poniedziałek, 16 kwietnia 2018

codzienność vol. 1

musze to z siebie wyrzucić, bo dawno tego nie grałam. 

macierzyństwo. aktywizm. prawdziwe życie.

6:00 pobudka (odrzuć)

6:30 pobudka (wstaję)

6:30-7:00 odgruzowywanie kuchni tak, żeby pół było czyste i śniadanie było przyjemne, i gotowanie makaronu, bo chleba nie ma. bo nie ogarnęliśmy. ojciec 5 dni zapylał "na foodtrucku" między 10:00 a 20:00 (tak mniej więcej, od zaplecza jest jeszcze zabawniej), matka latała do pracy zarobkowej, potem odbierała dzieci, szła godzinę pod górkę, oglądając kamienie, kałuże, patyczki, docierała do domu, karmiła, bawiła, bajkowała, zasypiała, odbierała 17 telefonów od kolegów "a czy Maciek już poszedł na boisko?" (tak, wiem, to extra, że dzwonią i pytają :) ).
potem spędziła weekend z dziećmi, w sobotę zmieniła plany, bo się okazało, że urodzin z dziećmi nie da się urządzić dokładnie w urodziny, ale tydzień później, bo tylko wtedy dostępna jest tania sala w szkole, więc rozpacz (i dlaczego nie tydzień wcześniej, i co z tego, że za krótkie wyprzedzenie, a w ogóle to dlaczego nie w domu. 20 chłopców. no dlaczego nie?). rozpacz wielokrotna (bo jeszcze dlaczego mój przyjaciel się przeprowadza?), rozładowywanie rozpaczy na matce, psychiczne i fizyczne. no i w tej rozpaczy nie dało się zrealizować spotkania towarzyskiego, po prostu brakło mi energii. w niedzielę matka (głupia!) wymyśliła, że pojedzie na akcję "Turyst(k)a we własnym mieście" (Turist i egen by), no że fajnie, muzea za darmo różne, jedno wymarzone przez dziecko, dziecko co prawda nie chciało wyjść z domu, ale w końcu wyszło. matka zapomniała, że na takich akcjach jest duuuużo ludzi, że oni wszyscy chcą naraz wejść, i że wtedy trudno ogarnąć dwoje dzieci, które idą w przeciwnych kierunkach, i że ta Iga to już taka po prostu dorosła, że ona już ma swoje zdanie, i że ona chce/nie chce, wszystko/nic, idzie/nie idzie, siada, biegnie, kładzie się, udaje psa (tam gdzie prawdopodobieństwo nadepnięcia na dłoń jest naprawdę wysokie), krzyczy, śpiewa. 

to taki weekend, po którym potrzebuję weekendu. albo hibernacji, bo właśnie pan ojciec jednak nam uświadomił, że w sezonie (czyli na oko do końca sierpnia) to weekendy będą właśnie takie. SAMODZIELNE. no więc weekend... ale nieeeee, poniedziałek. no spoko, wyspałam się od tej 21, kiedy padłam na ryj, wstaję i cisnę.

7:00-7:30 budzę, miziam, całuję, przytulam, przenoszę na kanapę. samodzielnie, bo obiecałam jeden dzień wyspania się osobie, kóra w weekendy zapyla (a ja to jednak w soboty bajki i śpię troszeczkę). w jednym łóżku poszło nieźle, jest uśmiech i rozkoszne przeciąganie się. w drugim łóżku nie idzie. kuksańce, krzyki, "nie lubię szkoły", człowiek matka wraca po wielokroć do pokoju (gdzie jest ciężko wejść, bo wczorajsze "nie idę do miasta" było z barykadą meblami i tylko trochę je przesunięto na razie). makaron gotowy, znalazłam też w wózku wczorajszego langosza. 

7:30-8:00 śniadanie i ubieranie. opór czynny i bierny, "mamo, wszystko mnie boli", "jestem śpiący", "nie mam siły". w międzyczasie próbuję ubrać siebie. i robię matpaki bez chleba, co każe mi trochę kombinować. kawa już zimna, o śniadaniu nie marzę. o 8 planowałam wyjść, żeby zdążyć do szkoły, przedszkola i na autobus. nie wyszło oczywiście. Iga wybrała dzisiaj wielbłąda i iguanę, Maciek znalazł iguanę na podłodze, więc ją zabiera, Iga w ryk, Maciek, że to jego, ja że Iga sobie wzięła, Maciek, że przecież leżała na podłodze, Iga że chce iguanę... i tak w kółko. a w ogóle to "mamo, jestem głodnnyyyyyy".

8:00-8:12 tata wychylił się z pieczary, takie były krzyki. więc dalej poszło nieźle, tata tak nie/stety działa, buty, zęby, dzieci na korytarzu, tornister, plecaczek, siata z czapkami, rękawiczkami, ciepłymi kaloszami, ubraniami na deszcz, kombinezonem, kurtką cienką (bo cholera wie, co dzisiaj aura przyniesie), szybko, szybko, ku...a, gdzie mój plecak, zaraz sąsiadka wylezie znowu, że korytarz to nie plac zabaw, telefon, klucze, o, iguana, biorę, chrzanić wielbłąda. biegnę. są na dole, czapka, zapiąć kurtki. 

8:13 "mamooo, dzie jeś wielbłąd?" (ku...a mać! wiedziałam! idiotka!)

8:14 bo krótkich bezcelowych negocjacjach wracam po wielbłąda. "mamo, weź mi przy okazji czapkę! i rękawiczki, bo mi zimno w ręce!" (musicie wiedzieć, że znalezienie dwóch rękawiczek Maćka to jest koszmar. ale jedną widziałam rano w plecaku, to spróbuję znaleźć tylko jedną). wiedziałam, że kurtka jednak miała być jeszcze zimowa. bo rano. bo zimno. cholera.

8:15 poszło! szybko poszło. wracam. rozdaję fanty. idziemy. 

8:15 i 15 sekund "mamo, zimnoooo mi". Maciek. stoi. nie idzie.

8:15 i 45 sekund (jednak idzie)

8:16 (znowu stoi) "mamoooooo, zimnooooo". w tym czasie Iga wybiega na ulicę oczywiście, bo ona akurat idzie. 

8:17 (idzie, wkurzony, bo go poganiam)

8:19 Maciek bierze ode mnie mojego banana, bo nagle ma na niego ochotę. mówię, że mój, ale on musi, bo taki głodny, otwiera i oddaje, więc teraz jeszcze mam otwartego banana, którego już nie włożę do kieszeni ani do plecaka. spokoooo. idziemy. 

8:23 zobaczył kolegów na boisku, leciii, w biegu krzyczy "paaaaa". zgadnijcie, co? Iga też leci. no więc ja ten mój plecak, jej plecak, wielka siata ze wszystkim (w której już oczywiście jest już też wielbłąd i iguana, wcale niemałe) no i też lecę. łapię. zaganiam. że do przedszkola, autobus. błagam. 

8:25 patrzę na zegarek, o fu.k, łapię Igę na ręce i lecę, jeszcze jakieś 500 metrów do przedszkola. wózka nie wzięłam, bo mi ostatnio bardziej przeszkadza niż pomaga. teraz by pomógł, no ale nie mam. przecież się nie wrócę. 

8:28 wpadam, spocona, zdyszana. wchodzimy, rzucam banana, rozbieram się do t-shirtu, bo umrę. Iga "mammooo, ja nie cię iść do psiedśkolaaaaaa" i w płacz. powtarzam "zdążę na ten autobus, zdażę, a co tam, najwyżej nie zdążę, tylko spokój". więc uśmiech, przytulanie, rozbieranie, odstawianie kaloszy na półkę z kaloszami, ubrań przeciwdeszczowych na wieszak w przedpokoju, matpaki do lodówki, butelki do pudełka z butelkami, kurtki na wieszak zwykły, rękawiczek i czapek na półkę nr 1, plecaczka na wieszak plecaczkowy, polara i gaci na półkę nr 2, zdjąć buty, pod półkę, założyć kapcie. buziaki i przytulaki, Iga, że nie chce do przedszkola, pani przejmuje, zaraz mogę wyjść, tylko jeszcze założę bluzę, płaszcz, zasznuruję buty, założę plecak, o ja prdle, minuta do autobusu, biegnę pod górkę, pot biegnie w dół. zaklinam "spóźnij się dzisiaj! błagam! zawsze jesteś na czas, jak ja mam obsuwę, zrób to dla mnie dzisiaj!". udało się. spóźnił się prawie 10 minut, więc będzie ciasno.

8:50 docieram na przystanek docelowy, muszę do sklepu, bo śniadanie, o 9:00 zaczynam pracę z chłopcem, więc znowu marszobieg pod górkę, z bagietką w ręce.  

9:03 chłopiec się spóźnia, dojadam bagietkę. 

9:20-10:30 pracuję z chłopcem. w międzyczasie ustalam, że dzisiaj zmiana godzin, bo muszę iść na zebranie pogadać o chłopcu. zapisujemy, kombinujemy.

10:40 idę pracować z dziewczynką. 

10:41 wracam pracować z chłopcem, bo dziewczynka jeszcze nie przyszła. dzieci jedzą, więc i ja coś jem. śniadanie. 

11:30 idę pracować z dziewczynką.

12:30 idę na przerwę. dzwonię do męża i przypominam o rachunkach za prąd i o fanpejdżu foodtrucka. odpisuję na dwa mejle. przygotowuję materiał na spotkanie na 13:00 i ogarniam myśli. też mi przerwa, pfffff. 

13:00 spotkanie. trudne. dyskusja "specjalne potrzeby jednego dziecka versus dziecko jako część grupy i my mamy takie standardy" oraz "opieka versus budowanie relacji" oraz "zjadł dzisiaj dwie kromki i zrobił dwie kupy versus pierwszy raz bawił się piaskiem, skakał po kałuży, bardzo cieszył się w sali gimnastycznej, ale nie miał ochoty wyklejać motylka" 

14:00 idę pracować z dziewczynką, na dworze.

15:00 wracam do chłopca. bo spotkanie o 13:00 poszatkowało dzień. 

15:30 kończę pracę z dziećmi, siadam przy komputerze, żeby robić swoje rzeczy, bo w domu nie ma szans. trochę nielegal, ale trudno.

15:30-17:00 odpisuję na mejle w sprawie współpracy z portalem parentingowym (że pierwszy artykuł to ja może jednak w maju), odrzucenia propozycji pisania pracy licencjackiej po norwesku (że dziękuję i że to mało legalne jednak), projektu "Mamy piszą książkę" (że info zwrotna dotarła, poprawki dziś/jutro, oraz kolejne artykuły). promuję warsztaty z Pozytywnej Dyscypliny z elementami Self-Reg, które współorganizuję w Oslo w 17 grupach polonijnych. trochę gadam z trenerką od warsztatów, co zrobimy, jak się grupa nie zbierze, sprawdzam pociągi i samoloty. miałam pisać teksty, ale nie zdążę. 

17:00-18:30 wracam z pracy, po drodze zakupy, rozmawiam z przyjaciółką, dostaję i daję morze wsparcia. lubię jechać autobusem z pracy, 10 minut, zawsze przyjemne. spotykam rodzinę, dzisiaj podwózka foodtruckiem, luksus. trochę gadamy, trochę ogarniamy, jemy pizzę.

18:30 lecę z ciuchami po dzieciach (uprzednio wysortowanymi) przez całe osiedle, bo jeden dobry człowiek chce je zabrać do Sudanu. ekstra inicjatywa, chcę się włączyć.

19:15-19:30 wracam. próbuję wyregulować organizm, bo darłam pod górkę przez 15 minut. trochę zagaduję dzieci. oddaję pole do popisu ojcu i oznajmiam, że mam robotę. przypominam, że na drzwiach wisi nasz plan dnia i że się go trzymamy. 

19:30-22:00 robię przelewy. znaczy chcę, ale nie mam numeru konta. szukam umowy, ostatnio ją uporządkowałam do segregatora. kurna, gdzie ten segregator (na pufie pod ciuchami).  piszę mejla z przeprosinami za opóźniony przelew. rozmawiam z ekspertką Self-Reg, i znowu sprawdzam, ile kosztuje kurs, i jak się ma dolar kanadyjski do korony norweskiej. marzę o tym kursie, bardzo. rozmawiam z potencjalną nową księgową dla foodtrucka. rozmawiam z osobą, która robi część przedszkolnego słownika polsko-norweskiego, który robimy w grupie "Pracujemy w norweskim przedszkolu", którą zarządzam. słownikiem też. sprawdzamy plik. rozmawiamy o poprawkach. trochę siedzę na fb i przeklinam, co z tą Polską. piszę info o foodtrucku po polsku i norwesku, bo impreza wkrótce i potrzebują. odpisuję, że salę wynajmujemy na te urodziny, i czy się zgodzą na foodtrucka na terenie szkoły. dobrze, że już wysłałam opis warsztatów na obóz feministyczny, jakimś totalnym ostatnim wysiłkiem wczoraj w nocy. a nie, to było przedwczoraj. spoko, że dzisiaj nie musiałam odbierać dzieci. i że była podwózka. 

piszę bloga, bo muszę to komuś opowiedzieć. 

22:00 może coś obejrzymy? poskładamy pranie w międzyczasie i rozwiesimy to z pralki. 
i ten prąd, cholera. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz