piątek, 31 stycznia 2014

o służbie i śniegu

służba zdrowia i choroby - ciąg dalszy, albowiem modły do matki natury o zdrowie dla dziecka zostały wysłuchane, okazało się jednak, że w pakiecie znajduje się przekazanie choroby matce (niestety nie naturze, biologicznej matce). wybrałam się zatem do lekarza i ja, albowiem zatyk nosa oraz głowy ból 3-dniowy spowodował podejrzenia o zapalenie zatok (ale tylko w mojej głowie...). Zatoka po norwesku: hule (ta anatomiczna). 

doktor (ten sam, który obsługuje czterolatka), posłuchał mnie z dobrotliwym uśmiechem, popukał w czoło - na szczęście moje czoło, gdyby popukał się w swoje, zaczęłabym się martwić, opukał również zatoki przynosowe, nic nie bolało, więc orzekł, że jest ok. i zalecił (z tym samym uśmiechem): odpoczynek, gorącą herbatę i pozostanie w domu. upewnił się jeszcze, czy nie potrzebuję zwolnienia lekarskiego. 

i to jest, za przeproszeniem, egzemplifikacja, tutejszego sposobu leczenia. czterolatek dostaje od niego tylko syrop na kaszel, ewentualnie, gdyby musiał, a poza tym "trzeba czekać". w międzyczasie sprawdza się krew czterolatkowi, czy aby nie ma bakterii lub infekcji niezwykłej (nie ma), zwykła infekcja, przejdzie.

ale to nie wszystko... poprosiłam uprzejmie o leki przeciwmigrenowe, bo już wcześniej zrobiłam w aptece rozeznanie cenowe i uznałam, że te same leki dostępne są tutaj w podobnej cenie, a kombinowanie recept w Polsce coraz bardziej uciążliwe. no więc lekarz znalazł leki, ustaliliśmy dawkę i w tym swoim komputerze (w którym wszystko notuje podczas wizyty, wyszukuje leki, wypisuje recepty) wypisał mi receptę, która w wersji elektronicznej dostępna jest w każdej aptece. nie pamiętam, czy o tym pisałam, ale tera tego doświadczyłam, i uznaję za rozwiązanie wysoce logiczne. mało tego, powiedział słowa, które osoba przewlekle chora usłyszeć chciała baaardzo: "masz już receptę, możesz jej użyć 6 razy" :) no takich możliwości nie udało mi się uzyskać od żadnej lekarki czy neurolożki w Polsce. 

byłam tak zadowolona, że nawet wniesienie opłaty obowiązkowej nie zburzyło mojego nastroju, w realiach norweskich to niecałe 20 zł.

a poza tym ŚNIEG.
w ogromnych ilościach.
kiedy wyglądam przez okno, już nie sprawdzam, CZY pada, ale JAKI śnieg dzisiaj leci z nieba, czy duże płaty, czy małe kulki, czy wieje przy tym. wczoraj musiałam odśnieżyć okna, bo groził brak światła dziennego w sypialni. ale żeby do tych okien się dostać... uff... 60-70 cm trzeba było przekopać. dom na skarpie, stąd śnieg już przy oknach (może to uspokoi niektórych) (dygresja: przekopywanie się przez śnieg przypomniało mi opis lawiny z kryminału Jo Nesbo, kiedy komisarz Harry Hole został zasypany w tzw. hycie w górach, brrrr).
poza tym odśnieżanie to chleb powszedni, wychodzisz, wracasz za kwadrans, a tu po śladach twoich ani śladu... doszło do tego, że zaczęłam wyobrażać sobie odśnieżanie jakąś wypasioną odśnieżarką, taką dmuchawą spalinową/elektryczną... a może nawet jakiś mały traktorek :D
bo odśnieżanie to narodowy sport Norwegów i Norweżek, a nie jakieś tam biegówki.
jestem Marit Bjørgen odśnieżania!

a propos biegówek (niektóre osoby już wiedzą z FB), na biegówkach odbywają się tutaj zajęcia przedszkolne, całą grupa pakuje się z nauczycielką, oraz szkolne - widziałam wczoraj sporą grupę i 3 opiekunki na biegówkach, wracającą do szkoły, chyba z wf-u. eh, my to najwyżej do parku szłyśmy pobiegać. albo biegłyśmy pochodzić. 

jeśli chodzi o sporty ekstremalne, wczoraj po sieci zaczął też krążyć taki artykuł atrakcyjny  http://www.klikk.no/foreldre/article887257.ece, to co prawda nie jest przedszkole czterolatka, ale kto wie, kto wie... spodziewam się po nich absolutnie wszystkiego :)

aaa, wracając do zdrowia i choroby, dziś na drzwiach przedszkola ogłoszenie:
Det går for tiden RS virus i barnehagen.
jak donoszą internety, to syncytialny wirus nabłonka oddechowego.
słabo mi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz