środa, 27 lipca 2016

zarządzanie. sobą? czasem?

pamiętacie takie szkolenia? czasem błędnie nazywane "zarządzaniem czasem"? tzn. podobno błędnie, bo w sumie to się na tym nie znam, w każdym razie gdzieś usłyszałam, że można tylko zarządzać "sobą w czasie", bo jeśli chodzi o sam czas, to on sobie płynie bez niczyjej kontroli i zarządzaniu się nie poddaje. ale teraz, jak tak sobie myślę o tym przez chwilę, to jednak jest to filozoficzna kwestia bardziej. 

w każdym razie próbuję zarządzać. bo doba ma jedynie 24h i przynajmniej 6 warto poświęcić na spanie, a przynajmniej na spanie teoretyczne (o pobudkach i niespodziankach już pisałam, czasem nie da się też zasnąć, i zdarza mi się to niestety częściej niż bym sobie tego życzyła). w każdym razie mój dzień urlopowy wypełniony jest po brzegi obowiązkami domowymi i macierzyńskimi (szczerze mówiąc, te domowe czasem trochę zaniedbuję, bo dzieci trudniej zaniedbać, strasznie krzyczą). 

postanowiłam to trochę w szczegółach pokazać, zwłaszcza tym osobom, co mają pazury pomalowane, książki przeczytane (teraz 30. tydzień roku leci, czyli powinnam już 30. czytać, jako osoba światła, intjeligjentna, świadoma wartości książek i zawyżająca "zatrważające statystyki dotyczące polskiego czytelnictwa" - pytam się ja, kiedy, do cholery, kiedy???!!!), prasówka zrobiona i jeszcze skomentowana (a u mnie w pamięci wiszą pliki z tekstami do przeczytania, oprócz tego, że generalnie nie nadążam za rzeczywistością i prześlizguję się po nagłówkach), puzzle ułożone, wielogodzinne planszówki z przyjaciółmi przy piwie, wszystkie odcinki przysłowiowej gryotron obejrzane, że nie wspomnę o imprezach tanecznych i takiej dużej sali, gdzie na ścianie wyświetlają kolorowe obrazy, nie pamiętam, jak się nazywa. tak, to krótka lista rzeczy, za którymi naprawdę ostatnio tęsknię. oto dlaczego.

dzieci litościwie wstają zwykle koło 8 (no chyba, że o 5, ale wtedy jeszcze zasypiają), no i się potem bujamy z pieluchami, śniadaniami, mlekami, kaszkami, "mamo-jestem-głodny" oraz "przecież-mówiłem-że-nie-wiem-co-chcę-zjeść", pieluchami, ubraniami, sprawdzaniem prognozy pogody, żeby coś postanowić. trzeba tu powiedzieć, że norweskie lato jest dość nieprzewidywalne i bezlitosne, wygrzać się nie da, z kąpielami słabo i rzadko, choć mieszkam nad morzem (jeszcze w tym roku na plażę nie dotarłam). no więc lasy, biblioteki, lody, jagody, maliny, kurki, spacery, "placzabawy", zakupy. a tu jeszcze pranie, bo "mamo-nie-mam-czystych-majtek", i naczynia, i te rzeczy porozrzucane. no ja nie wiem, jak to robią inni ludzie, ale u mnie zawsze jest nieogarnięcie. i przed wyjściem długa lista rzeczy, które trzeba spakować do toreb, i nie zapomnieć, i gdzie są kremy (dwa różne filtry), okulary (trzy pary), czapki (dwie, koniecznie nie-za-małe), pieluchy, ubranka na zmianę, dwa takie same buty(!), woda dla wszystkich (bez wody nie wychodzi się z domu) oraz przegryzki, kanapki, owoce (bez nich tym bardziej, głód dopada nas właściwie za progiem). no i na tym zewnętrzu spędzamy trochę czasu, dłuższego lub krótszego, czasem tata po pracy nas zgarnia, dwa razy ostatnio zgarnął dzieci, a ja siedziałam przez godzinę wpatrując się tępo w przestrzeń. no i potem obiady, odpoczywanie, drzemki, których nie było (oprócz Maćka regularnie padają wszyscy, choć jeśli chodzi o rodziców, częściej usiłują paść), gry, kino domowe, desery, ogarnianie, tego prania wywieszanie, co od 3 godzin kisi się w pralce, a i odkurzyć by trzeba, i już o 19 można zacząć procedurę wieczorną. kolacje, prysznice, wszystko wymaga omawiania wielokrotnego, proszenia, grożenia, przypominania, bo przecież jest tyle innych spraw. i usypianie, i leżenie razem, i rozmawianie albo bujanie (przy dzieciach się zmieniamy). niestety dzieci moje za cholerę nie chcą spać przed 21 (młodsza) lub przed 22-23 (starszak). więc opcje wieczoru są dwie - albo się luzuję, i wtedy zasypiam razem z Maćkiem, a o 3 w nocy przenoszę się do łóżka, albo się spinam w projekcie "czas dla siebie", i wtedy dzieci zasypiają dłużej, albo się wyrywam z objęć wołając "muszę coś zrobić jeszcze", dzieje się to najwcześniej o 21:30/22, i już nie bardzo wiem, co robić. zwłaszcza, że moja para pracuje od 6 do 14, więc chodzi spać o 22, i już nie mamy siły gadać, być razem. no więc jeśli nie zasnę, to siadam i robię nagłówkową prasówkę, zastanawiając się, na co by tu przeznaczyć te dwie zdobyte godziny, i czy na pewno nie powinnam iść spać, bo przecież nie wiadomo, co w nocy, i tak w kółko. może gazetę, może książkę, może słówka, może serial, może film... 

ostatnie dwa miesiące to było też pierwsze w naszym życiu doświadczenie pt. mamy dwoje dzieci i oboje pracujemy na etacie. i chcę w tym miejscu złożyć hołd wszystkim osobom, które tak funkcjonują, ponieważ to jest nieprawdopodobny wysiłek codzienny. kiedy wraca się do domu o 16/17, i obiad, i zadanie domowe, i zabawa z dziećmi, i przytulanie, i już jest ta 19, kiedy trzeba zacząć procedurę wieczorną (nie mam pojęcia, kiedy się odpoczywa). nasze weekendy też dość specyficzne, bo wspólne mamy tylko soboty, w piątki pracuję ja, w niedziele pan mąż. a wiecie, są jeszcze takie czynności jak zakupy małe i duże, buty, ubrania, coś z autem, trening, mecz.

życie na emigracji ma tę nieprzyjemną cechę, że nie ma tutaj rodziny albo długoletnich przyjaciółek/przyjaciół, więc wsparcia z doskoku brak. a przecież "potrzebna cała wioska". że bycie mamą i tatą oznacza, że życie towarzyskie zamiera albo jest prowadzone zupełnie osobno, a we dwójkę wychodzi się raz na pół roku (i tylko dlatego, że mama przyjechała). emigracja ekonomiczna i wydłużone wchodzenie na rynek pracy oznacza, że nie, nie możesz wynająć opiekunki lub opiekuna, żeby wyjść i jeszcze wypić po trzy drinki "na mieście", ponieważ oznaczałoby to zapaść finansową w miesięcznym budżecie, który i tak nigdy się nie dopina. więc nie wychodzisz, przytulasz, lulasz, zasypiasz i tak dzień za dniem, dzień za dniem, dzieńzadniem. i staje się małżeństwo sprawnie funkcjonującym przedsiębiorstwem, którego pracowniczki i pracownicy wykonują zadania, jedno za drugim, żeby zdążyć z tymi wszystkimi rzeczami, które trzeba po prostu codziennie, jak znienawidzona (przeze mnie) kuchnia, albo które trzeba raz na jakiś czas, w trybie "koniecznie/już/na wczoraj". i tak trudno nie zgubić siebie nawzajem w tym wszystkim. 

dlatego tęsknię ostatnio za innym życiem. za beztroską. za brakiem odpowiedzialności. za byciem we dwoje. za spaniem do 11. za stanem "wiem, co robić", bo są takie obszary, że nie wiem, co robić (i one wiążą się na przykład z macierzyństwem). bo są jeszcze wyzwania, o których pisać nie chcę, nie mogę, albo jeszcze nie podjęłam decyzji, jak. 
za tym, żeby mieć czas. 

PS: posta piszę w środku dnia, bo: nie poszłam na spacer, na rower, nigdzie, bo mi się nie chciało, a i dzieci bez entuzjazmu; bo Iga zasnęła, a Maćkowi puściłam bajkę (modląc się w duchu, żeby nie chciał zagrać w te szachy do końca); bo olałam tysiąc innych rzeczy, ciuchy, klocki, pranie do zrobienia i do zdjęcia, naczynia, telefony i mejle. bo postanowiłam pobyć z osobami, które to czytają, i mieć taką łączność z Polską. ale tak mnie to wkurza, że trzeba coś wybrać, coś olać, coś odpuścić. 


2 komentarze:

  1. Ja czułam, że czytam książki (a nie tylko padam po przeczytaniu strony "przed spaniem") jak tata zabrał Mirkę na wakacje... Rozumiem, że z dwójką to trudniejsze przedsięwzięcie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. moja droga, Ty i tak zostajesz dla mnie niedoścignionym wzorem, jeśli chodzi o czytanie :)

      Usuń