sobota, 15 grudnia 2018

chorowanie matki, czyli wielkie oszustwo

ostatni tydzień to moja choroba. osoba chora powinna, jak wiadomo, wyleżeć. od kiedy jestem w Norwegii, przyjęłam norweską filozofię, zarzuciłam wszystkie leki poza imbirem, cytryną, miodem, czosnkiem. no więc próbuję leżeć. ale, ale... przecież nie przestaję być matką, o nie. 

poniedziałek: wstaję o 6:30, budzę, ubieram, karmię, szykuję zapasy, popędzam, odwożę do placówek. leżę.

wtorek: wstaję o 6:30, razem budzimy, ubieramy, karmimy itp. w okolicach 8-9 mąż odwozi. o 13 zabieram się za pieczenie ciasta na spotkanie klasowe w 4c. o 16 lecę po dziecko młodsze, lecimy razem z ciastem do dziecka starszego, wcześniej, bo koniecznie sam chciał dekorować. to ciasto ono. potem występy, tańce, ciasta, soki, i razem z bólem brzucha już o 18:30 jesteśmy w domu. procedura wieczorna, tata w pracy. od 22 mogę znowu chorować. 

środa: wstaję o 6:30, cherlając coraz bardziej, budzimy, ubieramy, karmimy, na 10 do lekarki, gdzie opóźnienie prawie 40-minutowe. ale co tam, mam czas, jestem chora. wracam, trochę choruję, tak do 15:30, kiedy już mogę się ubrać i odbierać dzieci. no i ogarniać całe popołudnie i wieczór, spoko. 

czwartek: wstaję o 6:30... tata odwozi, od 10 nawiguję, bo Santa Lucia (czyli Dzień Św. Łucji), a biedne dziecko nie ma nic białego w garderobie. no więc tata w sklepie, robimy zakupy przez telefon. potem chwilę choruję. o 14:30 zbieram się i jadę po starsze dziecko, a potem do przedszkola na obchody rzeczonego święta, i żeby zobaczyć, jak moje dziecko idzie w pochodzie, w drugiej części płacze, a ja nie wiem dlaczego. za to ciuszki ma prawie białe (nie licząc tej błękitnej spódniczki z tiulu z kolorowymi pomponikami - brawo tata!). no więc jemy lussekatter, czyli tradycyjne szafranowe ciasteczka, pierniki, szalejemy, wracamy do domu. w okolicach 19 młodsze dziecko, które walczy z odpieluchowaniem, sika do do ogromnego pudła z zabawkami, więc do 21:30 kąpię, myję i piorę. dzieci i zabawki. a potem już mogę chorować. 

piątek: wstaję o 6:30. strasznie mi się nie chce, jakoś to chorowanie w ogóle nie wychodzi. starsze dziecko idzie do szkoły samo, młodsze trzeba znowu zaprowadzić. -9. potem trochę pochoruję, a co. 

ja nie wiem, te dzieci nic nie rozumieją. żeby mamusi herbatkę podać albo coś. 
i co to w ogóle za chorowanie i leżenie? to jest jedno wielkie oszustwo.

a jak u Was? 

poniedziałek, 10 grudnia 2018

nieidealna

lubię ten koncept. nieidealności. 
dopóki chodzi o ludzi. a najlepiej o rodziców, jeszcze lepiej o matki. 
niestety, dzisiaj kontekst będzie inny. 
o Norwegii. 

od roku pracuję jako pedagożka wspierająca. z dziećmi ze specjalnymi potrzebami, które chodzą do publicznych i prywatnych przedszkoli (właśnie zaczęłam się zastanawiać, czy opisywałam tę pracę jakoś bardziej kiedykolwiek, sprawdzę).

no i właśnie, kiedy już poczułam się nieco bezpiecznie, mimo, że to już trzeci kontrakt na kilka miesięcy, kiedy zobaczyłam, że tak dużo tych dzieci, że mi dobrze idzie, że super robota, właśnie teraz dowiedziałam się, że miasto oszczędza, dzielnica oszczędza, na czym by tu przyoszczędzić, a no to może na dzieciach. a najlepiej na dzieciach ze specjalnymi potrzebami, skoro na tych zdrowych się nie da. 

nie wiem, jaki jest szeroki kontekst tych oszczędności, nie wiem też, w jakim stopniu uderza on w inne dzielnice (jest ich w Oslo 15), widzę jednak, co się dzieje w naszej - tej, w której pracuję. to dzielnica imigrancka, najbardziej wysunięta na wschód. a podział na białe, bogate, norweskie zachodnie Oslo i kolorowe, międzykulturowe, zmagające się z ubóstwem wschodnie Oslo ma się tutaj przerażająco dobrze. fakt, że dzielnica jest imigrancka, oznacza, że do przedszkoli chodzą dzieci z ponad 130 krajów. czujecie? 130! z tego, co się orientuję, w żadnym z nich norweski nie jest językiem urzędowym, więc bardzo często dzieci wchodzą do przedszkola (w wieku 1,2,3 lat) bez znajomości języka. jednym nauka idzie lepiej, innym gorzej. jeden mają zasoby w rodzinie, wsparcie, starsze rodzeństwo, inne - nie. zdarza się, że w przedszkolu na grupę 18 dzieci tylko dla dwojga, trojga język norweski jest językiem ojczystym. a zatem - poza tym, że dzieci rozwijają w przedszkolu umiejętności społeczne, samodzielność, bawią się, słuchają bajek, poznają norweską i inne kultury, wykonują aktywności fizyczne, rozmawiają o otaczającym świecie, zwierzętach, roślinach, zdrowym jedzeniu... większość z nich musi wykonać jeszcze potężną robotę związaną z nauką języka obcego. duża grupa nie może rozmawiać o tych wszystkich rzeczach, albo tylko na bardzo podstawowym poziomie, bo po prostu nie wie, co się dzieje, nie dysponuje podstawowym narzędziem.
 
dodatkowo część dzieci przychodzi do przedszkola ze swoimi indywidualnymi trudnościami - zaburzenia lękowe, spektrum autyzmu, mutyzm wybiórczy, opóźnienia rozwojowe, trauma i molestowanie seksualne, opóźnienia w rozwoju społecznym, opóźnienia w rozwoju językowym. i z nimi pracujemy my - pedagożki i pedagodzy wspierający, pedagożki specjalne, jeśli w grę wchodzi język, także pedagożki językowe. 

ponad 30% dzieci, którym udzielamy wsparcia, to dzieci ze spektrum autyzmu. najczęściej zdiagnozowany autyzm wczesnodziecięcy (wg starej nomenklatury). to oznacza, że te dzieci potrzebują wsparcia dorosłej osoby właściwie przez cały czas funkcjonowania w przedszkolu. najczęściej przyznaje się im ok. 20 godzin wsparcia, w pozostałym czasie zajmuje się nimi jedna z osób pracujących w ich grupie. prawda jest taka, że ci dorośli mają pod opieką kilkanaścioro innych dzieci oraz milion rzeczy do zrobienia w ramach tak zwanego zwykłego dnia. więc muszą coś albo kogoś odpuścić. a "nasze" dzieci są różne. znam takie, które siedzą w tym czasie na kanapie i właściwie nic nie robią. takie, które są cały czas w ruchu, i jakoś stymulują się same, znajdując różne zajęcia, zupełnie nie widzą innych dzieci, czasem łapią kontakt z dorosłymi. takie, które cały czas wieją z różnych pomieszczeń i zwiedzają świat. takie, które podchodzą do innych dzieci i boleśnie szczypią je w policzki albo niszczą budowle, wieże, tory, domki, koraliki, wszystko, co się nawinie. słyszałam o takich, które są bardzo agresywne wobec innych dzieci lub mają zachowania autoagresywne (np. uderzają głową w ścianę). tych trzeba pilnować na okrągło, przy czym często to jest pilnowanie właśnie, nie mylić z jakąkolwiek pracą pedagogiczną. a oni i one potrzebują czegoś więcej. co zapewniają ci specjalni dorośli. chodzą słuchy, że zdarzają się przypadki przeprowadzek do naszej dzielnicy, bo poszła fama, że dzieci z diagnozą spektrum autyzmu dostają super wsparcie.

no i tym wszystkim dzieciom właśnie postanowiono odebrać część wsparcia. odebrać część dorosłych. zrzucić na pozostałych dorosłych, będących stałymi pracowni(cz)kami, konieczność podołania zapotrzebowaniu, decyzjom i prawu. zrzucić na zespół - szefową i czworo pedagożek/ów specjalnych odpowiedzialność za wymyślenie, jakim cudem cudownie pomnożyć zasoby ludzkie mając obcięte zasoby finansowe. chodzą słuchy o grupowych zajęciach - np. 10 dzieci i 3 dorosłych. nie do wyobrażenia w wielu przypadkach. będzie to dla większości tych dzieci wielkie ZERO korzyści z tego typu wsparcia. 

no więc tak jest również tutaj, w Norwegii. dostałam info, że pracuję do końca marca 2019 (3 miesiące ekstra, bo mam rodzinę, bla bla bla). mam teraz pod opieką troje dzieci, dwoje z nich ma takie szczęście, że dzielę pracę z nimi z inną osobą, która zostaje. ale trzeci chłopiec, wymagający bardzo dużo pracy, indywidualnych zajęć, budowania wspólnej uwagi, kontaktu wzrokowego, bycia razem... on straci obie osoby, które z nim pracują. bo komuś było za drogo. 

nie potrafię ogarnąć kontekstu politycznego takich ruchów, zarówno na poziomie kraju, jak i miasta czy dzielnicy. za mało czasu, za słabo ciągle znam język, żeby swobodnie i szybko czytać gazety, za bardzo absorbują mnie życie, a w przerwach interesujące mnie tematy. wiem, że obcięto etaty doradczyniom rodzinnym, pedagożkom językowym i osobom ogarniającym klub dla młodzieży. i chce mi się płakać. 

a na marginesie, napisałam wyżej, że trzeci kontrakt - tutaj takie tymczasowe umowy można dawać nawet przez 3 lata, i potem trzeba dać stałą. wiecie, jaka jest polityka instytucji miejskich? rezygnować z osób (np. pracujących na zastępstwa w przedszkolach), po ok 2,5 roku, zabraniać przedszkolom zamawiania ich (choć znają przedszkole, dizeci, rodziców, rutyny itp.), żeby nie trzeba było ich zatrudnić na stałe. ohyda. 

taka to nieidealna, choć wyidealizowana Norwegia. 





wtorek, 13 listopada 2018

gdzie jest baranek?


to o wieczornym życiu z moimi dziećmi. nie mam jednej polskiej litery, sorry...

dzieci bardzo niewyspane, bo szalały długo poprzedniego dnia, nie mogłam ich zwlec, więc liczę na szybkie odpadnięcie, a nowe odcinki "House of cards" majaczą w oddali.

dla porządku dodam, że w chwili, gdy to piszę, dziecko starsze ma lat 9,5, a dziecko młodsze - 3,5.

po odebraniu z przedszkola, wizycie w szkole (gdzie próbowałam odebrać, ale dziecka nie było, bo przecież w poniedziałki trening), odebraniu z treningu, zakupach spożywczych, zakupach odblasków, po ciemku oglądaniu wody w lokalnym jeziorku (bo napadało, i wszystko wokół zalane, podjarka, no i można poświecić nowymi lampkami/odblaskami), dowiezieniu do domu, nakarmieniu, wyprysznicowaniu, dzieci są o 20 gotowe do spania. o 20! są w łóżkach, mają umyte zęby, czujecie?


ale... nie chwal dnia przed zachodem słońca.

ponieważ jestem sama na chacie (sama, jassssne, jedyna dorosła, chciałam powiedzieć), a z bilokacją wciąż problemy, obmyślam, jakby tu obdzielić uwagą dwoje dzieci w dwóch różnych pokojach.

20:10 puszczam bajkę do słuchania dziecku młodszemu.
20:12 zaczynam czytać Baśnie braci Grimm dziecku starszemu (przywiozłam moje książki z dzieciństwa, wyproszone dwa tomiszcza, kosztowały 36.000 złotych. dziecko się jara, bo tam ciągle wszyscy umierają).
20:20 przychodzi dziecko młodsze, że ono nie chce tej bajki oraz się boi. dziecko starsze mi tłumaczy, czego w bajce boi się młodsze, mówię że może z nami młodsze posiedzieć i posłuchać, ale nie chce, to mówię, że zaraz przyjdę, ale nie, to mówię, że zmienię bajkę - nie, zatrzymam - nie. dziecko starsze dopowiada, że przecież mama była pierwsza u niego, i że musi tutaj czytać, buzia młodszego się wykrzywia, czuję, jak ciśnienie mi rośnie, a skóra na karku cierpnie. tymczasem dziecko starsze "jatylkoniosępomoc" biegnie zatrzymać bajkę, co powoduje niewiarygodny lament, podnoszę głos, trochę z nerwów, trochę żeby przekrzyczeć, że niech on jednak włączy tę bajkę, i niech ona sobie tam leci, starsze biega, młodsze płacze, cyrk.

20:30 dziecko starsze wspaniałomyślnie mówi "to idź, mamo, najpierw do niej, ja poczekam". zapomniało dodać, że przyjdzie tam za mną i nie będzie chciało wyjść, ale co tam.

20:35 szukamy nowej bajki, ale wszystko nie, dziecko starsze pokłada się na małym łóżku młodszego, lament, kopanina, ryki. proszę, żeby starsze poczekało u siebie, ale nie, bo ja chcę być z wami, proszę wielokrotnie, pokazuję, że to będzie trudne, i będzie dłużej trwało, aż tu nagle dziecko młodsze "mamo, a gdzie jest mój baranek? ja nie mogę spać bez baaaaraaaanka". o co chodzi z barankiem, jakoś specjalnie nigdy go nie lubiła, a tu masakra, i wstążeczka baranka jest, a baranka nie ma. ma 10 cm oczywiście, żeby nie było.

20:50 chata przeszukana, baranka nie ma, bajka niewybrana, dzieci się kotłują, głośno wyrażając swoje potrzeby, zwłaszcza te wykluczające się nawzajem. powtarzam, że jestem jedna, i chce mi się płakać. właściwie to już płaczę, więc zamykam się na chwilę w pokoju. po 15 sekundach wchodzi dziecko młodsze i płacze, bo się przestraszyło, więc już mam wyrzuty sumienia i jestem najgorszą matką świata, wiadomo. nie ja jedna, co nie?

20:55 wracam do pokoju dziecka młodszego, wybieram bajkę, wybieramy zastępstwo dla baranka. starszemu proponuję, że szybko kupię audiobooka z kolejną częścią Narnii, to może będzie łatwiej poczekać na mnie we własnym łóżku. super, chętnie, tylko że chyba skończyły się pieniądze na koncie (spoko, już 12., jakoś dam radę do 27.), w każdym razie nie da się kupić. grzebię więc w kompie, gdzie parę audiobooków, może jakieś "tak" padnie? Tak! tak!!! mity greckie dla dzieci, to bardzo ciekawe, mamo. zajebiście, mity on, wracam do smoka Alberta, uspokajam się, dzieci się uspokajają.

21:10 młodsze dziecko zasypia, mogę już spokojnie... położyć się przy starszym.

21:12 faktycznie, fajne te mity.

21:13 zasypiam w łóżku dziecka starszego.

23:20 budzi mnie pan ojciec, który właśnie wraca z pracy. podnoszę się ostrożnie, żeby nie obudzić dziecka, ono się w międzyczasie obróciło do góry nogami, więc nie od razu widzę, że ... ono nie śpi!!!!! słucha mitów!!! matkojedynaajapier... więc dosłuchujemy do końca bieżący mit, wyłączam, leżę, dziecko zasypia. wywieszam pranie, piorę kąpielówki, bo jutro basen, siebie nie piorę, bo już nie mam siły.

23:50 siadamy na kanapie, opowiadam o naszym wspaniałym wieczorze, i kiedy mówię "i wiesz, ona mnie pyta, gdzie jest, kur..., baranek?!", mój wzrok pada na małą białą pluszową łapkę, wystającą z letniego kapelusza, leżącego na środku salonu. Baranek!!!






piątek, 14 września 2018

kalejdoskop

wracam po wakacjach. te w Norwegii skończyły się dla nas już 1 sierpnia, ja do pracy, dzieci do przedszkola i świetlicy, pan ojciec w pracy cały czas. wakacje w Polsce takie, że musiałam po nich dłuuugo odpoczywać, 8 dni na obozie feministycznym, który był absolutnie i totalnie świetny, a potem 4 tygodnie z dziećmi, oł maj gat, tego się nie da opowiedzieć. ale ponieważ przeczytałam dzisiaj u Pani Swojego Czasu wpis o przetargu na nieszczęścia, to o nich nic nie napiszę ;) 

no więc słuchajcie, słuchajcie, jakie szczęścia u nas!

1. awansowałam, tak na papierze, bo wreszcie uznano, że moje wykształcenie jednak jest istotne dla wykonywanej pracy (choć jego formalne uznanie ciągnie się jak guma w majtkach, taka stara, sparciała, dwumetrowa). pracuję tak samo, za to na stanowisku miljøterapeut, czyli terapeutki środowiskowej (cokolwiek to znaczy). no i płaca wreszcie wygląda na godziwą, choć umowa nadal jest jedną z wielu na pół roku. ale co mi tam! wreszcie uznano moją ekspertyzę w zakresie psychologii i pedagogiki, i to jest najważniejsze. 

2. Maciek zaczął 4. klasę. kiedy czytam, co się dzieje w polskiej w szkole, zwłaszcza u czwarto- i siódmoklasistów, czuję ogromną ulgę, ale też pewne zażenowanie tym, co u nas. w sensie takim, że to zabrzmi niemal groteskowo. bo zmiany w norweskiej szkole są takie, że: pojawiło się pływanie, pojawił się tablet przeznaczony do nauki (znaczy podobno, bo jeszcze nie dotarł), no i Maciek jest teraz fadder, czyli opiekunem, przewodnikiem, dla pierwszoklasisty, czyli fadderbarn. sami i same widzicie, że dramatu nie ma. poza tym pogłębiamy wiedzę w różnych obszarach, w tej chwili dużo rozmawiamy o bezpieczeństwie w sieci, i o tym, kto to siedzi po drugiej stronie. pozostaję w zachwycie nad norweską szkołą i nie wracam, choć czasem myśli biegną w stronę Polski... chłopak nasz duuużo gra w piłkę, pojawiło się sporo kolegów, oraz przyjaciele, jakoś się dobrze układa. co do różnych wyzwań, działamy dalej, bo złość i krzyki towarzyszą nam codziennie. pracujemy nad ograniczeniem dostępu do ekranów i cukru w diecie, może tędy droga, zobaczymy. dalej dużo czytamy, dyskutujemy, ja coraz bardziej wkręcam się w tematykę Self-Reg, żeby jakoś pomóc chłopakowi i naszej rodzinie. może kiedyś o tym więcej. 

3. Iga ma już 3,5 roku, więc rozpoczęła uczęszczanie do grupy starszych dzieci (przypomnę, że w norweskim przedszkolu to 3-4-5-latki). przejście było miękkie, w ramach tego samego przedszkola. Iga wyrosła na cudną rozgadaną dziewczynkę. i do tego znajoma mama w grupie, więc mam również dłuższe, nieformalne opowieści z pierwszej ręki. o tym, jak dziecko po pokonaniu początkowego wstydu nawija po norwesku, a kiedy bawi się samo, głównie w odtwarzanie ról, np. zwierzątkami, to po polsku. w domu też dużo mówi, tylko po polsku, serwuje nam niesamowite opowieści, nasze ulubione to o dziadku, który zaistniał w słowniku Igi po wakacjach w Polsce. kontekst jest taki, że Iga nie ma żadnego dziadka, za to odwiedzała dwóch moich dziadków, swoich pra, no i coś jej się wkręciło. dziadek ma różne super moce, ma sklep ze słodyczami o smaku pokrzywowym, ma taki dywan, przyjeżdża z policjantem w wagonie, popchnął Igę, ma też taką książeczkę, mieszka w innej Polsce, przyszła jego połowa, i tak dalej. rozważamy założenie fanpejdża "a mój dziadek..." (w wolnej chwili oczywiście). nasze drugie dziecko okazało się mieć niespożyte pokłady fantazji, snuje długie opowieści, szyte na poczekaniu, niezwykłe. kiedy zadajemy pytanie kontrolne, odpowiedź pojawia się natychmiast, zwykle jest totalnie wystrzelona w kosmos. ubaw i radocha. poza tym córka trochę cwaniaczy, do perfekcji opanowała zwrot "to nie ja! to Maciek!", nie przeszkadza jej, że Maćka akurat nie ma w domu na ten przykład. kocha dinozaury, więc zabawki Maćka zyskały drugie życie (tym razem nie pokazuję "Parku Jurajskiego" za wcześnie). uwielbia bajkę "Małe samochodziki", a ostatnio na tapecie też "Vaiana", więc bardzo się cieszę, że pozostajemy z daleka od różowego, cukierkowego świata.  

4. przed wakacjami pisałam, że będę musiała pożegnać się z moim chłopcem, z którym pracuję, życie jednak ułożyło się inaczej, po milionie różnych wiadomości, zmian, ulepszeń okazało się, że będziemy dalej razem pracować. no i pracujemy. też w dużych dzieciach, w nowym przedszkolu, co dla dziecka ze spektrum autyzmu było pewnym wyzwaniem. ale, ale, wszystko już się ułożyło, a chłopiec codziennie zaskakuje nas nowymi umiejętnościami, które akurat mieliśmy zacząć ćwiczyć. pracuję też z drugim dzieckiem, z którym właśnie razem zmieniamy przedszkole, bardzo podobny kontekst, choć diagnozowanie trwa, fajny gość, choć straszny łazik. oraz kontakt z nim głównie za pomocą piosenek z dużą ilością ruchu, pokazywania, wygłupów. piszę tak szczegółowo, bo zmierzam do tego, że dostaję niezły wycisk, ostatnio miałam zakwasy :) no i biegam 4 razy w tygodniu między dwoma przedszkolami, co powoduje, że ciągle jestem spóźniona, zgrzana i w niedoczasie. jak to ja. wstaję 1,5h przed wyjściem, żeby zawsze, absolutnie zawsze, w ciągu ostatnich 5 minut biegać jak kot z pęcherzem, totalnie spocona, poszukując kluczy, telefonu, czegoś tam, mieląc przekleństwa w ustach. taka dygresja. no i od tego tygodnia zaczynam pracę z trzecią dziewczynką, o której nic jeszcze nie wiem. ale się dowiem. więc niby to samo, a jednak inaczej co chwilę. niezła taka praca. a, i mam nowe koleżanki i kolegów,dużo fajnych osób. choć miejscami jest ostro - językowo - jest ostro, jeden z najbliższych współpracowników to Duńczyk, który uważa, że mówi po norwesku (na szczęście koleżanka mi uświadomiła, że tak nie jest, dlatego nic nie rozumiem), oraz koleżanka z dialektem z Bergen, choć przy Duńczyku nawet ten dialekt okazuje się ogarnialny. w każdym razie towarzysko i emocjonalnie jest dobrze, w październiku jadę na moją pierwszą w Norwegii hyttetur, czyli wycieczkę do hytte - chaty - daczy - domu letniskowo-zimowego, bardzo ważnego elementu norweskiej kultury. zapowiada się zabawnie. 

5. tęsknię za salą szkoleniową, bardzo. myślę o różnych uprawnieniach związanych z uczeniem rodziców, o czym nie będę tu pisać szczegółowo, bo jeszcze nie ma o czym. choć tak najbardziej marzę o warsztatach antydyskryminacyjnych. o rany, to by było. 

6. koleżanki i przyjaciółki mi uciekają z Oslo, co się zakoleżankuję, to osoba rusza dalej, niesamowite. więc szukam nowych osób, kiedy mam czas i siłę, i zrobiło się bardziej różnorodnie, co jest super fajne. 

7. napisałam 7 rozdziałów w ramach projektu "Mamy piszą książkę", i będzie książka. udało mi się dodać trochę feminizmu i potwora gender, cały rozdział o wychowaniu dziewczynek i chłopców. zasiałam też tęczowe rodziny, które przejęła boska P. napisałam o nieidealnych rodzicach i znaczeniach hasła Matka Polka. i jestem baaaaardzo zadowolona. książka leci do drukarni w listopadzie, dam znać, kiedy będzie w sprzedaży. 

8. znowu byłam na WenDo. po 10 latach. znowu złamałam deskę. i znowu było doskonale, wzruszająco, ucząco, poruszająco. na obozie poprowadziłam też warsztat antydyskryminacyjny, który z wielu powodów był dla mnie nowością, o czym ze względu na zasadę Las Vegas pisać nie chcę i nie mogę ("co było w Vegas, zostaje w Vegas"). miałam też okazję pobyć w świecie lesbo-queer-trans-wolnościowo-akceptującym. trochę w tym było dla mnie nowości, trochę musiałam się zmierzyć np. ze swoim językiem i końcówkami, co było super. generalnie, po powrocie na obóz, czułam się, jakbym wróciła do domu. i to było cudowne. idealne, wspaniałe, genialne. 
obóz - Feministyczno-Queerowa Akcja Letnia, organizowana przez kolektyw Ulica Siostrzana, www.siostrzana.org
WenDo - sztuka asertywności i samooobrony dla kobiet, www.wendo.org.pl

9. pracuję w takim przedszkolu, do którego mogę chodzić przez las. czujecie? czasem idę do pracy przez las, pół godziny. czasem wracam też przez las. to jest dobro. 

no dobra, wpis o wszystkim i o niczym, bardziej dla znajomych osób, wystarczy. udała mi się koncentracja na pozytywach, co nie?
uściski.


środa, 20 czerwca 2018

z życia pedagożki

wiecie, czerwiec to taki miesiąc, kiedy dociera do mnie z całą mocą, jak bardzo tymczasowa relacyjnie jest praca w przedszkolu, na jak krótką chwilę tak naprawdę spotykamy się z dziećmi... to mój trzeci czerwiec, w tym roku jakoś szczególnie bolesny, bo mimo kontynuacji pracy jako pedagożka wspierająca żegnam się ze wszystkimi "moimi" dziećmi i żegnam się też z przedszkolem, w którym pracowałam codziennie przez ostatnie miesiące. dostałam taką wiadomość, że po wakacjach wracam/nie wracam, w każdym razie pracuję w innym miejscu, nagle okazuje się, że jeszcze tylko dwa tygodnie, tydzień, aaaaaaaaaaa, jeszcze tylko 3 dni robocze.

a to znaczy, że jeszcze tylko 3 razy zobaczę cudownego chłopca, z którym spędzałam ostatnio 20 godzin w tygodniu, próbując zagłębić się w jego świat, znaleźć punkty styczne, imitując dźwięki przez niego wydawane, łapiąc urywki kontaktu wzrokowego, produkując zabawki i kombinując, jakby tu jeszcze ćwiczyć wspólną uwagę. walcząc o jego realne włączenie do grupy oraz uwzględnianie specjalnych potrzeb, kiedy innym się nie chciało. i ta myśl, że on nie zrozumie pożegnania, albo zrozumie na swój sposób, łamie mi serce.

i jeszcze tylko dwa spotkania z fantastyczną, rezolutną dziewczynką, od której sporo się nauczyłam, którą wspierałam w poznawaniu języka norweskiego, z którą wyprodukowałam dwie książki oraz wysłuchałam wielu wariacji na temat znanych bajek. dla której uczyłam się piosenek z Vaiany w dwóch językach. która zawojuje norweską szkołę, a potem cały świat, jestem o tym przekonana.
i ta trzecia dziewczynka (last but not least), którą każda sytuacja społeczna wiele kosztuje, kosiarka przeraża, za to uwielbia tańczyć i wspinać się na ściankę, coraz więcej mówi i przestała bardzo często płakać. która mnóstwo żartuje, kiedy czuje się bezpiecznie, i obdarza człowieka najwspanialszym uśmiechem.

i jeszcze ponad setka innych dzieci, które wypowiadają i wykrzykują "Gosia" na milion różnych sposobów, składają mi życzenia "Eid Mubarak", pękają z dumy, kiedy spotykamy się w sklepie czy na ulicy, obejmują tymi małymi, chudymi rączkami, czasem lepkimi albo pachnącymi makrelą w pomidorach.

kocham ich wszystkich, naprawdę... 

PS: to mój wpis w grupie "Pracujemy w norweskim przedszkolu", którą administruję. tam zakończony rozpaczliwym "jak sobie z tym radzicie?". ale jest taki z brzucha i bardzo, że postanowiłam puścić szerzej. 

środa, 25 kwietnia 2018

codzienność, vol. 3

obiecałam tryptyk i słów parę o tzw. weekendzie. 

weekend to 48h spędzonych ze słodkimi skarbami, niestety w roli samodzielnej rodzicielki. nie ma nic wspólnego z odpoczynkiem. 

weekend to wstawanie o 8, bo jacyś ludzie wchodzą ci na głowę. dosłownie. albo skaczą. 

to nieustające negocjacje na temat sposobu spędzania tzw. wolnego czasu. one nigdy, naprawdę nigdy nie chcą robić tego samego, te dzieci. starszak, kiedy proponuję coś innego niż granie na plejstejszyn/telefonie albo jedzenie czekolady/lodów, mówi nie. nie i nie. nie chcę wychodzić, bo jestem zmęczony. nie chcę iść na trening, chociaż wcześniej chciałem, bo mi ciężko ubrać skarpetkę. nie chcę iść do lasu, bo mrówki. nie chcę grać w planszówki albo karcianki, bo nie. nie chcę czytać, rysować, malować, rozmawiać. nie, nie, nie. 

człowiek rodzic żyje też w weekend w nieustannym dylemacie pt. ile czasu dzieci mogą spędzić przed ekranami (i dlaczego tak mało ;) ). czy mieć więcej czasu dla siebie, ale złamać te straszne zasady krążące w internecie, których - jak podejrzewam - niewiele osób przestrzega, ale nikt się nie przyznaje (typu pół godziny dziennie, a w weekend max godzina. nawiasem mówiąc, trzymanie się takich zaleceń czasem totalnie mija się z celem. przecież zanim to dziecko odpali grę, ustawi np. skład drużyny, wybierze wszystkie opcje, to już mogłoby kończyć). czy może spędzić czas na nieustannym zabawianiu potomstwa. po tym tygodniu, co to go opisałam w poprzednim poście. absolutnie wyczerpującym. 

więc walczę, o każdą sekundkę dla siebie. o kawę w łóżku. o jedną stronę książki. o 5 minut na balkonie, w słońcu. pokornie przyjmuję kolejne miejsca z bałaganem, który jest kosztem zostawienia dziecka na chwilę samego. 

kolejny dylemat - być w domu i okolicach czy się wypuścić "na miasto". czasem to robię, ale to strasznie dużo kosztuje, miasto nie jest bezpieczne, dzieci biegają w dwie różne strony, ciągle chcą coś jeść, nie chcą wracać, chcą iść w inną stronę, kładą się na ziemi, siadają na schodach itp. po takich wyjściach wracam totalnie wyczerpana. no ale w domu nudno, w lesie mrówki, to może na boisko. ale Iga nie chce, ona chce do lasu. to może do znajomych dziewczynek, ale Maciek nie chce. 

i jeszcze jeden - sprzątać czy odpoczywać. nadrabiać zaległości? po takim tygodniu jak ostatni wszędzie piętrzą się przedmioty. duuuużo przedmiotów. na podłodze jest dużo piasku i kamyków. papiery. ubrania. no więc w ostatni weekend złożyłam chyba 4 prania, odkurzałam ze 3 razy, podniosłam 200 tysięcy rzeczy z podłogi. naprawdę ten kamień Syzyfa to był pikuś. pan pikuś.  karmiłam, przewijałam, odbierałam z treningu (przez 3 godziny, człowiek piłkarz po treningu nie schodzi tak po prostu z boiska, nawet jeśli dwie godziny wcześniej nie chciał na niego iść), oglądałam konie i kury, robiłam zakupy, grałam w piłkę, zbierałam zabawki, prałam, ładowałam zmywarę. sporo sprzątałam, ale, szczerze mówiąc, w niedzielę wieczorem nie było po tym śladu. gdzieś czytałam, że sprzątanie przy dzieciach jest jak mycie zębów i jedzenie czekolady w tym samym czasie. bardzo celne. 

dylemat numer tysiąc pięśset sto dziewięćset: być w domu czy wyjść z domu. pogoda taka ładna, dzieci muszą być na dworze, o jakie to ważne i wspaniałe, a w Norwegii to już w ogóle koniecznie, do lasu, ogniska, grille i inne takie (kultura placzabawów, jak mówi Maciek, jest tutaj słabo rozwinięta, trudno wejść w piaskownicowy konflikt). w niedzielę nie dałam rady. słońce, ciepło, do lasu, może tak, może nie, wyszłam... na balkon. starając się zagłuszyć poczucie winy lodami, miseczkami z wodą i opowiadaniem, jak tu przyjemnie w tym słońcu. 

wspaniały weekend. tylko czemu ja taka styrana, przecież wolne było.
i gdzie jest moje prawdziwe wolne? 

w nagrodę za weekendy kupiłam sobie dzisiaj książkę pt. La mamma bæsje i fred! ("Pozwól mamie w spokoju zrobić kupę!"), podobno można zdjąć sobie z ramion różne rzeczy oraz głośnym śmiechem obudzić dziecko. będę sobie czytać w kiblu ;) 

sobota, 21 kwietnia 2018

codzienność vol. 2


postanowiłam, że to będzie taki tryptyk o macierzyńskiej codzienności. dzisiaj podsumowanie tygodnia pracy.

poniedziałek (już opisywany)
to ten dzień z wolnym popołudniem, które wykorzystałam na pracę inną niż zawodowa i odrobinę działalności społecznej. więc i tak byłam zgoniona jak pies.

wtorek
8:00 – 15:30 praca
15:30 – 17:00 ogarnianie innych spraw przy kompie
17:00 – 18:00 przemieszczanie się po mieście i malutki obiad
18:00 – 20:00 kurs dla rodziców
21:15 już w domu (ojciec natychmiast robi wypad, żeby zarobić ciasto na langosza na następny dzień, więc przejmuję usypianie Maćka)
słaniam się na nogach, a tu środa za progiem. zasypiam w łóżku dziecka.

środa
8:00 – 15:30 pracuję. dzisiaj w pracy ubaw, bo wycieczka na farmę, na którą ja jadę wspierać moją podopieczną. zanim jednak wyruszymy, okaże się, że z trzech pracujących w tej grupie osób dwie są chore, a trzecia w pracy do 11:30. w związku z tym super spina, ogarnianie ludzi na zastępstwo (no bo jak powiedzieć dzieciom, którym od miesiąca reklamowano wycieczkę, że jednak nie, dzieciom, które już się nauczyły, jak się nazywa dziecko krowy, dom konia i rolnik, że wszystko odwołane. a trzeba wiedzieć, że wycieczki na takie farmy miejskie/wiejskie cieszą się tu niezwykłą popularnością, i nie da się ich po prostu przełożyć na następny tydzień, bo co godzinę przyjeżdża kolejna grupa). no więc z osoby wspierającej wchodzę jednak w rolę ogarniającej, co oznacza, że robię milion kroków, pokazuję zwierzęta, robię zdjęcia, wysikuję, rozdaje jedzenie i pomagam skakać na siano. w międzyczasie gubię prawo jazdy, próbuję ogarnąć dziewięcioro rozłażących się robaczków, dogadać się z dziewczynką, która ma totalne problemy ze współżyciem z innymi dziećmi (również na farmie), i jeszcze jedziemy wozem konnym na krótką przejażdżkę. do tego powrót autobusem (a jazda autobusem z 18 przewracających się dzieci, które nie chcą siedzieć tam/chcą przy oknie/gdzie jest moja czapka, to też niezłe wyzwanie). no więc po powrocie do przedszkola jestem już wykamana, a tu podopieczna nie chce na dwór, nie ma nikogo z „jej” dorosłych, więc idziemy razem na przerwę. czyli nadal jestem w pracy, tylko w międzyczasie na legalu pije kawę. po pracy muszę zregenerować się w 10 minut w autobusie, bo teraz, proszę państwa, to dopiero się zacznie, bo dzisiaj pierwszy mecz w sezonie.
w międzyczasie odbieram telefon od męża, który mówi, że zapomniał wózka do przedszkola. a mamy umowę, że mi z wózkiem łatwiej, nawet gdyby to plecak miał na nim jechać. mąż proponuje, że może skoczę sobie szybko do domu, rzucę rzeczy, wezmę wózek, więc delikatnie mu uprzytamniam, że to nie mieści się w moim planie. bo tego już się nauczyłam – jeśli nie mam auta, muszę odpuścić myślenie o powrocie do domu i jedzeniu między szkołą a treningami i meczami. bo wtedy cały czas zajmuję się poganianiem, jestem wkurzona, spocona, zmęczona i wcale nie mam czasu na jedzenie. a poganiane dzieci potrafią dać w kość, oj potrafią.
15:30 – 17:30 kupić pokarm, odebrać Maćka, przebrać się w piłkarskie rzeczy, zabrać plecak szkolny i plecak piłkarski, nakarmić byle czym, odebrać Igę, zabrać plecaczek z matpaką i wielką torbę z ciuchami do prania i suszenia (wiosna, odwilż, wolno się ciorać, więc jest zabawa), nakarmić byle czym, połazić, pohuśtać, dotrzeć na boisko, przekląć szpetnie z powodu tak zachwycającego pomysłu zainicjowania sportowego obuwia na zewnętrzu, bo góry śniegu usypane wokół boiska wciąż jeszcze topnieją, oferując błoto i kałuże. mięc mokre nogi zatem i powrót do domu w perspektywie kilku godzin. przebrać córkę w część ciuchów z tej wielkiej torby, bo już wiadomo, że będzie mokro i brudno. zostawić syna, polecieć 200 metrów za córką, wpuścić na plac zabaw, pohuśtać, pobawić się w autobus („wsiadaj panią, jechamy”, „proszę wysiadać, panią, juś jeśteśmy”), pohuśtać, poasekurować, odbiec na chwilę na boisko sprawdzić, czy pojawił się trener, wrócić i nie wiem, co jeszcze. koniecznie oczywiście cały czas prowadzić refleksyjne i rozwijające rozmowy.

18:00-19:00 kibicować, krzyczeć „Heia Årvoll”, i że nic się nie stało (przegrali). próbować śledzić, co dzieje się na boisku, a w międzyczasie oczyma naokoło głowy podążać za córką, która się bawi, nudzi, biega, siedzi w kałuży, wbiega na boisko, odbiega, włazi do błota, ogląda koparkę, woła mamę, wbiega na boisko obok, gdzie odbywa się mecz dziewczyn, kopie piłkę, jest głodna, chce pić, tzw. żywe srebro.

19:00 no, wracamy do domu... buahahaha. „mamo, tam na dole na boisku jest mecz dorosłych z naszego klubu, wszyscy tam teraz idą, on się już zaczął, ja też muszę iść” (oczywiście, że wiedziałam o tym meczu, spotkałam ze sto znajomych osób w trakcie huśtania, faktycznie wszyscy na niego poszli, myślałam, że nam się upiecze). próbuję negocjować, że późno, że z pracy, że rzeczy, że nogi, jestem bez szans, naprawdę bez szans. no to idziemy (jakieś 500 metrów). ja, dwoje dzieci, 4 plecaki i torba, wózek... a nie, wózka nie mamy, bo po co. Maciek biegnie przodem, bo nie może znieść tempa Igi, która akurat bardzo zainteresowała się naszym lokalnym sztucznym zbiornikiem, właśnie napełnionym wodą, wrzuca szyszki, kamyki, moczy kije, łowi ryby, gada z kaczkami, no nie idzie, po prostu nie idzie. snujemy się tak w przeciwnym do domu kierunku, obserwujemy z daleka ten mecz, który kończy się kilka minut po naszym dotarciu. wtedy dzieci wbiegają na murawę, wszyscy wiwatują, i że może selfie z piłkarzem, i mamo, może jeszcze kupimy cośtam. jest 20:30, powoli zaczynamy czołgać się w kierunku domu. pod największą górę świata, przysięgam. dzieci robią dwa kroki w przód, jeden w tył, cały czas coś kombinują i wymyślają. w końcu udaje nam się dotrzeć na przystanek, z którego możemy podjechać kawałek, wtedy dzwoni tata, że już wraca, umawiamy się pod szkołą. musimy trochę poczekać, więc jeszcze 10 minut gramy w piłkę. koło 21:00 podjeżdża tata, wpakowujemy się w trójkę do szoferki foodtrucka i ostatnią górkę pokonujemy jadąc. jestem wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. gdybym miała krokomierz, na pewno nie starczyłoby mu licznika.

21:15 spoko, udało się, jeszcze tylko dzieci wykąpać, nakarmić, położyć, pokonując opór czynny i bierny, i będzie można odpocząć.

czwartek
8:00 – 15:30 praca, dzisiaj w pracy też zadania specjalne. otóż o 11:30 muszę zrobić wypad do biura paszportowego, bo dwa tygodnie temu się ocknęłam, że może paszport dla dziecka aktualny, skoro tak się do tej Polski na wczasy wybieramy. no więc zapowiadam w pracy, ale jeszcze zdanżam na wycieczkę z młodszakami, słońce, kaczki, rzeczka, cudownie. cały czas na nasłuchu z mężem, bo że paszporty trzeba wziąć nasze, że może akt urodzenia, i że musi zdążyć na zdjęcie. mąż rano z awarią, więc wszystko opóźnione. w biegu z Igą do przedszkola, „k...a, zapomniałem paszportów”, no to wraca, i wtedy okazuje się, że mojego paszportu nie ma. nie ma. a zawsze był (niczym kompot). kamień w wodę. można mieć jeszcze ważny dowód osobisty, tyle że mój jest nieważny. złożyłam wniosek w lipcu 2017, odbiorę w lipcu 2018. no więc na tym telefonie cały czas, znaleźliśmy w końcu w 15. możliwym miejscu. a, to jeszcze gotówka, bo w wydziale konsularnym nie dorobili się terminala, a ile, a nie wiem, a sprawdzę, a ile masz, oszaleć można. 337 koron norweskich. tyle kosztuje paszport 5-letni dla małoletniego do lat 13. dolecieliśmy, paszport zamówiony, wakacje się odbędą. wychodzimy, siadamy na krawężniku na 3 minuty. Kręci mi się w głowie na myśl, że mam lecieć dalej, i że popołudniu mam zabrać dzieci na leśną wycieczkę szkolną. bo dziś spotkanie klas 3, organizowane przez rodziców. miła inicjatywa, ale nie w mojej sytuacji. na myśl, że będę biegać za córką przez kolejne godziny, mam ochotę odwołoać świat, odwołać życie, odwołać wszystko. wymyślam, że może mąż weźmie córkę na kurs dla rodziców, błagam i cisnę. zadzwoni. może się uda. wracamy. po drodze jeszcze, że przecież nie napisaliśmy do szkoły, a Maćka brzuch bolał, i nie poszedł, i że paszport, a na jaki adres, a ja nie mogę ze starego telefonu. napisałam. to jeszcze prowadzę norweskie biuro foodtruckowe. wracam do prawdziwej roboty, przerwy już nie mam, bo musiałam wyjść, zaraz po pracy koresponduję i dyskutuję z animatorem, czemu Maciek nie chce chodzić na dodatkowe zajęcia, i że dzisiaj konkurencyjna impreza. coś tam jem, bo już mam trzęsawkę, i lecę do domu. a, jeszcze dzwonię do mężą i pytam, czy może odebrać Igę.
jeśli pójdę ją odebrać to nie ugotuję obiadu”.
jeśli ja pójdę ją odebrać, to wejdę do domu na 5 minut. nie chcę obiadu, odbierz ją, błagam”.
(na szczęście w międzyczasie pojawia się perspektywa, że Iga jednak z tatą pojedzie).
wpadam do domu, jakoś słabo kalkulowałam, bo wielkiej oszczędności w tym nie ma, 20 minut, to może posiedzę na kanapie i wezmę prysznic, i jeszcze parówki ogarnąć na grilla, bo ognisko na tej wycieczce. może kawę sobie zrobię? nie, już nie zdążę. o rany, jak późno, lecimy.
muszę powiedzieć, że niezabranie Igi na ten wypad to było najlepsze, co mi się mogło przydarzyć. bo mogłam po prostu siedzieć na kamieniu albo uprawiać small talki. w zasadzie prawie jak przerwa i przyjemność, choć nogi bolą niemiłosiernie, a myślami jestem przy piątkowym popołudniu. kiedy to będziemy mieli chill-out, jak zapowiada Maciek.
wracamy do domu dobrze po 20, jak zwykle na ręcznym, Maciek łazi bo kałużach w trampkach, skacze, biega, chowa się, znika. tata i Iga docierają trochę po nas, tata leci robić ciasto, więc zostaję znowu z prysznicami, kolacjami, usypianiem. 

piątek
8:00 - 15:30 praca i tajemnica, która też wymaga pewnej organizacji.
dzieci odbieram biegiem, przed 17, marzę o łóżku, ale nie, najpierw plac zabaw, potem „mamo, chodźmy na lody, plis, plis, plis” (to daleko, znowu górka, ale zbieramy bety i podjeżdżamy autobusem). w końcu, po lodach, domostwo. „mamo, a czy możemy pojechać do centrum handlowego kupić karty piłkarskie za moje kieszonkowe z tego tygodnia?”, o ja pier...e, o niczym innym nie marzę... w końcu Maciek jedzie sam, więc trzeba poszukać gotówki we wszystkich kieszeniach, powtórzyć instrukcję bezpieczeństwa, i trzymać za niego kciuki.

piątek, 18:00. czołgam się. puszczam bajkę (co jest skompliowane, bo akurat spowolnili nam internet z powodu zniezapłaconych rachunków, trzeba znaleźć dysk zewnętrzny, zgrać bajkę, ponegocjować, bo lista możliwości jest krótka. dobrze że prąd jeszcze jest, od poniedziałku nie było kiedy tego załatwić). wchodzę do łóżka i nie mogę się ruszyć. próbuję czytać, ale nic nie rozumiem, bo myśli się kotłują. bo w międzyczasie ten warsztat, i że koleżanka mnie prosiła o coś, ale zapomniałam. i książki miałam zamówić, i mama za tydzień, i do mamy listę zakupów wysłać, i czy ten Maciek da radę, i że on nie ma telefonu, a jak to zrobić, żeby miał, i ciekawe kiedy wróci ojciec, i co to ja muszę w ten weekend.

taaaaaa, weekend. o weekendzie będzie trzecia część tryptyku.

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

codzienność vol. 1

musze to z siebie wyrzucić, bo dawno tego nie grałam. 

macierzyństwo. aktywizm. prawdziwe życie.

6:00 pobudka (odrzuć)

6:30 pobudka (wstaję)

6:30-7:00 odgruzowywanie kuchni tak, żeby pół było czyste i śniadanie było przyjemne, i gotowanie makaronu, bo chleba nie ma. bo nie ogarnęliśmy. ojciec 5 dni zapylał "na foodtrucku" między 10:00 a 20:00 (tak mniej więcej, od zaplecza jest jeszcze zabawniej), matka latała do pracy zarobkowej, potem odbierała dzieci, szła godzinę pod górkę, oglądając kamienie, kałuże, patyczki, docierała do domu, karmiła, bawiła, bajkowała, zasypiała, odbierała 17 telefonów od kolegów "a czy Maciek już poszedł na boisko?" (tak, wiem, to extra, że dzwonią i pytają :) ).
potem spędziła weekend z dziećmi, w sobotę zmieniła plany, bo się okazało, że urodzin z dziećmi nie da się urządzić dokładnie w urodziny, ale tydzień później, bo tylko wtedy dostępna jest tania sala w szkole, więc rozpacz (i dlaczego nie tydzień wcześniej, i co z tego, że za krótkie wyprzedzenie, a w ogóle to dlaczego nie w domu. 20 chłopców. no dlaczego nie?). rozpacz wielokrotna (bo jeszcze dlaczego mój przyjaciel się przeprowadza?), rozładowywanie rozpaczy na matce, psychiczne i fizyczne. no i w tej rozpaczy nie dało się zrealizować spotkania towarzyskiego, po prostu brakło mi energii. w niedzielę matka (głupia!) wymyśliła, że pojedzie na akcję "Turyst(k)a we własnym mieście" (Turist i egen by), no że fajnie, muzea za darmo różne, jedno wymarzone przez dziecko, dziecko co prawda nie chciało wyjść z domu, ale w końcu wyszło. matka zapomniała, że na takich akcjach jest duuuużo ludzi, że oni wszyscy chcą naraz wejść, i że wtedy trudno ogarnąć dwoje dzieci, które idą w przeciwnych kierunkach, i że ta Iga to już taka po prostu dorosła, że ona już ma swoje zdanie, i że ona chce/nie chce, wszystko/nic, idzie/nie idzie, siada, biegnie, kładzie się, udaje psa (tam gdzie prawdopodobieństwo nadepnięcia na dłoń jest naprawdę wysokie), krzyczy, śpiewa. 

to taki weekend, po którym potrzebuję weekendu. albo hibernacji, bo właśnie pan ojciec jednak nam uświadomił, że w sezonie (czyli na oko do końca sierpnia) to weekendy będą właśnie takie. SAMODZIELNE. no więc weekend... ale nieeeee, poniedziałek. no spoko, wyspałam się od tej 21, kiedy padłam na ryj, wstaję i cisnę.

7:00-7:30 budzę, miziam, całuję, przytulam, przenoszę na kanapę. samodzielnie, bo obiecałam jeden dzień wyspania się osobie, kóra w weekendy zapyla (a ja to jednak w soboty bajki i śpię troszeczkę). w jednym łóżku poszło nieźle, jest uśmiech i rozkoszne przeciąganie się. w drugim łóżku nie idzie. kuksańce, krzyki, "nie lubię szkoły", człowiek matka wraca po wielokroć do pokoju (gdzie jest ciężko wejść, bo wczorajsze "nie idę do miasta" było z barykadą meblami i tylko trochę je przesunięto na razie). makaron gotowy, znalazłam też w wózku wczorajszego langosza. 

7:30-8:00 śniadanie i ubieranie. opór czynny i bierny, "mamo, wszystko mnie boli", "jestem śpiący", "nie mam siły". w międzyczasie próbuję ubrać siebie. i robię matpaki bez chleba, co każe mi trochę kombinować. kawa już zimna, o śniadaniu nie marzę. o 8 planowałam wyjść, żeby zdążyć do szkoły, przedszkola i na autobus. nie wyszło oczywiście. Iga wybrała dzisiaj wielbłąda i iguanę, Maciek znalazł iguanę na podłodze, więc ją zabiera, Iga w ryk, Maciek, że to jego, ja że Iga sobie wzięła, Maciek, że przecież leżała na podłodze, Iga że chce iguanę... i tak w kółko. a w ogóle to "mamo, jestem głodnnyyyyyy".

8:00-8:12 tata wychylił się z pieczary, takie były krzyki. więc dalej poszło nieźle, tata tak nie/stety działa, buty, zęby, dzieci na korytarzu, tornister, plecaczek, siata z czapkami, rękawiczkami, ciepłymi kaloszami, ubraniami na deszcz, kombinezonem, kurtką cienką (bo cholera wie, co dzisiaj aura przyniesie), szybko, szybko, ku...a, gdzie mój plecak, zaraz sąsiadka wylezie znowu, że korytarz to nie plac zabaw, telefon, klucze, o, iguana, biorę, chrzanić wielbłąda. biegnę. są na dole, czapka, zapiąć kurtki. 

8:13 "mamooo, dzie jeś wielbłąd?" (ku...a mać! wiedziałam! idiotka!)

8:14 bo krótkich bezcelowych negocjacjach wracam po wielbłąda. "mamo, weź mi przy okazji czapkę! i rękawiczki, bo mi zimno w ręce!" (musicie wiedzieć, że znalezienie dwóch rękawiczek Maćka to jest koszmar. ale jedną widziałam rano w plecaku, to spróbuję znaleźć tylko jedną). wiedziałam, że kurtka jednak miała być jeszcze zimowa. bo rano. bo zimno. cholera.

8:15 poszło! szybko poszło. wracam. rozdaję fanty. idziemy. 

8:15 i 15 sekund "mamo, zimnoooo mi". Maciek. stoi. nie idzie.

8:15 i 45 sekund (jednak idzie)

8:16 (znowu stoi) "mamoooooo, zimnooooo". w tym czasie Iga wybiega na ulicę oczywiście, bo ona akurat idzie. 

8:17 (idzie, wkurzony, bo go poganiam)

8:19 Maciek bierze ode mnie mojego banana, bo nagle ma na niego ochotę. mówię, że mój, ale on musi, bo taki głodny, otwiera i oddaje, więc teraz jeszcze mam otwartego banana, którego już nie włożę do kieszeni ani do plecaka. spokoooo. idziemy. 

8:23 zobaczył kolegów na boisku, leciii, w biegu krzyczy "paaaaa". zgadnijcie, co? Iga też leci. no więc ja ten mój plecak, jej plecak, wielka siata ze wszystkim (w której już oczywiście jest już też wielbłąd i iguana, wcale niemałe) no i też lecę. łapię. zaganiam. że do przedszkola, autobus. błagam. 

8:25 patrzę na zegarek, o fu.k, łapię Igę na ręce i lecę, jeszcze jakieś 500 metrów do przedszkola. wózka nie wzięłam, bo mi ostatnio bardziej przeszkadza niż pomaga. teraz by pomógł, no ale nie mam. przecież się nie wrócę. 

8:28 wpadam, spocona, zdyszana. wchodzimy, rzucam banana, rozbieram się do t-shirtu, bo umrę. Iga "mammooo, ja nie cię iść do psiedśkolaaaaaa" i w płacz. powtarzam "zdążę na ten autobus, zdażę, a co tam, najwyżej nie zdążę, tylko spokój". więc uśmiech, przytulanie, rozbieranie, odstawianie kaloszy na półkę z kaloszami, ubrań przeciwdeszczowych na wieszak w przedpokoju, matpaki do lodówki, butelki do pudełka z butelkami, kurtki na wieszak zwykły, rękawiczek i czapek na półkę nr 1, plecaczka na wieszak plecaczkowy, polara i gaci na półkę nr 2, zdjąć buty, pod półkę, założyć kapcie. buziaki i przytulaki, Iga, że nie chce do przedszkola, pani przejmuje, zaraz mogę wyjść, tylko jeszcze założę bluzę, płaszcz, zasznuruję buty, założę plecak, o ja prdle, minuta do autobusu, biegnę pod górkę, pot biegnie w dół. zaklinam "spóźnij się dzisiaj! błagam! zawsze jesteś na czas, jak ja mam obsuwę, zrób to dla mnie dzisiaj!". udało się. spóźnił się prawie 10 minut, więc będzie ciasno.

8:50 docieram na przystanek docelowy, muszę do sklepu, bo śniadanie, o 9:00 zaczynam pracę z chłopcem, więc znowu marszobieg pod górkę, z bagietką w ręce.  

9:03 chłopiec się spóźnia, dojadam bagietkę. 

9:20-10:30 pracuję z chłopcem. w międzyczasie ustalam, że dzisiaj zmiana godzin, bo muszę iść na zebranie pogadać o chłopcu. zapisujemy, kombinujemy.

10:40 idę pracować z dziewczynką. 

10:41 wracam pracować z chłopcem, bo dziewczynka jeszcze nie przyszła. dzieci jedzą, więc i ja coś jem. śniadanie. 

11:30 idę pracować z dziewczynką.

12:30 idę na przerwę. dzwonię do męża i przypominam o rachunkach za prąd i o fanpejdżu foodtrucka. odpisuję na dwa mejle. przygotowuję materiał na spotkanie na 13:00 i ogarniam myśli. też mi przerwa, pfffff. 

13:00 spotkanie. trudne. dyskusja "specjalne potrzeby jednego dziecka versus dziecko jako część grupy i my mamy takie standardy" oraz "opieka versus budowanie relacji" oraz "zjadł dzisiaj dwie kromki i zrobił dwie kupy versus pierwszy raz bawił się piaskiem, skakał po kałuży, bardzo cieszył się w sali gimnastycznej, ale nie miał ochoty wyklejać motylka" 

14:00 idę pracować z dziewczynką, na dworze.

15:00 wracam do chłopca. bo spotkanie o 13:00 poszatkowało dzień. 

15:30 kończę pracę z dziećmi, siadam przy komputerze, żeby robić swoje rzeczy, bo w domu nie ma szans. trochę nielegal, ale trudno.

15:30-17:00 odpisuję na mejle w sprawie współpracy z portalem parentingowym (że pierwszy artykuł to ja może jednak w maju), odrzucenia propozycji pisania pracy licencjackiej po norwesku (że dziękuję i że to mało legalne jednak), projektu "Mamy piszą książkę" (że info zwrotna dotarła, poprawki dziś/jutro, oraz kolejne artykuły). promuję warsztaty z Pozytywnej Dyscypliny z elementami Self-Reg, które współorganizuję w Oslo w 17 grupach polonijnych. trochę gadam z trenerką od warsztatów, co zrobimy, jak się grupa nie zbierze, sprawdzam pociągi i samoloty. miałam pisać teksty, ale nie zdążę. 

17:00-18:30 wracam z pracy, po drodze zakupy, rozmawiam z przyjaciółką, dostaję i daję morze wsparcia. lubię jechać autobusem z pracy, 10 minut, zawsze przyjemne. spotykam rodzinę, dzisiaj podwózka foodtruckiem, luksus. trochę gadamy, trochę ogarniamy, jemy pizzę.

18:30 lecę z ciuchami po dzieciach (uprzednio wysortowanymi) przez całe osiedle, bo jeden dobry człowiek chce je zabrać do Sudanu. ekstra inicjatywa, chcę się włączyć.

19:15-19:30 wracam. próbuję wyregulować organizm, bo darłam pod górkę przez 15 minut. trochę zagaduję dzieci. oddaję pole do popisu ojcu i oznajmiam, że mam robotę. przypominam, że na drzwiach wisi nasz plan dnia i że się go trzymamy. 

19:30-22:00 robię przelewy. znaczy chcę, ale nie mam numeru konta. szukam umowy, ostatnio ją uporządkowałam do segregatora. kurna, gdzie ten segregator (na pufie pod ciuchami).  piszę mejla z przeprosinami za opóźniony przelew. rozmawiam z ekspertką Self-Reg, i znowu sprawdzam, ile kosztuje kurs, i jak się ma dolar kanadyjski do korony norweskiej. marzę o tym kursie, bardzo. rozmawiam z potencjalną nową księgową dla foodtrucka. rozmawiam z osobą, która robi część przedszkolnego słownika polsko-norweskiego, który robimy w grupie "Pracujemy w norweskim przedszkolu", którą zarządzam. słownikiem też. sprawdzamy plik. rozmawiamy o poprawkach. trochę siedzę na fb i przeklinam, co z tą Polską. piszę info o foodtrucku po polsku i norwesku, bo impreza wkrótce i potrzebują. odpisuję, że salę wynajmujemy na te urodziny, i czy się zgodzą na foodtrucka na terenie szkoły. dobrze, że już wysłałam opis warsztatów na obóz feministyczny, jakimś totalnym ostatnim wysiłkiem wczoraj w nocy. a nie, to było przedwczoraj. spoko, że dzisiaj nie musiałam odbierać dzieci. i że była podwózka. 

piszę bloga, bo muszę to komuś opowiedzieć. 

22:00 może coś obejrzymy? poskładamy pranie w międzyczasie i rozwiesimy to z pralki. 
i ten prąd, cholera. 

środa, 10 stycznia 2018

czym to grozi?

dzisiaj powiem Wam, czym to grozi, to całe wychowywanie dzieci z szacunkiem, skupianie się na relacji, niekończący się dialog, to słynne "bezstresowe" wychowanie (uwaga, to był sarkazm, na wypadek, gdyby ktoś się nie zorientował/a). no bo jest nieco niebezpiecznie. trzeba myśleć, uważać, reflektować. te całe rodzicielstwa bliskości, porozumienia bez przemocy, pozytywne dyscypliny i self-regi, i może jeszcze dobre relacje... "a mój ojciec dawał mi klapsy i wyszedłem na ludzi". "jak się nie huknie, to nie posłucha, no nie da rady". "co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie". "jakoś nie działają te twoje metody, co on tak wrzeszczy". "taki jesteś niegrzeczny, zaraz cię zabiorę". brzmi znajomo? 

pomyślałam, że opowiem na przykładach o tym, jak bardzo te moje metody niby nie działają. opowieść dotyczy mojego Maćka, lat 8,5. chłopca, który zmaga się z atakami złości i kontrolą impulsów, i z którym pracujemy na różne sposoby - w terapii (która właściwie jest terapią rodzinną), ze szkołą, z doradczynią rodzinną, czytając mądre książki, konsultując, zapisując się na kursy online i fajne grupy na fb, no i sami na co dzień. i czasem przychodzi taki moment jak ten: 

* jesteśmy razem na dworze. bawimy się w śniegu, kiedy na horyzoncie pojawia się na dzielnicowy "pan z colą". niestety coś mu przeszkadza w gardle (przypadłość równie charakterystyczna jak rzeczona cola), pan zatrzymuje się i usiłuje gardło na wiele sposobów oczyścić, wydając przy tym trudne do zniesienia dźwięki. z całym szacunkiem dla pana, coli i gardła, robi mi się źle, i robię miny. i wtedy mój syn mówi: 
- mamo, nie zwracaj na to uwagi. pomyśl o czymś przyjemnym, co najbardziej lubisz. no co lubisz najbardziej?
- plażę...
- no, to pomyśl o plaży, i wyobraź sobie, że tam jesteś. (po chwili) powtarzaj sobie tak cichutko 'plaża, plaża, plaża'.
tak uczyniłam. trochę pomogło. 

* sylwester. prawie wieczór. dużo śniegu, więc wychodzimy na chwilę na dwór, choć siostra zmęczona. ale ja tracę czasem instynkt samozachowawczy. po chwili Maciek biegnie po sanki. jedne są Igi ("to moja sankaaaa!"), z jakiegoś powodu stały sie niezwykle atrakcyjne dla brata. więc tzw. larmo przez 20 minut, Iga nie chce zejść z sanek, płacze, Maciek chce te same sanki, jęczy (sorry, nie znalazłam łagodnego określenia na oddanie charakteru tego dźwięku), ja próbuję negocjować, właścicielka sanek na wszystko mówi nie, w końcu wymiękam, biorę Igę na ręce, ruszam do domu i dodaję: 
"to pozjeżdżaj sobie teraz na tych jej sankach i przyjdź do domu, ja już z nią idę"
aż tu nagle:
"Iga, rozumiem, że nie chcesz, żebym zjeżdżał na twoich sankach, i szanuję to. nie będę na nich jeździł, też idę do domu".
padam z wrażenia, choć oczywiście jednocześnie cedzę w myślach "to o co, k..., tak dokładnie była ta awantura?" 

* ostatnio Maciek włącza się w wychowanie Igi, co bywa trudne. zwłaszcza, że czasem proponuje zgoła inne rozwiązanie sytuacji niż to zaproponowane przez nas przed sekundą. no więc czasem reagujemy w stylu:
- Maciek, proszę, nie włączaj się w to. to rodzice decydują i już powiedzieliśmy Idze, co robimy itp. 
- no nieee... ja tylko chcę pomóc, a wy tego nie akceptujecie!!! to nie fair! ciągle mi mówicie, że mam się nie włączać, a ja tylko chcę pooomóóóc. 
- eeeee... przepraszam...

* dzisiaj, wieczór. kolacja, Iga skończyła, odeszła, Maciek zaczął ją gonić, wpadli na tatę, w drodze powrotnej Iga spadła i huknęła głową w podłogę. ja już ciśnienie pod sufitem, co zresztą jest moją charakterystyczną cechą wieczorami, wracamy do stołu, i mówię:
- mamy zasadę, że siedzimy przy stole przy jedzeniu, a ty odszedłeś i szalejecie z Igą, no i ona się uderzyła w głowę. to oczywiście nie jest twoja wina, ale zależy mi, żebyśmy siedzieli przy stole do końca kolacji.
- rozumiem to, co mówisz, ale wydaje mi się, że tego, że to nie moja wina, nie powiedziałaś szczerze (!!!).
- yyyyy... no tak, to mogło trochę tak zabrzmieć. chodziło mi o ten ciąg zdarzeń, ale naprawdę uważam, że to nie jest twoja wina, że ona się walnęła w głowę. teraz mi wierzysz? 
- teraz tak. 

* Maciek dużo mówi o swoich uczuciach, np. 
- jestem strasznie wściekły!!!
- zdenerwowałem się.
- przepraszam, że tak do ciebie powiedziałem, ale wiesz... czasem nie umiem się kontrolować.
- przepraszam, że krzyczałem. ale to jest takie trudne, żeby się powstrzymać. ja jestem dopiero dzieckiem i się uczę. 
- (w reakcji na moje przeprosiny za krzyk) rozumiem mamo, nie szkodzi. ja wiem, jak to jest, jak człowiek się nie może powstrzymać.  
- stop, tato, stop! musimy/muszę trochę pooddychać/policzyć do 10/wyjść na chwilę, bo się nakręcamy. 
- wiem, że nieładnie zrobiłem. ale wiesz, byłem taki podekscytowany tą grą.


* telefon ze szkoły:
- umówiłam się z Maćkiem, że zadzwonię do ciebie z dobrymi wiadomościami. chciałam go pochwalić, bo świetnie dzisiaj pracował, mimo, że na początku było mu bardzo trudno się zabrać. i zaczęliśmy dzisiaj serię zajęć dot. umiejętności społecznych, mówiliśmy o samokontroli. Maciek bardzo dużo wiedział na ten temat, i sporo mówił, świetny wkład. 
- to super, my dużo o tym rozmawiamy w domu.
- tak, to widać. 
:) 
później podpytujemy Maćka i dopowiada:
- tak, od taty powiedziałem, że trzeba pomyśleć, zanim się coś powie, jak się zezłości, a nie od razu mówić. a od mamy powiedziałem, że [aaaaa, nie pamiętam, a bohater już śpi, jutro dopiszę, w każdym razie coś w klimacie].

* wracamy wieczorem po treningu, jest 20. Maciek chciałby jeszcze pograć, no ale za późno. wściekły. krzyczy, płacze, prosi, krzyczy. 
- to nie fair! nie będę jadł. nie pójdę pod prysznic. jesteś niemiła, nie będę cię słuchał. będę tu siedział cały czas. nie idę spać. 
powiedziałam już parę razy, która godzina i czemu się nie da. nie ma co strzępić języka. zaproponowałam krótką bajkę na dobranoc. nie. postanawiam przeczekać. mówię "rozumiem, że jesteś strasznie zły teraz, bo chciałeś pograć". czekam. czekam. 
- mogę coś zjeść. ale na pewno nie pójdę pod prysznic. 
podaję bagietkę. czekam. czekam. rozmowa na inny temat. czekam. odtajało. i nagle:
- mamo, rozumiem, że nie mogę dzisiaj grać, bo już jest bardzo późno. ale tak bardzo chciałem, dlatego krzyczałem. 

* dzisiaj zauważyłam, że momentami głaszcze nas po głowie, kiedy siedzimy razem przy stole, tak wspierająco i z miłością, tak jak my głaszczemy nasze dzieci. 

no i tak. 
wszystko to momenty z dwóch ostatnich tygodni.
momenty wyjątkowe, niezwykłe chwile wśród wielu krzyków, wybuchów, warków, zniecierpliwień, jęków i niezadowolenia. 
to nic. 
idziemy do przodu i to się liczy. 
w dobrą stronę.



sobota, 6 stycznia 2018

na nowy rok

bardzo, bardzo chciałabym pisać częściej. głowa pęka mi od nadmiaru pomysłów i opowieści, rzeczy, którymi chcę się dzielić z innymi, koncepcji na ukierunkowanie bloga, języków, w których mogłabym go pisać (tak, tak, szykuję się psychicznie do napisania pierwszego posta po norwesku). 

ten rok był dla nas straszny, ale też w jakimś sensie przełomowy. o niektórych rzeczach niebawem opowiem, o innych nie opowiem nigdy. od kiedy w lutym napisałam o męczącym mnie życiu, było coraz gorzej. nadmiar wyzwań, problemów, nieplanowanych sytuacji, nieprzewidzianych komplikacji, niedobór spokoju, zdrowia, kasy, pracy, serotoniny. skończyłam ten rok z poczuciem, że oba limity wykorzystaliśmy na lata. i że już naprawdę czas, żeby zaczęło nam się układać. bo na razie to mamy zdrowe dzieci i to jest jasny punkt życiorysu, wokół którego kręcimy się jako rodzina. 

od 2-3 miesięcy przemy jednak do przodu, pomalutku, ale do przodu. trochę dzięki pracy z własnym nastawieniem, trochę dzięki przypadkowi, trochę dzięki chemii (tej w mózgu), trochę dzięki internetowi, trochę dzięki nowej, dobrej pracy, trochę dzięki znajomym, przyjaciółkom, przyjaciołom, bardzo dzięki dzieciom i sobie nawzajem. 

postanowiłam więc pisać w tym roku również o fajnych rzeczach ;) 

np. o mojej super pracy, którą opisałam krótko tutaj, i która jest tak znakomita, jak się spodziewałam (no może pensja jest trochę mniej znakomita niż przysłowiowego hydraulika, ale chwilowo charakter pracy mi to wynagradza). pracuję ze świetnymi dziećmi, które są jakoś niezwykłe i mają tzw. specjalne potrzeby, ale dla mnie są po prostu dziećmi. mają imię, lubią różne aktywności, zabawy, bajki, huśtawkę. są ludźmi. widzę, jak mocno zmieniło się moje podejście do pracy z osobami z zaburzeniami rozwojowymi dzięki pracy tutaj, dzięki rozmowom, i pewnie też dzięki edukacji antydyskryminacyjnej, z której wyrastam. tutaj każdą rozmowę, dokument, opinię dotyczący dziecka zaczyna się od tego, jakie ono ma zasoby, jakie jest świetne, słodkie, jak fajnie reaguje na to czy na tamto, jak się zachowuje, uśmiecha, co lubi, co ostatnio osiągnęło, a nad czym jeszcze pracujemy. bardzo subtelny język, bardzo pozytywny i ostrożny. nie słychać etykietek i tekstów, że ktoś jest trudny. 

dużo pracuję sama, choć cały czas między ludźmi, i to mi bardzo odpowiada. napisałam już dwa plany pracy i one były dobre, zarówno merytorycznie, jak i językowo. mój mózg, a przynajmniej ta jego część, w której gromadzę norweskie słownictwo, zamienił się w gąbkę, chłonę, zapamiętuję, używam, zapisuję, sprawdzam, odtwarzam, niesamowite. czuję się już w norweskim niezwykle swobodnie, nawet zaczęłam rozumieć niektóre osoby mówiące dialektem, a to jest wyzwanie ;) a merytorycznie - jestem w siódmym niebie, psychologia i pedagogika, podlane równościowym sosem, pięknie po prostu. odkrywam różnice kulturowe, np. funkcjonowanie takich pojęć jak zdolności przedjęzykowe (førspråklige ferdigheter) czy okno tolerancji (toleransevinduet), których nie spotkałam uprzednio w polskiej literaturze, a próby ustalenia, co to dokładnie wykazały, że takiego pojęcia u nas nie ma. co jest fascynujące, choć też trochę przerażające. 

pisałam ostatnio, że czuję się spełniona i doceniona, i zdecydowanie tak jest. znowu jestem ekspertką. nie boję się tego powiedzieć, uwielbiam tę rolę. pamiętam, kiedy w trakcie różnych naszych zmagań z polityką równości płci moja koleżanka M. powiedziała, że dopóki my same nie będziemy nazywać siebie ekspertkami, dopóty inni także nie będą nas tak nazywać i traktować. więc robię to. przychodzę i daję z siebie wszystko. rozwijam i poszerzam wiedzę (ostatnio o muzykoterapii). dużo czytam. jestem uważna i daję informację zwrotną tam, gdzie inne dorosłe osoby - przez nieuwagę albo bezmyślność, sorry - robią rzeczy, które działają na niekorzyść "moich" dzieci. doceniam wysiłek i kompetencje innych osób. angażuję się na 100%. wspieram rodziców, informacyjnie i emocjonalnie. kocham swoją robotę. 

a poza tym: mam świetne dzieci w domu, o których trochę niedługo opowiem. uczę się zarządzać finansami i pokonywać długi z finansowym ninją, uczę się Pozytywnej Dyscypliny i Self-Reg, żeby nam i naszym dzieciom było lepiej, rozwijam grupę na fb pn. "Pracujemy w norweskim przedszkolu" i próbuję czytać norweską literaturę o różnorodności i dyskursie płci w przedszkolu. piorę, wieszam, składam, wycieram, myję, tulę, śpiewam, układam puzzle, gram w Fifę, czyszczę, pakuję, czytam, "śmiecham się". 
kocham. żyję. 

a teraz idę dalej czytać "Białe" Ilony Wiśniewskiej, znakomity reportaż o Spitsbergenie, polecam :)