sobota, 15 grudnia 2018

chorowanie matki, czyli wielkie oszustwo

ostatni tydzień to moja choroba. osoba chora powinna, jak wiadomo, wyleżeć. od kiedy jestem w Norwegii, przyjęłam norweską filozofię, zarzuciłam wszystkie leki poza imbirem, cytryną, miodem, czosnkiem. no więc próbuję leżeć. ale, ale... przecież nie przestaję być matką, o nie. 

poniedziałek: wstaję o 6:30, budzę, ubieram, karmię, szykuję zapasy, popędzam, odwożę do placówek. leżę.

wtorek: wstaję o 6:30, razem budzimy, ubieramy, karmimy itp. w okolicach 8-9 mąż odwozi. o 13 zabieram się za pieczenie ciasta na spotkanie klasowe w 4c. o 16 lecę po dziecko młodsze, lecimy razem z ciastem do dziecka starszego, wcześniej, bo koniecznie sam chciał dekorować. to ciasto ono. potem występy, tańce, ciasta, soki, i razem z bólem brzucha już o 18:30 jesteśmy w domu. procedura wieczorna, tata w pracy. od 22 mogę znowu chorować. 

środa: wstaję o 6:30, cherlając coraz bardziej, budzimy, ubieramy, karmimy, na 10 do lekarki, gdzie opóźnienie prawie 40-minutowe. ale co tam, mam czas, jestem chora. wracam, trochę choruję, tak do 15:30, kiedy już mogę się ubrać i odbierać dzieci. no i ogarniać całe popołudnie i wieczór, spoko. 

czwartek: wstaję o 6:30... tata odwozi, od 10 nawiguję, bo Santa Lucia (czyli Dzień Św. Łucji), a biedne dziecko nie ma nic białego w garderobie. no więc tata w sklepie, robimy zakupy przez telefon. potem chwilę choruję. o 14:30 zbieram się i jadę po starsze dziecko, a potem do przedszkola na obchody rzeczonego święta, i żeby zobaczyć, jak moje dziecko idzie w pochodzie, w drugiej części płacze, a ja nie wiem dlaczego. za to ciuszki ma prawie białe (nie licząc tej błękitnej spódniczki z tiulu z kolorowymi pomponikami - brawo tata!). no więc jemy lussekatter, czyli tradycyjne szafranowe ciasteczka, pierniki, szalejemy, wracamy do domu. w okolicach 19 młodsze dziecko, które walczy z odpieluchowaniem, sika do do ogromnego pudła z zabawkami, więc do 21:30 kąpię, myję i piorę. dzieci i zabawki. a potem już mogę chorować. 

piątek: wstaję o 6:30. strasznie mi się nie chce, jakoś to chorowanie w ogóle nie wychodzi. starsze dziecko idzie do szkoły samo, młodsze trzeba znowu zaprowadzić. -9. potem trochę pochoruję, a co. 

ja nie wiem, te dzieci nic nie rozumieją. żeby mamusi herbatkę podać albo coś. 
i co to w ogóle za chorowanie i leżenie? to jest jedno wielkie oszustwo.

a jak u Was? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz