środa, 25 kwietnia 2018

codzienność, vol. 3

obiecałam tryptyk i słów parę o tzw. weekendzie. 

weekend to 48h spędzonych ze słodkimi skarbami, niestety w roli samodzielnej rodzicielki. nie ma nic wspólnego z odpoczynkiem. 

weekend to wstawanie o 8, bo jacyś ludzie wchodzą ci na głowę. dosłownie. albo skaczą. 

to nieustające negocjacje na temat sposobu spędzania tzw. wolnego czasu. one nigdy, naprawdę nigdy nie chcą robić tego samego, te dzieci. starszak, kiedy proponuję coś innego niż granie na plejstejszyn/telefonie albo jedzenie czekolady/lodów, mówi nie. nie i nie. nie chcę wychodzić, bo jestem zmęczony. nie chcę iść na trening, chociaż wcześniej chciałem, bo mi ciężko ubrać skarpetkę. nie chcę iść do lasu, bo mrówki. nie chcę grać w planszówki albo karcianki, bo nie. nie chcę czytać, rysować, malować, rozmawiać. nie, nie, nie. 

człowiek rodzic żyje też w weekend w nieustannym dylemacie pt. ile czasu dzieci mogą spędzić przed ekranami (i dlaczego tak mało ;) ). czy mieć więcej czasu dla siebie, ale złamać te straszne zasady krążące w internecie, których - jak podejrzewam - niewiele osób przestrzega, ale nikt się nie przyznaje (typu pół godziny dziennie, a w weekend max godzina. nawiasem mówiąc, trzymanie się takich zaleceń czasem totalnie mija się z celem. przecież zanim to dziecko odpali grę, ustawi np. skład drużyny, wybierze wszystkie opcje, to już mogłoby kończyć). czy może spędzić czas na nieustannym zabawianiu potomstwa. po tym tygodniu, co to go opisałam w poprzednim poście. absolutnie wyczerpującym. 

więc walczę, o każdą sekundkę dla siebie. o kawę w łóżku. o jedną stronę książki. o 5 minut na balkonie, w słońcu. pokornie przyjmuję kolejne miejsca z bałaganem, który jest kosztem zostawienia dziecka na chwilę samego. 

kolejny dylemat - być w domu i okolicach czy się wypuścić "na miasto". czasem to robię, ale to strasznie dużo kosztuje, miasto nie jest bezpieczne, dzieci biegają w dwie różne strony, ciągle chcą coś jeść, nie chcą wracać, chcą iść w inną stronę, kładą się na ziemi, siadają na schodach itp. po takich wyjściach wracam totalnie wyczerpana. no ale w domu nudno, w lesie mrówki, to może na boisko. ale Iga nie chce, ona chce do lasu. to może do znajomych dziewczynek, ale Maciek nie chce. 

i jeszcze jeden - sprzątać czy odpoczywać. nadrabiać zaległości? po takim tygodniu jak ostatni wszędzie piętrzą się przedmioty. duuuużo przedmiotów. na podłodze jest dużo piasku i kamyków. papiery. ubrania. no więc w ostatni weekend złożyłam chyba 4 prania, odkurzałam ze 3 razy, podniosłam 200 tysięcy rzeczy z podłogi. naprawdę ten kamień Syzyfa to był pikuś. pan pikuś.  karmiłam, przewijałam, odbierałam z treningu (przez 3 godziny, człowiek piłkarz po treningu nie schodzi tak po prostu z boiska, nawet jeśli dwie godziny wcześniej nie chciał na niego iść), oglądałam konie i kury, robiłam zakupy, grałam w piłkę, zbierałam zabawki, prałam, ładowałam zmywarę. sporo sprzątałam, ale, szczerze mówiąc, w niedzielę wieczorem nie było po tym śladu. gdzieś czytałam, że sprzątanie przy dzieciach jest jak mycie zębów i jedzenie czekolady w tym samym czasie. bardzo celne. 

dylemat numer tysiąc pięśset sto dziewięćset: być w domu czy wyjść z domu. pogoda taka ładna, dzieci muszą być na dworze, o jakie to ważne i wspaniałe, a w Norwegii to już w ogóle koniecznie, do lasu, ogniska, grille i inne takie (kultura placzabawów, jak mówi Maciek, jest tutaj słabo rozwinięta, trudno wejść w piaskownicowy konflikt). w niedzielę nie dałam rady. słońce, ciepło, do lasu, może tak, może nie, wyszłam... na balkon. starając się zagłuszyć poczucie winy lodami, miseczkami z wodą i opowiadaniem, jak tu przyjemnie w tym słońcu. 

wspaniały weekend. tylko czemu ja taka styrana, przecież wolne było.
i gdzie jest moje prawdziwe wolne? 

w nagrodę za weekendy kupiłam sobie dzisiaj książkę pt. La mamma bæsje i fred! ("Pozwól mamie w spokoju zrobić kupę!"), podobno można zdjąć sobie z ramion różne rzeczy oraz głośnym śmiechem obudzić dziecko. będę sobie czytać w kiblu ;) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz