miałam poczucia, że ktoś pracujący w służbie zdrowia ma dla mnie tyle czasu, jest zainteresowana/y tym, co mam do powiedzenia, troszczy się i interesuje. dostałam różne broszurki, jedną dość grubą "kalendarz ciąży", z różnymi informacjami, reklamami też, ale ważne, że jest ona dwustronna - dla mamy i dla taty. w części dla mamy opisano zmiany rozwojowe płodu, a także zmiany w ciele kobiety, w podziale na tygodnie. w części dla taty - informacje na tematy bardzo różne, o urlopach ojcowskich (wkrótce post na ten temat),  o tym, dlaczego warto, by dziecko miało rodzeństwo, o wspieraniu partnerki, o porodzie. w każdym tygodniu również ryciny i informacja o rozmiarach i wadze płodu.
bardzo włączające rozwiązanie, muszę powiedzieć. duży plus!
poza tym położna rozmawiała ze mną dużo o diecie, o emocjach (dowiedziałam się o metodzie badania nastroju ciężarnych oraz kobiet w połogu, Edynburskiej Skali Depresji Poporodowej). 
7. a dzisiaj byłam na badaniu krzywej cukrowej, które pozornie miało wyglądać tak samo jak w Polsce, czyli dzień rozpoczęty wyśmienitym drinkiem z glukozy i wody (przy czym w tym kraju glukozę zapewnia laboratorium), a potem dwie godziny oczekiwania, jak się "toto" wchłonie. a tu niespodzianka... po wypiciu zaprowadzono mnie do małego pokoiku, gdzie już leżakowały trzy osoby i na mnie też czekało miejsce - rozkładany fotel, podnóżek, koc, gazety... co spowodowało, że w norweskim laboratorium ucięłam sobie znakomitą drzemkę :) przestrzeń niewielka, ale dobrze wentylowana, było mi cudownie wszystko jedno, a dwie godziny na glukozowym haju i fizycznym głodzie minęły jak z bicza strzeliła. 


   
8. nie pamiętam, czy już to kiedyś pisałam, ale tutaj za każdą wizytę dorosłej osoby się płaci, ok. 200 koron, co jest tzw. wkładem własnym (jeśli w ciągu roku przekroczysz 2000 koron, przestajesz płacić). a opieka nad dziećmi oraz prowadzenie ciąży jest całkowicie bezpłatne. 

dobrze, to tyle na razie nowości ciążowych, nowości życiowe kiedy indziej. 

czwartek, 7 sierpnia 2014

nowy rok. przedszkolny.

dla wszystkich mających wątpliwości: nadal jestem w Norwegii :) mało tego, osadzam się coraz głębiej. 
trochę zmian życiowych się pojawiło, nie wszystkie nadają się na publicznego bloga, ale to dobre zmiany, dooobre. 

zaczęliśmy nowy rok przedszkolny, w nowej grupie, turkusowej (norw. Turkis), w związku ze zmianami w prawie/statusie przedszkola (niestety tu bariera językowa uniemożliwia mi nadążenie za wątkiem prawno-oświatowym) i utworzeniem czterech mniejszych grup w miejsce trzech większych. już widzę, że będzie zabawnie, bo nauczycielki dwie nie mówią (albo mówią mało) po angielsku, zmuszając mnie do uruchamiania norweskich zasobów. a zasoby nieco przysnęły przez ostatni miesiąc, ale "o tem potem...". 
Maciek przeniesiony do nowej grupy, rozdzielony z polskim kolegą w celu językowym, bo jednak gadał po polsku oraz korzystał z możliwości tłumaczenia. no i niestety jego norweski ogranicza się do różnych wrzutek oraz prób, choć spodziewaliśmy się, że po roku w przedszkolu będzie miał gadane. piszę "niestety" nie z perspektywy rozczarowanej matki z przerostem ambicji, żeby nie było :) raczej z perspektywy osoby obserwującej frustrujące sytuacje wynikające z bariery językowej, oraz osoby zainteresowanej tym, żeby pacholę mogło porozumieć się z kim chce i kiedy chce. 
za to w języku polskim ciągły rozwój, komedie i chichoty, postaram się wkrótce o jakąś większą dawkę zapisków, a tu próbka z ostatniego tygodnia:

Rozmowa z tatą o zabawce jajko-niespodziankowej.
Tata: hmm, na czym to zwierzątko siedzi? to jest coś dziwnego...
M: taaatoo, to są foteliki z lat osiemdziesiątych!
(sic!)

nie wiem, czy w trakcie ostatniej wizyty w Polsce pojawiły się takie teksty, ale widocznie w jakimś kontekście musiały, w każdym razie spadłam z krzesła.

wracając do przedszkola, zobaczymy, jak będzie. na razie miejscami tęsknota za kolegą występuje, oraz starą grupą. kolega szczęśliwie jeszcze wczasuje, więc swoją obecnością nie podsyca trudności. za to ukochany pan przedszkolarz też został turkusowym, więc jest się do kogo odwołać.

dzisiaj odkryłam kolejną gałąź przemysłu przedszkolnego, naklejki z imionami/nazwiskami. już przyuważyłam wcześniej, że osoby mają takie druczki na butelkach i pudełkach śniadaniowych, ale teraz wiem, skąd :) absolutnie fascynujące, klasyczne i bajkowe. patrzajcie same/i: https://www.navnelapper.no/ 

i takie to rzeczy zajmują mnie przedszkolnie ostatnio... 

piątek, 2 maja 2014

to cóż, że ze Szwecji

byliśmy z M. na wycieczce, w Szwecji :)
cel był rowerowy, bo rowery zakupione w Polsce zostały zwiezione, ale z powodu kradzieży czujność celników/celniczek jest wzmożona i przewożenie przez kuriera bez miliona dokumentów było ryzykowne. więc pobraliśmy samochód z wypożyczalni i udaliśmy się jako ranne ptaszki na 8 rano do Szwecji rzeczonej. 
rowery i przyczepka są, wkrótce relacje jakieś.
poza tym sklepy otwarte (choć 1 maja świętem i spodziewaliśmy się raczej krat i żaluzji), więc zapasów milion poczyniliśmy, albowiem Szwecja jest nieporównywalnie tańsza od Norwegii (choć trzeba te ceny porównać, żeby to wiedzieć). i taki np. sześciopak piwa kosztuje 30 koron czyli tyle, ile w Norwegii piwo jedno, w markecie ofkors. poza tym mięsa i  wędliny dostępne, chemia gospodarcza i takie tam. 

ale oprócz zakupów, korzystając z okazji, postanowiłam ja, a M. przystał, że połazimy nieco po tej ziemi (to nasza druga wycieczka, pierwsza była tylko do supermarketu). byliśmy w urokliwym miasteczku o wdzięcznej nazwie Strömstad. i było extra, choć wiało. piękne widoki, nie mogę się nacieszyć tym, że gdzie nie pojadę w tej Skandynawii, tam morze, zatoka, fjord, i natura szalejąca. 


 

 







i meduzy były, które sobie oglądaliśmy. i różne sprzęty rybackie. i ludzi jakoś mało, dopóki nie spojrzałam na zegarek, że to jednak poranek w wolnym dniu, a my od 4 godzin na nogach :)

no a potem wróciliśmy. przyjemność i zagranica ;)

 

sprawozdanie :)

to ciekawe, jakiej regularności spodziewają się osoby czytające, ale moja regularność to raz w miesiącu ostatnio, albo dwa. choć myślę sobie, że to dobrze w pewnym sensie, bo jednak świadczy o tym, że oprócz pisania mam coś do roboty jeszcze. 

pobyt w Polsce zakończony, tradycyjnie musiałam przeprowadzić po nim wzmożoną regenerację i nie chodzi niestety o wypłukane z organizmu mikroelementy :)

było spotkanie TEA, wielce inspirujące.
była konferencja, inspirująca takoż, ale też "zapracowana" ogromnie ( i właśnie sobie przypomniałam, że jeszcze jednego formularza nie odesłałam). było dużo wątków (nie)równości, wykluczenia, edukacji włączającej. ale też zbyt często jak na moją odporność, słyszałam "my to wszystko robimy" albo "ale to się nieee daaaa". dowiedziałam się też, że w województwie świętokrzyskim nie ma dyskryminacji, oraz że można wyjaśniać różnicę między odkryciem a wynalazkiem, kierując do interlokutorki teksty o odkrywaniu nóżek schowanych pod kołderką (niezbędna metafora). i wystarczy być mężczyzną po pięćdziesiątce, dyrektorem szkoły, bywałym w świecie, który w rzeczonej metaforze kołderkę odkrywa, i już można tak powiedzieć do dwa razy młodszej, obcej kobiety, występującej akurat w roli osoby facylitującej małe spotkanie kolacyjne. to byłam ja niestety, i moje nóżki. informacja zwrotna oczywiście wystąpiła, więc może "stety" to byłam ja. bo myślę sobie, że nie jestem pierwszą zawodniczką, która takie niewybredne żarty słyszy, a nie jestem jego pracownicą, nie jestem od niego zależna w żaden sposób, za to wiem, że to seksizm i molestowanie, a poza tym nie daję sobie w kaszę dmuchać. ale ta sytuacja uświadomiła mi, że nigdy nie wiadomo, skąd seksizm wyskoczy. i że jest on rzeczywistością, nawet na międzynarodowej konferencji garniturowej oraz eleganckiej. 

a na marginesie, teraz świetna amerykańska kampania przeciwko molestowaniu seksualnemu. z udziałem prezydenta Obamy, czego jakoś nie potrafię sobie wyobrazić w polskim wydaniu. Link tutaj.

ale na konferencji też trochę inspiracji, m.in. z zakresu neurodydaktyki (dr Marek Kaczmarzyk, Uniwersytet Śląski) oraz zależności między szkołą i tzw. światem, kto na kogo wpływa, kto powinien szybciej się zmieniać, kto powinien na co reagować. bardzo ciekawe. no i towarzyski aspekt znakomity, śmiechy, tańce, opowieści. a, i usłyszałam tekst "ortodoksyjni dżenderyści" :) to chyba o mnie chodziło, nieprawdaż?

no i były widoki, na Giewont, na Tatry.

w bilansie mieszczą się też spotkania z dziećmi warszawskimi, gliwickimi, zabrzańskimi - duża radość dla młodzieży :) choć nie zawsze łatwo oczywiście. 

a także M. zamknięty i zacięty w samochodzie przez 1,5 godziny, w momencie, kiedy OO (Osoba Opiekująca się) ma akurat wyłączone połączenia wychodzące, słońce świeci, kluczyki giną. policja przyjeżdża i mówi, że wybije szybę, jeśli dziecko zacznie mdleć. w końcu przyjeżdża sąsiad, ciotka wzywa fachmana, fachman otwiera i inkasuje, dziecko pije i oddycha nadal. z opowieści wynika, że głównie było gorąco, ale żeby straszno albo smutno, to nie.
potem jeszcze tylko zmiana pociągu z powodu rzeczonych kluczyków (o braku których nie pamiętamy do momentu, kiedy chcemy wsiąść do tegoż), spacer skrótem z walizkami, podróże komunikacją publiczną - dwie matki i czwórka dzieci, lody wylewające się na wszystko, upał, i wreszcie pociąg, zasiedlony 3 minuty przed odjazdem. a co!
w Gliwicach jak zwykle ćwiczenia praktyczne z zarządzania z sobą w czasie, o których nie ma co opowiadać. wiadomo jednak, że w ćwiczeniach czasem są te z gwiazdką. tym razem był to pies, który czmychnął z domu i poszedł w długą po "lesie miejskim" akurat, kiedy był pod moją opieką. podobnie jak synalek, który nie pozwolił czmychnąć za psem, no i potem szukaliśmy. pies odnalazł się po godzinie, choć jeszcze były ćwiczenia z tropienia i pytania ludzi, czy widzieli. to doprowadziło nas do pewnej szkoły ponadgimnazjalnej, pod którą pies zasiadł. i czekał. a, i wtedy było cholernie zimno, dla odmiany. 

no ale jak mówi A. "przygoda, hej przygoda, każdej chwili szkoda" :)

to taki subiektywny wybór :) 
cdn.

środa, 9 kwietnia 2014

trolle w natarciu...

na blogu pojawiły się trolle. polskie, nie norweskie niestety, choć to tradycyjnie norweska postać. doradzają, czym się zająć (zamiast pisania bloga oczywiście), komentują wygląd, wyzywają. 
co może świadczyć o rosnącej popularności bloga (na czym w sumie niespecjalnie mi zależy, jest blogiem pisanych dla znajomych i do znajomych), oraz o tym, że jednak hejterom i hejterkom nie umknie nikt. 
nie podejmuję dyskusji. usuwam. to moja przestrzeń i to ja ustalam tu zasady. 
więc nie wysilajcie się, drogie trolle.

czwartek, 3 kwietnia 2014

det er april!

no i kwiecień przyszedł, nic przez miesiąc nie pisałam znowu...

norweski, norweski, norweski, przepłynęłam gładko na drugi kurs, przez drugi kurs, za mną 6 tygodnie bardzo intensywnej pracy. teraz rozkminiam, jaką strategię wybrać, żeby najlepiej przygotować się do egzaminu. bo "klamka przepadła" (jak mówiła nasza matematyczka), podchodzę do egzaminu, który roztoczy przede mną morze możliwości. tak będzie, tak zdecydowałam. 

drugi kurs prowadziła inna osoba, najpierw różnorodność mnie powaliła, potem ją doceniłam, ciekawe doświadczenie. w każdym razie składam zdania podrzędnie złożone, piszę coraz dłuższe teksty, gadam, gadam. w sklepie i aptece operuję norweskim, nie trzęsąc się ze strachu i powstrzymując od natychmiastowego przejścia na angielski. poza tym np. znalazłam dziecko w IKEI, 4-letnie, zapłakane, i potrafiłam mu pomóc po norwesku (myślę, że gadanie do niego w obcym języku tylko pogorszyłoby sprawę). na marginesie, włączył się jakiś pan, potem znalazł się tato, a potem zobaczyłam dwóch napinających się Norwegów, z których jeden sugerował, że drugi nie jest wystarczająco smutny po zagubieniu dziecka. no i tu już musiałam po angielsku mediować, ale zaraz przypomniały mi się wszystkie opowieści o służbach, które zabierają dzieci w przypadku przemocy czy zaniedbania, nie patyczkując się ani trochę. brrr...
a, i smsy z właścicielem chaty już po norwesku :)

a teraz życiowa mozaika:
- dwa słowa z perspektywy uczennicy: kiedy pani sprawdza prace zielonym długopisem, a poza tym nigdy nie skreśla tego, co napisałaś/eś (podkreśla, nad słowem pisze formę poprawną), to mi to jako uczennicy robi dobrze i spokojnie. i potem czerwony długopis dziwi i wkurza. podrzucam pod rozwagę osobom używającym długopisów;
- nowe webinaria, tym razem o budowaniu relacji z dzieckiem w duchu "Porozumienia bez przemocy", tym razem we dwoje. fascynujące odkrycia, refleksje, skojarzenia. no i dzisiaj umówiliśmy się z Maćkiem, że rezygnujemy z kar i nagród (przyjął to zadziwiająco spokojnie), wyjaśniliśmy dodatkowo, że karę zastępujemy rozmową (dialogiem), a nagrodę - podziękowaniem (wdzięcznością). nie oznacza to rezygnacji z wszelkich życiowych przyjemności, oznacza ich odklejenie od konkretnych działań. dużo w tym moich skojarzeń z informacją zwrotną. wiem, że w praktyce nie jest łatwo, bo już doświadczam tego od jakiegoś czasu, ale jednak stawiam na wewnątrzsterowność. webinaria prowadzi tym razem Monika Szczepanik, więcej inspiracji tutaj: W świecie żyrafy (blog już zakończony, bo 6-latka nie chciała być dłużej jego bohaterką - ale w całości dostępny) i tutaj: Świat żyrafy;
- zdalna praca w Towarzystwie Edukacji Antydyskryminacyjnej idzie pełną parą - napisałam w tym tygodniu ok. 100 mejli i to jeszcze nie koniec ;) ustalanie, dyskutowanie, pomysły, spinanie, sprawdzanie, konsultowanie, dzielenie, mnożenie, planowanie, liczenie, pisanie, myśli zbieranie. takie sobie zwykłe zarządzanie projektem. lubię być w tej organizacji bardzo;
- już niedługo w Oslo goście i gościnie z Fundacji Klamra i okolic, z którą pracuję przy projekcie "Mow@ miłości" (kawałek wakacji w Żywcu się szykuje) i już planuję kolejny... a planowanie oznacza pierwsze kontakty z norweskimi organizacjami, pewnie zainicjowane w języku norweskim;
- za chwilę wyjazd do Polski na spotkania w TEA i konferencję w projekcie dot. Systemu Ewaluacji Oświaty - trochę pracy, trochę nauki, trochę rozrywki;
- w międzyczasie dwa krótkie pobyty w Gliwicach, karnecik tradycyjnie przepełniony do zwariowania;
- chyba jedziemy z Maćkiem na Feministyczną Akcję Letnią 2014, organizowaną przez grupę nieformalną Ulica Siostrzana, w której niegdyś działałam, i ta perspektywa sprawia mi radość, bo miałam przerwę 3-letnią, bardzo fajna rzecz;
- byliśmy na pierwszych urodzinach przedszkolnych, polskich chłopaków, w gronie dzieci międzynarodowym i z innymi polskimi rodzicami - przyjemne sieciowanie trwa;
- aaa, w marcu byliśmy z Maćkiem na manifie tutejszej - zagrożenie realizacji prawa do aborcji wzburzyło tłumy, kilkanaście tysięcy ludzi, podobno takie manify tutaj były w latach 70. 
- w ostatnio weekend byliśmy też na "Folkefest mot rasisme", czyli kontrmanifestacji przeciwko rasizmowi, która pojawiła się w Oslo w odpowiedzi na zapędy organizacji "Liga Obrony Norwegii", odpowiednik polskiego NOP-u albo innego ONR-u. nie życzą sobie imigrantek i imigrantów tutaj. uczestnictwo w takich spotkaniach z mniejszościowej perspektywy jest nowe i interesujące.

taaa.... jak w polskim filmie, nic się nie dzieje.
prawie nie pracuję. prawie nic nie robię. żyję.

piątek, 7 marca 2014

jeszcze o kursie...

jeszcze napiszę trochę o samym kursie norweskiego.
bardzo dobra nauczycielka, znakomite doświadczenie. 
szkoła nazywa się Folkeuniversitetet, linkuję, bo robią dobrą robotę. 

1. nauczycielka cały czas mówiła po norwesku, co było doskonałe po prostu. i co jest moim doświadczeniem z kursu niemieckiego również. pierwszy dzień - trochę byłam zdeprymowana, ale kolega z Sosnowca wjechał mi na ambicję :) 
[uprzedzając wszelkie żarty, przypominam, że urodziłam się w Dąbrowie Górniczej, a połowa mojej rodziny jest z Sosnowca, proszę powściągnąć emocje]
wracając do nauczycielki, większość wyjaśnień nowych słów po norwesku, co przy posiadaniu bazy angielsko-niemieckiej było możliwe do zrozumienia, w absolutnej ostateczności padało jakieś angielskie słowo. 

2. duża różnorodność metod/ćwiczeń/gadanie. poza tym miliony dodatkowych ćwiczeń, materiałów z innych podręczników (oprócz zestawu podstawowego podręcznik + ćwiczenia). dodatkowe ćwiczenia w rozróżnieniu na obowiązkowe (choć bez konsekwencji w razie nieobowiązkowości - w końcu jesteśmy dorośli) oraz dodatkowe - każde z nich można zrobić i oddać do sprawdzenia w dowolnym momencie.

3. dużo okazji do ewaluacji i autoewaluacji - to specjalnie dla znajomych z SEO [Systemu Ewaluacji Oświaty] :) dzień przed testem (pisałam dwa testy, 2-godzinne, każdy z trzech ostatnich lekcji), kilka momentów małych autoewaluacji, w połowie kursu, na koniec kursu, i ofkors ewaluacja samego kursu i pracy nauczycielki. w kontekście naszej pracy zawodowej ewaluacja spleciona z działaniem bardzo mocno. 

4. wielokulturowość i różnorodność. nowi znajomi, spontaniczna impreza, wyjście na kawę, gdzie przez 3 godziny gadaliśmy po norwesku, przysięgam :) Francuzka na wymianie na podstawie umowy między dystryktami/województwami, Nigeryjka lekarka, ukończyła medycynę na Węgrzech, teraz dołączyła do sióstr i zamierza pracować tutaj, Pakistańczyk, który uciekł przed terroryzmem (żona Afganka z Danii, poznali się w Dubaju), Marokańczyk, który uciekł z Hiszpanii przed kryzysem, siatkarz z Polski (i tu weszłam w posiadanie wiedzy, że w siatkarskiej ekstraklasie i innych drużynach sporo osób z Polski, kobiet i mężczyzn), Polka położna z Lublina, Polka designerka z Warszawy, Tajka chemiczka z Australii, Filipińczyk pielęgniarz, pracownik fabryki mebli w Arabii Saudyjskiej... i tak dalej... rzuca ludzi po świecie, oj rzuca.  

faaajnie, coraz bardziej mi się tu podoba. zapuszczam korzenie na wiosnę :)

på norsk

no i masz! marzec. 
nie wiem, jak to się stało. 
skończyłam kurs, dotrzymuję obietnicy :)

Jeg er ferdig med norskkurset A1. På mandag begynner jeg andere norskkurset - A2. 
jeg har begynt å snakke og å skrive norsk og det er veldig viktig for meg.

[skończyłam kurs języka norweskiego A1. w poniedziałek zaczynam drugi kurs, na poziomie A2. zaczęłam mówić i pisać po norwesku i to jest dla mnie bardzo ważne.]

Joszka i Norge på norsk 
Jeg kom til Norge i fjor. Først kom mannen min hit. Han kom til Norge for to år siden. Han jobbet her, og jeg var i Polen med sønnen vår. Jeg hadde en vanlig jobb i Polen, så det var vanskelig å flytte til Norge. I fjor bestemte jeg meg for å flytte fordi vi ville bo sammen og oppdra sønnen vår sammen.
Jeg snakket ikke norsk i fjor. Derfor jobbet jeg i Polen og jeg fløy dit ca. ti ganger.
I år bestemte vi at jeg må lære norsk og fine en god jobb her. 

Det er historien min.

[Joszka w Norwegii po norwesku
Przyjechałam do Norwegii w zeszłym roku. Najpierw przyjechał tu mój mąż. Przyjechał tu dwa lata temu, pracował, a ja byłam w Polsce z naszym synem. Miałam w Polsce zwyczajną pracę, więc to było trudne - przeprowadzić się do Norwegii. W zeszłym roku zdecydowałam się przeprowadzić, ponieważ chcieliśmy być razem i wychowywać razem naszego syna.
Nie mówiłam po norwesku w zeszłym roku. Dlatego pracowałam w Polsce i poleciałam tam ok. 10 razy. W tym roku zdecydowaliśmy, że muszę nauczyć się norweskiego i znaleźć dobrą pracę tutaj. 

To moja historia :)]

Jak widzicie, moja płynność w języku norweskim nie jest powalająca, i łatwiej mi jednak zdanie podrzędnie złożone po polsku pisać. ale zapadła decyzja - idę na kolejny kurs, "cisnę", być może na przełomie maja i czerwca podejdę do egzaminu, który otwiera w Norwegii dużo zawodowych drzwi. 

kurs był niezwykle intensywny mam takie doświadczenie z Niemiec, ale z czasów przed-macierzyńskich, przed-małżeńskich, niezobowiązujący wyjazd wakacyjny. a teraz pogodzenie wszystkiego okazało się niezwykłym wyzwaniem. w dniach, kiedy mam kurs (poniedziałek - czwartek), wstaję, organizuję Maćka i przedszkole (choć czasem robi to małżon, który weekendy ma we wtorek i środę), siadam do norweskiego, robię fiszki, powtarzam, robię dodatkowe zadania. potem do metra, w uszach "czytanki" norweskie,
4 godziny kursu, biegiem z powrotem, bo przedszkole zamykane o 17:00 i to bardzo trudno dopiąć. 

obiad, ogarnianie, trochę z dzieckiem, czasem drzemka, kładzenie dziecka (czasem małżon, czasem go nie ma), i już o 21-22 można siąść do nauki. oczywiście ja sowa dostaję wtedy energetycznego kopa, więc siedzę do 1 albo 2 w nocy. szaleństwo.

ale niesamowita to jest radość i satysfakcja, po 3 dniach kursu poszłam do przedszkola, gdzie musiałam zapłacić za kino, i całą operację przeprowadziłam po norwesku. choć wcześniej nie przyszło mi to do głowy, żeby w ogóle próbować :) jednak człowiek nasiąkała przez ten cały rok, po troszeczku, po troszeczku.

eh, jestem tak przepełniona wrażeniami, opowieściami, że nie wiem, o czym pisać. więc tego posta zamykam chwilowo :)    

piątek, 14 lutego 2014

... i o życiu

... dla osób ciekawych, co u nas. 

1. młodzież oczywiście znowu przeziębiona. skoro matka już zdrowa, to wystarczy. czyli można zająć się młodzieżą w godzinach 8:00-22:00. słynne "siedzenie w domu" mnie osobiście doprowadza do szału/białej gorączki/furii (niepotrzebne skreślić)

2. reorganizacja mieszkaniowa, dwa pokoje podzielone pokoleniowo, pokój dziecięcy zaczął przypominać pokój dziecięcy, a nie wielkie legowisko, pracujemy jeszcze nad tym, żeby zabawki również stacjonowały głównie tam (na razie bez powodzenia - pozdrowienia dla wszystkich rodziców :) )

3. bardzo pracowite (nie)pracowanie, szczególnie w związku z działalnością w Towarzystwie Edukacji Antydyskryminacyjnej, albowiem przyznano nam dotację na projekt, którego koncepcję współtworzyłam, i którego realizację będę współkoordynować. dotacja z Funduszy EOG, czyli m.in. norweskich (nomen omen). a do tego operuje dotacjami Fundacja Batorego, najbardziej przyjazna organizacjom, jaką znam (i nie smaruję tutaj, o nie, po prostu różne mam doświadczenia w zarządzaniu projektami. dobre praktyki trzeba nagłaśniać i chwalić, ot co!). od 1 marca praca zdalna, choć stawka polska, więc nie może być to praca jedyna niestety :) ale mam już w planie różne tutaj partnerstwa, wnioseczki, współpracy nawiązywanie...

4. seeeeeria spotkań z osobami różnymi, które są w Oslo od dawna, albo wpadają co jakiś czas, albo wpadły na krótko - rozmowy o możliwościach pracy/współpracy, wolontariacie, potrzebach Polek, potrzebach polskich rodzin, badaniach socjologicznych. osadzam się i sieciuję, i to jest bardzo przyjemne.

5. otrzymałam dzisiaj taką wiadomość: Ditt Norskkurs starter 17 februar. Vennligst møt opp i rom 311, 3 etg. kl. 1245. Velkommen! 
(Twój kurs języka norweskiego zaczyna się 17 lutego... zapraszamy!)
a zatem ruszam na poważnie z nauką nowego języka. w związku z tym, że szkoda czasu, jednak inwestuję w naukę, wybrałam poziom A2 (czyli absolutne podstawy zrobiłam już sama), i biorę się za swoje norweskie życie na serio :)
kurs trwa 3 tygodnie, 4 x w tygodniu po 4 godziny, po zakończeniu zobowiązuję się napisać posta po norwesku (krótkiego!) :) uprzejmie zatem proszę wszystkie siły mające na to wpływ, żeby dziecko było ZDROWE (albowiem małżon ostatnio bardzo intensywnie pracuje, baaaardzo. szczegółów nie będzie, bo może inspekcja pracy czyta).
książki nowe mam (bo wydania pożyczone przeterminowane o jedyne 10 lat, czego szkoła nie zniesła), i wypieki też z przejęcia.

6. razem z koleżanką zapisałyśmy się do biblioteki publicznej, najgłówniejszej w Oslo (Deichmanske bibliotek), którą teraz intensywnie eksploruję - głównie dział dziecięcy oraz trochę dział polski. i książki, i bajki, i audiobooki, można 20 sztuk wypożyczyć, więc trochę ciężko, ale duuużo radości. i ta radość wynika z dwóch rzeczy:
- zagłębiania się w język/kulturę norweską, np. dowiedziałam się, że Kubuś Puchatek to po norwesku Ole Brumm, Nusia ma na imię Gitte (Nusia z książek Piji Lindenbaum, wydawanej w Polsce przez "Zakamarki", zresztą Igor z książki "Igor i lalki" też imię ma inne, ale nie nauczyłam się jeszcze). wypożyczyłam też dzisiaj pozycję "Norweskie bajki ludowe" w dwóch językach, zobaczymy, co to :)
- buszowania po polskich rzeczach do których miałam dotrzeć, ale nie dotarłam, np. dzisiaj popołudniu Edyta Jungowska czytała nam "Dzieci z Bullerbyn", wcześniej ja czytałam Mackowi (i sobie) wznowione wydanie książeczek z serii "Poczytaj mi, mamo".

Z działu dla dorosłych na razie pobrałam Orianę Fallaci (która jednak źle mi robi na moje antydyskryminacyjne korzenie), oraz dwie pozycje o wychowywaniu dzieci (w tym "Bajki terapeutyczne", wiele razy widziane w Polsce, ale genderowo tak nieznośne - tata za gazetą, chłopiec musi być odważny, mama utulająca, że już oddałam, z silnym postanowieniem poszukania albo napisania lepszych). o tym genderze obiecuję napisać wkrótce, bo poseł Kempa i poseł Pawłowicz do spółki z księdzem Oko herezje opowiadają, doprawdy HEREZJE.

7. aaaaa, i na nartach byłam, po kolejnej 4-letniej przerwie. wspaniale. ciało pamięta. choć narty mam takie jakby passe. ale ośrodek zacny, 9 km przyzwoitych bardzo tras i różnorodnych, świetnie przygotowanych, a najważniejsze, że można dojechać miejskim autobusem :) szkółka narciarska mi się przypomniała, i potem śniła.

osoby spragnione zdjęć uprzejmie proszę o jeszcze odrobinę cierpliwości, nadal bez stałego łącza żyjemy, do tego telefon umiera, parę zdjęć na facebooku zaistniało, a tu kiedyś nadejdą.

- a jak tam pogoda u Was?
- ano, panie, zima. ale zima z odwilżą od dwóch tygodni. co napada, to topnieje. choć w mojej dzielnicy znacznie wolniej niż w centrumie ścisłym. czekam na mróz.

a, i na koniec specjalne pozdrowienia dla Pana Dziadka i Pani Przyszywanej Babci, bo doszły mnie słuchy, że mojego bloga Państwo czytają :)

no, to tyle na razie... jak w polskim filmie... nic się nie dzieje ;)

formalnie...

... pozostawanie poza rynkiem pracy jest bardzo pracowite jednak... 

czas i okazja, żeby pozakańczać i poodkręcać różne sprawy urzędowe w Polsce. 

1. postanowiłam uporządkować sprawy w urzędzie skarbowym. moje trudne pytania ("ile dokładnie jestem wam jeszcze winna?") wzbudziły popłoch w księgowości, pan poborca podatkowy (który nie jest z księgowości) mówi, że pani księgowa taka mniej inteligentna (choć sam mówi "weszłem do pokoju") - cholera, własnie sobie uświadomiłam, że nie zareagowałam. no w każdym razie licząąą...

2. a tymczasem w sądzie... na początku listopada złożyliśmy pewien wniosek do pewnego sądu, żeby załatwić pewną sprawę. poprosiliśmy o termin rozprawy około świąt/nowego roku tudzież wskazaliśmy termin w połowie stycznia (jedno z nas na rozprawie musi się "wstawić", albowiem chodzi o małoletniego Macieja A.). 5 lutego zadzwoniłam do sądu dopytać, czy coś wiadomo oraz czy wnioseczek aby nie zaginął (bo terminy już wszystkie był znikły) i uzyskałam informację, że już w połowie stycznia wysłano do nas pismo, że mamy do wniosku donieść kopię pewnego dokumentu (który zresztą leży w tym samym sądzie w innym wydziale, a sygnatura akt z nim związanych była podana na rzeczonym listopadowym wniosku). zadzwoniłam więc do siostry dyżurnej, czyli rodzonej siostry zaopatrzonej we wszelkie pełnomocnictwa niezbędne, czy aby ta poczta nie dotarła. a siostra dyżurna mówi, że list jest, ona ma pełnomocnictwo, owszem, ale na poczcie polskiej, a teraz obsługę sądów i prokuratur przejął inpost, który bez pełnomocnictwa poczty nie wyda. zaklęłam szpetnie, albowiem czytałam o tej zmianie i nawet się uśmiałam, że poczta straciła monopol, ale nie spodziewałam się, że uderzy to we mnie osobiście. ponowny telefon do sądu zaskutkował przedyktowaniem nowej sygnatury nowych akt oraz ponownym przeczytaniem treści pisma (to odbyła się dyskusja, czym jest "potwierdzona kopia" dokumentu - pani zapytana, czy o potwierdzenie notarialne chodzi, powiedziała, że ona nie wie, pani sędzia tak napisała, i ona tylko czyta), i informacją, że tę potwierdzoną kopię można złożyć bez odbiory pisma. no ale już wezwania na rozprawę bez obioru się nie odbierze, z tego, co wiem. może się zatem okazać, że będziemy musieli polecieć do naszej drogiej, wspaniałej, najlepszej matczyzny, zdobytej krwią i blizną, ustanowić pełnomocnictwa nowe. extra, nie?

3. do ZUS-u na razie boję się zadzwonić, bo już mi raz odmówiono rozliczenia konta ze względu na konieczność sprawdzenia cośtam, cośtam, i było to chyba rok temu. cały czas sprawdzają. choć chciałabym bardzo odpępowić się już od polskiej instytucji ubezpieczeń społecznych, zwłaszcza, że na horyzoncie umowa cywilnoprawna, i topienie kasy w marmurach urzędów jest nieprzyjemną perspektywą.

4. do księgowej zadzwoniłam. trochę pogadałyśmy o księgowości, bo Trenergis (moja firemka, mikrob biznesu, jak mówi koleżanka), przechodzi w stan uśpienia dłuższegojak się okazało, głównie na "ploteczki" - dzięki temu już wiem, czemu Zimbardo uruchamia inicjatywę swoją na Nikiszowcu. wiem, ale nie powiem... 

5. jest jeszcze kilka spraw, o których publicznie już nie napiszę, ale naprawdę, można spędzić wiele długich minut/godzin, usiłując ogarnąć własną rzeczywistość. 

Żeby jednak nie pozostawić niesmaku w osobach co do polskich urzędów, jeszcze jedna anegdotka z urzędu norweskiego: w tym samym listopadzie złożyliśmy w tutejszym NAVie (kombinat urzędu pracy i ZUS-u) wniosek o pomoc ekonomiczną - takie tutaj plotki, że wspierają, bla bla bla, a my z jedną pensją, we troje. liczba załączników koniecznych do zgromadzenia przyprawiała o zawrót głowy, ale postanowiłam zacisnąć zęby i dać radę. i pismo przewodnie napisałam, szczegółowo opisując naszą sytuację oraz potrzebę czasowego wsparcia. dobrze, że drukarka i ksero dostępne w rzeczonym urzędzie, naprawdę było to w sumie kilka-kilkanaście godzin pracy. 
wynik? odmowa. 
powód? wyliczając nasze dochody/wydatki/potrzeby, wzięto pod uwagę miesiąc (jeden z trzech ostatnich, których dotyczyła dokumentacja), w którym przyszedł zwrot podatku (jednorazowy ofkors, i potrzebny, żeby wyrównać pożyczki, szczerze mówiąc), i ten własnie zwrot podatku wskazano jako furę kasy, która zostaje nam na życie, rozrywki, uciechy i balety. 
rezultat?
drugi raz mi się nie chce tego wszystkiego od nowa robić. 
i pewnie o to chodziło. 

piątek, 31 stycznia 2014

o służbie i śniegu

służba zdrowia i choroby - ciąg dalszy, albowiem modły do matki natury o zdrowie dla dziecka zostały wysłuchane, okazało się jednak, że w pakiecie znajduje się przekazanie choroby matce (niestety nie naturze, biologicznej matce). wybrałam się zatem do lekarza i ja, albowiem zatyk nosa oraz głowy ból 3-dniowy spowodował podejrzenia o zapalenie zatok (ale tylko w mojej głowie...). Zatoka po norwesku: hule (ta anatomiczna). 

doktor (ten sam, który obsługuje czterolatka), posłuchał mnie z dobrotliwym uśmiechem, popukał w czoło - na szczęście moje czoło, gdyby popukał się w swoje, zaczęłabym się martwić, opukał również zatoki przynosowe, nic nie bolało, więc orzekł, że jest ok. i zalecił (z tym samym uśmiechem): odpoczynek, gorącą herbatę i pozostanie w domu. upewnił się jeszcze, czy nie potrzebuję zwolnienia lekarskiego. 

i to jest, za przeproszeniem, egzemplifikacja, tutejszego sposobu leczenia. czterolatek dostaje od niego tylko syrop na kaszel, ewentualnie, gdyby musiał, a poza tym "trzeba czekać". w międzyczasie sprawdza się krew czterolatkowi, czy aby nie ma bakterii lub infekcji niezwykłej (nie ma), zwykła infekcja, przejdzie.

ale to nie wszystko... poprosiłam uprzejmie o leki przeciwmigrenowe, bo już wcześniej zrobiłam w aptece rozeznanie cenowe i uznałam, że te same leki dostępne są tutaj w podobnej cenie, a kombinowanie recept w Polsce coraz bardziej uciążliwe. no więc lekarz znalazł leki, ustaliliśmy dawkę i w tym swoim komputerze (w którym wszystko notuje podczas wizyty, wyszukuje leki, wypisuje recepty) wypisał mi receptę, która w wersji elektronicznej dostępna jest w każdej aptece. nie pamiętam, czy o tym pisałam, ale tera tego doświadczyłam, i uznaję za rozwiązanie wysoce logiczne. mało tego, powiedział słowa, które osoba przewlekle chora usłyszeć chciała baaardzo: "masz już receptę, możesz jej użyć 6 razy" :) no takich możliwości nie udało mi się uzyskać od żadnej lekarki czy neurolożki w Polsce. 

byłam tak zadowolona, że nawet wniesienie opłaty obowiązkowej nie zburzyło mojego nastroju, w realiach norweskich to niecałe 20 zł.

a poza tym ŚNIEG.
w ogromnych ilościach.
kiedy wyglądam przez okno, już nie sprawdzam, CZY pada, ale JAKI śnieg dzisiaj leci z nieba, czy duże płaty, czy małe kulki, czy wieje przy tym. wczoraj musiałam odśnieżyć okna, bo groził brak światła dziennego w sypialni. ale żeby do tych okien się dostać... uff... 60-70 cm trzeba było przekopać. dom na skarpie, stąd śnieg już przy oknach (może to uspokoi niektórych) (dygresja: przekopywanie się przez śnieg przypomniało mi opis lawiny z kryminału Jo Nesbo, kiedy komisarz Harry Hole został zasypany w tzw. hycie w górach, brrrr).
poza tym odśnieżanie to chleb powszedni, wychodzisz, wracasz za kwadrans, a tu po śladach twoich ani śladu... doszło do tego, że zaczęłam wyobrażać sobie odśnieżanie jakąś wypasioną odśnieżarką, taką dmuchawą spalinową/elektryczną... a może nawet jakiś mały traktorek :D
bo odśnieżanie to narodowy sport Norwegów i Norweżek, a nie jakieś tam biegówki.
jestem Marit Bjørgen odśnieżania!

a propos biegówek (niektóre osoby już wiedzą z FB), na biegówkach odbywają się tutaj zajęcia przedszkolne, całą grupa pakuje się z nauczycielką, oraz szkolne - widziałam wczoraj sporą grupę i 3 opiekunki na biegówkach, wracającą do szkoły, chyba z wf-u. eh, my to najwyżej do parku szłyśmy pobiegać. albo biegłyśmy pochodzić. 

jeśli chodzi o sporty ekstremalne, wczoraj po sieci zaczął też krążyć taki artykuł atrakcyjny  http://www.klikk.no/foreldre/article887257.ece, to co prawda nie jest przedszkole czterolatka, ale kto wie, kto wie... spodziewam się po nich absolutnie wszystkiego :)

aaa, wracając do zdrowia i choroby, dziś na drzwiach przedszkola ogłoszenie:
Det går for tiden RS virus i barnehagen.
jak donoszą internety, to syncytialny wirus nabłonka oddechowego.
słabo mi.

środa, 22 stycznia 2014

o służbie zdrowia i choroby

wykluczenie cyfrowe trwa... choć przejaśnia się w innych sprawach...

za to, w związku z tym, że uwielbiamy wieść życie pełne przygód i nie wystarczają nam codzienności codzienne, w czwartek otrzymaliśmy wezwanie z przedszkola w związku z wypadkiem czterolatka-jak-on-urósł. pobiegłam natychmiast, powitał mnie nos nieco spłaszczony, dwie wersje opowieści, jak doszło do tej twarzowej zmiany oraz zalecenie udania się na pogotowie (Legevakt). szczęśliwie dziecko zadowolone, akurat z kanapką w buzi, opowiedziało coś o krwi z nosa, nauczycielka dodała, że jej syn miał trzy razy złamany nos i tak to właśnie wyglądało (co po przetłumaczeniu bardzo zajęło uwagę czterolatka "jak to?! Lisbeth ma syna??!!").

na pogotowiu nos został obejrzany przez pielęgniarkę, potem lekarza oraz wysłany do
szpitala do na laryngologię. czterolatek reagował na norweskie pytania i polecenia, co do treści których mogliśmy się jedynie domyślać. 
szpital nakazał poczekać do poniedziałku w celu zejścia opuchlizny i możliwości obadania nosa (żadnych prześwietleń). obadanie wypadło pomyślnie, noc cały, teraz tylko zmienia barwy wojenne. nastąpił zatem powrót do przedszkola ("bo boli tylko, jak zrobię ooo... tak, mamo"). następnego dnia kolejny telefon i wezwanie (tu już zrobiło mi się ciepło), ale okazało się, że to "tylko" kaszel i pacholę należy odizolować. no i teraz kaszlemy razem, gorączkujemy, mamroczemy coś do babć i dziadków do słuchawki, nie jest lekko. 

natomiast kontakt z norweską służbą zdrowia bardzo udany oraz przyjemny, wszyscy mówią po angielsku, wszyscy podają rękę na powitanie (pielęgniarka, która wywołuje, lekarz/lekarka, którzy przyjmują), uśmiechają się też osoby krzepiąco,wyglądają na zadowolone ze swojej pracy, wydają się też być DLA pacjentki/pacjenta. 
chcę tez publicznie odszczekać wszystkie przekleństwa, którymi obdarzałam osoby uczące mnie języka angielskiego w temacie kontaktu z służbą zdrowia i opisu obrażeń, bardzo były teraz pomocne te wszystkie opuchlizny, siniaki, kości i chrząstki.

w grudniu również w placówce służby zdrowia byliśmy, ale w celu zbilansowania czterolatka - ok. 2-godzinne badanie, realizowane przez pielęgniarkę (wzrosty, wagi, słuchy, wzroki, rozwój ruchowy i inne). najbardziej ubawiło mnie badanie rozwoju mowy, które odbyło się w trzech językach:
prowadząca zadawała pytania dziecku po norwesku, tłumaczyła mi po angielsku (bo za krótko w przedszkolu pacholę, żeby rozumieć pytania), ja na polski, odpowiedź po polsku, ja na angielski, notatka po norwesku. rozwój mowy - w normie :)
na pytanie dot. obrazka z prawie przepełnioną wanną "co się stanie, jeśli kurek nie zostanie za chwilę zakręcony?" czterolatek rezolutnie odparł "zmarnuje się woda!" (czego oczywiście nie było w tzw. kluczu).
badanie realizowane było w tzw. Helsestasjon, czyli ośrodku zdrowia, który jednak funkcjonuje bez lekarzy/lekarek, z personelem pielęgniarskim i chyba położniczym. ważą, mierzą, oglądają, lekarz raz w tygodniu. w razie choroby idzie się do ośrodka "choroby", i tam lekarz na stałe dostępny. choć po trzech dniach kaszlu i kataru, bez gorączki, rodzicom zaleca pracę, a dziecku przedszkole. jeśli trafisz tam wcześniej, podobno głównie paracetamol. 
aaa, i nie otrzymuje się papierowej recepty, zalecany lek jest wprowadzany do systemu, do którego zagląda apteka i lek wydaje :) 

i tak to. ładnie. przyjemnie. i te uśmiechy. 
do zniesienia.

czwartek, 16 stycznia 2014

niby powrót, a jednak nowe :)

Drogie osoby,

wiem, że nie pisałam dwa miesiące, i że to jest absolutny skandal, ale tak zwane realne życie pożera, zawłaszcza, gniecie, nie pozwala na więcej. głowa zajęta, myśli się gonią, wyprzedzają, nakładają, listy "to do" puchną, rozlewają się po zeszycie, pączkują.

otóż grudzień upłynął na pracy intensywnej wielce umysłowej, nadspodziewanie intensywnej, pełnej dedlajnów, oraz na wizycie w Polsce, której opis nadaje się na kolejne 8 wpisów, i którego nie podejmę się teraz. 

powiem tylko wszystkim imigrantkom i imigrantom, powtórzę za znajomą psycholożką międzykulturową, prowadzącą zajęcia z szoku kulturowego (która wysłuchała mojej krótkiej relacji z tzw. pobytu - dzięki D. :*): "Nie latajcie do domów na święta!"
nie potrafiłam tego dla siebie tak ładnie nazwać, po prostu poczułam dużo w tym wyjeździe napięcia. 
a znajoma psycholożka w te słowa: nie sposób spełnić wszystkich oczekiwań i potrzeb - własnych, które przywozimy do kraju rodzinnego, rodziny, która czeka, przyjaciółek i przyjaciół, krewnych i znajomych królika. do tego święta są same w sobie stresującym wydarzeniem (czy karp odpowiedni, czy choinka aby nie krzywa, jak tam grzybowa, po ile pszenica, jak wyrósł sernik, jak my się pomieścimy, do kogo na wigilię, co pod choinkę itd. itp. [w tym miejscu rozlega się motyw przewodni z filmu "Never ending stooooryyyyy... nana nana nana...]).

tydzień przed świętami, 3 dni świąteczne mniej więcej na takich dialogach spędzone, a potem 3 dni na dokończenie wniosku o dotację, z terminem 30 grudnia W SAMO POŁUDNIE (pozdrawiam z tego miejsca wiadomą Fundację :)). Oczywiście dokańczania było więcej niż samego pisania, telefon i klawisze rozgrzane, 5 osób zaangażowanych, 3 różne miasta (wyjątkowo jeden kraj), szaleństwo. 

do Norge zlecieliśmy w sylwestra i zajmowaliśmy się leżeniem i oglądaniem bajek w tę wyjątkową noc. i to było znakomite rozwiązanie.

W każdym razie jesteśmy przeprowadzeni, i to jest przyjemne; sprawy formalne związane z poprzednim domostwem ciągną się niemiłosiernie (za to miłosiernie spuszczam tu zasłonę milczenia, bo to się nie nadaje do prasy). 

domostwo ciasne, ale własne. niestety doświadczamy wykluczenia cyfrowego, bo wciąż internety do nas nie dochodzą, bo się trzeba przemeldować, co uczyniliśmy, ale czekamy na potwierdzenie, a w tej Norwegii, gdzie wszystko pod kontrolą, to nie ma tak, że kto chce, może internety założyć.

dom jest zielony, co odkryłam całkiem niedawno, właścicielka i właściciel serdeczni, ten drugi na własnych plecach przyniósł pralkę oraz zamrażarkę (co w Norwegii nie jest popularną praktyką). jest dobrze, jest ciepło, jest azyl. 

ciąg dalszy nastąpi...