niedziela, 3 lutego 2013

niedzielne przygody

obudziłam się dzisiaj w zabrzu u przyjaciół... godnie pożegnana wczoraj again :) 
podwieziona do B. po odbiór rzeczy różnych radośnie przyjęłam ofertę pożyczenia auta na dwa dni (skoda felicia nastolatka), ale zastrzegłam: idę na dół, odpalę, sprawdzę jak chodzi i dopiero wezmę. 
poszłam, odpaliłam od razu, chodzi równo, biorę.
dzwonię do mamy, że mam auto i mogę ją wyręczyć w jednej sprawie.
kiedy już zapakowałam rzeczy i ruszyłam, co oznaczało zjechanie z chodnika i zatrzymanie DOKŁADNIE w poprzek ul. Sienkiewicza, auto gaśnie. odpala, wchodzi na obroty, gaśnie. z pomocą przychodzą dwaj młodzi Romowie. pchają w jedną i w drugą stronę, przełączają benzyny, gazy, i nic. wszystko przez okno, bo ja mam zamarznięte drzwi kierowcy :) awaryjne żyją własnym życiem. chłopcy wpychają więc na chodnik...
dzwonię do mamy, że już nie mam auta i wyręczenie nieaktualne.
dzwonię do właścicieli, jeden schodzi i zdradza kolejną tajemnicę felicii - czasem niespotrzeżenie włącza się alarm i odcina paliwo. "Tu trzeba włożyć bateryjkę i naduszać. Na twoim miejscu nie bałbym się jechać". 
no dobra, to nie boję się, za godzinę mam być na proszonym obiedzie rodzinnym, a po drodze tzw. przebieranki.

obiad udany. mówię do siostry "masz przy sobie te klucze do A.?" (A. zostawiła mi parę rzeczy do zabrania, a ja obiecałam nakarmić zwierzęta miauczące i pływające. A. mieszka ok. km od mojej mamy, a obie na drugim końcu miasta w stosunku do mojego mieszkania). Siostra odpowiada "no nie mam, zostawiłam Ci na komodzie". mielę przekleństwa pod nosem, potem ogarniam się i myślę "trudno, to pojadę potem".
potem oglądamy narty, dyskutujemy o życiu i sprawach do załatwienia.

w trakcie kawy w kontakcie z koleżką informatykiem, który stawia mój system, sama jednocześnie robię backup drugiego kompa pn. "puszczacz bajkowy", żeby mu podać, kiedy będę odbierać swojego.

w końcu wychodzimy - my z psem, dwie pary nart, kask, ciuchy, komputer...

felicia tym razem nie chce nas wpuścić. drzwi tylne otwarte na wszelki... ale uszczelki zamarznięte mocno. więc wracam do mamy po "termofor", zapałki, odmrażacz. bo podgrzaniu ciepła wodą (nie, nie polewałam niczego, dotykałam) felicia rozpuszcza-odpuszcza-wpuszcza. tylnymi prawymi drzwiami - wsiadanie w taki sposób do różnych samochodów jest pewną świecką tradycją moją, albo może karmą. dzieje się znowu. więc pakujemy te narty, kijki, kask, ciuchy, siebie, umierając przy tym ze śmiechu.

odwożę siostrę, jadę na drugi koniec miasta, wypakowuję narty, kijki, kask, ciuchy, łapię kabanosa, biorę klucze do A. i jadę nazod. Komputer biorę ze sobą, bo cały czas na nasłuchu z koleżką, czy może już wymieniamy.
karmię koty, rybki, pobieram ciuszki z wietrzenia szafy (to była pewna nagroda za przygody), wracam do domu i jest prawie północ...

a jutro: badania krwi, fryzjerka, księgowa, odbiór tłumaczeń, narty do ostrzenia, kupić kask dla dziecka oraz gacie, do komisu po narty i buty, na pocztę ustanowić pełnomocnictwa kolejne, wydział ksiąg wieczystych, prawo jazdy, krawcowa, apteka, do dziadka do Sosnowca, w międzyczasie ze dwa prania, pakowanie, wybieranie, decydowanie, może papierów sortowanie znowu... ufff, niech będzie już środa. już chcę lecieć.

uffff

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz