czwartek, 8 sierpnia 2013

kuchenne frustracje

napisałam kiedyś posta pt. chwilowy kłopot, o takich moich różnych frustracjach związanych z życiem w Norwegii. nie ujawniłam tam jeszcze jednej rzeczy - bycie (tfu) żoną przy mężu, czyt. nieopłacana (zwana także nieodpłatną) praca wokół dziecka i domu oznacza także, że wypadałoby w ramach bycia w tym domu coś ugotować, upichcić, przyrządzić - niepotrzebne skreślić. 
osoby, które znają mnie nieco, wiedzą, że gotowanie jest dla mnie katorgą oraz, że unikam go jak ognia. zapytana ostatnio o pierwsze skojarzenie z gotowaniem, odpaliłam "przykry obowiązek", i aż mnie samej zrobiło się przykro, kiedy to przeczytałam (pytanie było pisemne, takaż odpowiedź - jeszcze nie czytam tekstów mówionych, żeby nie było).
a jednak - nie lubię i nie umiem, mogę żywić się kanapkami, a dziecku dać makaron z serem, makaron z cukrem, ryż z miodem - jestem skarbnicą prostych przepisów (i zabraniam wypowiadania się nt. wartości odżywczych).

przez kilka miesięcy, kiedy tylko byłam w Norge, dosyć skutecznie udawało mi się stosować strategię wielu polskich bezrobotnych mężczyzn, tych wielbiących patriarchat i "porządek" w domu. strategia polegała na tym, że zajmowałam się tzw. życiem, głównie dzieckiem tak skutecznie i tak intensywnie, żeby mój gotujący małżonek zdążył wrócić z pracy i zabrać się do rzeczy. czyli do drugiej pracy. (hm, jednak ta strategia rzadziej u mężczyzn występuje, bo nawet ci bezrobotni z rzadka dzieci piastują).

wcześniej przez kilka godzin czułam jakiś dyskomfort, związany z tym, że zbliża się pora obiadowa, czasem rozniecany i podsycany zawołaniem "jestem głodny!", czasem była to złość nawet, że już ta pora, i że naprawdę wypadałoby się ogarnąć w kuchni. ale przecież nie lubię i nie umiem. nie lubię też robić tego, co wypada, zapcham więc chlebem wszystkie potrzeby, oczekiwania i żądania.

a do tego wszystkiego mój gotujący mąż robi to naprawdę dobrze, i do tego lubi. chociaż jakoś mniej lubi, kiedy wstaje o 4:30, spędza w pracy 7,5h, potem jeszcze 3 nadgodziny i wraca wprost do przysłowiowych garów. zresztą ostatnio wypowiedział się na temat bezsensu takiego rozwiązania. 

sfrustrowałam się, wystraszyłam, zaczęłam sobie wyobrażać tę tonę obowiązków.

a jednak następuje jakaś przemiana, zaczęłam przyglądać się kuchni okiem bardziej przychylnym. ostatnio kilkakrotnie zostałam przyłapana przez współlokatora na nocnym pichceniu, i on się bardzo martwi, z tego, co widzę. 
pichcenie nocne to takie, kiedy już położy się do łóżka dziecko i można zacząć organizować pokarm w pudełku dla tzw. żywiciela (który z okazji sezonu urlopowego wstaje o 3:30), i takie iście matkopolkowskie wyrażanie miłości i troski zaczęło mi sprawiać frajdę. nie wiem, na ile tej frajdy i energii wystarczy... wiem, że wolę to niż wstawanie o 3:30...

myślę, że udział w tym ma Zo, odwiedzicielka lipcowa, z którą spędzałam dużo czasu w kuchni, i nadal było feministycznie ;) i wegańsko, i freegańsko, i pysznie. 

i refleksja własna nastąpiła też. 
ciekawe, czy będzie to stały element mojej tożsamości, czy jednak tylko "wypadek przy pracy". 

2 komentarze:

  1. Trzymam kciuki za wszystkie pyszne potrawy. I podejrzewam że gdybym czuła, że MUSZĘ gotować, to nie wchodziłabym do kuchni wcale. Chyba że w ramach rozsądnie na każdy tydzień ustalonych dyżurów gotowania. A przy okazji... chadzasz czasem za Remę?;)
    Zo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dzięki, Zo... za Remę nie chadzam, jakoś bez Ciebie nie mogę się zebrać/wybrać/odważyć. kompletnie nie po drodze ;) ale za to opowiadam o Twoich zdobyczach everywhere.

      Usuń